Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z tytanem, choćby do piekła... Jemu mianoby zabrać najdroższe maleństwo? O nie! Nie taka to natura Freda i nie przerażą go żadne przeszkody.
Energicznie potrząsnął głową, powziąwszy postanowienie.
Czemuż nie domyślił się wcześniej? Zrobił głupstwo, wybiegłszy, jak szalony z mieszkania. Należało pozostać... Lecz nie było mu wszystko tak jasne, jak jest obecnie, nie rozumiał dobrze postępowania Hanki. Natychmiast należy głupstwo naprawić i tam powrócić. Skoro wie, że ona go kocha, zaklnie ją najświętszemi słowami, zmusi do wyznania... Zmusi, aby powiedziała nareszcie, co ich dzieli... Nie istnieją przeszkody, którychby się nie dało usunąć...
Fred zawrócił, i kierując się powtórnie w stronę ulicy Długiej.
— Zwycięży!
Lecz im bliższa przestrzeń poczynała go dzielić od ukochanej, tem mocniej odzywał się niepokój. Niepokój, który pojawił się nagle. Jak go przyjmie? Czy wogóle zechce rozmawiać? A nuż poleci ciotce nie wpuścić do mieszkania, uda, że jest nieobecna, lub znów niegrzecznie za drzwi wyprosi.
Serce Freda biło gwałtownie.
Może teraz nie iść? Zaczekać do jutra, aż Hanka się opamięta?... Wszystko wyjaśnić listownie?
Już dom...
Co zrobić, co postanowić, aby nie pogorszyć sprawy?
Iść, nie iść?
Stojąc przed kamienicą, w której zamieszkiwa-