Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nić wymówek. Była wolna i nic mu nie obiecywała. Łudził się tylko, nadając uprzejmym słówkom Hanki poważniejsze znaczenie.
— Ha, trudno! — rzekł, starając się okazać na pozór spokojnym. — Niepotrzebnie pani płacze... Nie zamierzam dłużej się naprzykrzać... Odchodzę...
Odszedłby może Fred, z rozpaczą w duszy, gdyby w tejże chwili nie nastąpiło coś, całkiem nieoczekiwanie.
Raptem Hanka uniosła, od poduszek twarzyczkę, zroszoną łzami, a wzrok jej z jakimś wyrazem bezmiernej męki, spoczął na Fredzie. Wydawało się, że teraz nie ona działa a działa za nią moc, wewnątrz ukryta, łamiąca wszelkie postanowienia.
— Ja miałabym kochać innego? — zabrzmiał pełny bólu wykrzyknik.
Ramiona Hanki — rzekłbyś — wyciągnęły się same. Ciepłe ramiona oplotły szyję Freda i zacisnęły się dokoło niej kurczowo, a główka przywarła do jego policzka.
— Więc kochasz mnie? — zawołał, oszalały z nadmiaru szczęścia. — Kochasz! Pocóż było dręczyć tak długo...
W milczeniu, tuliła się do Freda coraz mocniej, jak dziecko szukające opieki przed niebezpieczeństwem, lub ktoś, kto żegna drogą osobę, pragnąc się z nią rozstać na zawsze.
— Moja Haneczka! Moja złota, jedyna... — wołał w uniesieniu, osypując jej twarzyczkę i włosy pocałunkami. — Nigdy już nie będziesz smutna... Prawda? Och, jakżem szczęśliwy...
Nagle, równie niespodziewanie, jak przywarła