Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a druga dzierżyła dużą drewnianą, kuchenną łyżkę, snać w pośpiechu zabraną ze sobą.
Na widok niezwykłej sceny — Hanki wtulonej w róg pokoju, z groźnie podniesioną rączką, wskazującą w kierunku drzwi i stojącego przed nią, zmieszanego Freda, który coś usiłował tłomaczyć oblicze starej pani przybrało wyraz niezwykłego zdumienia.
— Co się tu dzieje? — zapytała.
— Nic... nic... — zamamrotał.
— Jakto nic? Hanka wystraszona? Woła, zdaje się, o pomoc... Obraził ją pan? Zachował się niewłaściwie? Nie spodziewałam się nigdy... Wstyd! — ręka pani Klary, trzymająca łyżkę uniosła się do góry i łyżka srogo zachwiała się w powietrzu, niczem broń wymierzona przeciw napastnikowi.
Fred oburącz porwał się za głowę.
— Ja obraziłem? Ja zachowałem się niewłaściwie? Nie, to przechodzi wszelkie granice!... Zwariuję....
Pędem wypadł z gabineciku Hanki, o mało nie przewróciwszy ciotki Klary po drodze. W przedpokoju porwał swą czapkę, otworzył drzwi i wielkiemi susami zbiegł po schodach.
Gdy w chwilę później szedł ulicą Długą, liczni przechodnie ze zdziwieniem spoglądali na młodego studenta — który wędrował, rzekłbyś pijany, z gołą głową, mnąc czapkę w ręku i wykrzykując głośno, do siebie, jakieś wyrazy.::

Długo błąkał się Fred, skręciwszy w Staromiejską dzielnicę, zanim zdążył nieco się uspokoić. Do-