Ostatni film Evy Evard/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XX

W Provins, w zacisznem miasteczku, dalszem od frontu niż sam Paryż, dokąd wczesną wiosną przeniosła się była Główna Kwatera Naczelnego Dowództwa armji francuskiej, wykurzona z Compiegne przez zapęd ofensywy nieprzyjacielskiej oraz przez groźne raidy eskadr niszczycielskich, w wielkiej pustej sali dawnych koszar dragońskich, gdzie wszystkie ściany pokryte były płachtami map, odrysowanych w skali 1:100, za stołem, założonym stertami papieru w szarych kartonowych teczkach, siedział głównodowodzący armjami francuskiemi Północy i Północnego Wschodu — generał Pétain.
Zgarbiony nad stołem z piórem w ręku dymił cygarem i siedział w swoich papierach, ślęczał, odrabiając pańszczyznę zaległości za całe trzy dni. Papiery, szare teczki, pliki memorjałów, wykazów, raportów, odwołań, korespondencji, dyspozycje, rozkazy, zatwierdzenia, potwierdzenia, konfirmacje, minowania, dymisje, odznaczenia, awanse, dekorowania, pochwały, cytacje, nagany, skarcenia, kary... Ponaglenia, targi, polemiki...
Nieprzyjemności z Paryża, z Ministerstwa, z Izby Deputowanych i nieprzyjemności ze wszystkich odcinków frontu. Wszystkie sprawy wielkie, małe, miłe, niemiłe lub poprostu nudne, wszystkie i każda z nich przybierały wkońcu postać kartki papieru, kilku kartek, zeszytu lub całego naręcza papieru z załącznikami, dokumentami, tablicami cyfr, spisami setek nazwisk, wykresami graficznemi, mapami, z zaopinjowaniem całej drabiny hierarchicznej i z Bóg wie czem jeszcze.
Wzdychał, pomrukiwał, czasami zaklął po żołniersku, czytał pilnie lub szybko przewracał kartki maszynowego pisma, podpisywał i odkładał, podpisywał i odkładał. Stos szarych teczek po lewej ręce obniżał się niechętnie, stos po prawej urastał raczej teoretycznie, gdyż winien był tak się zachowywać, ale czynił to całkiem niedostrzegalnie.
Zegar wskazywał już dziewiętnastą, za pół godziny już tu będzie stary pan, ten się nie spóźni, nie da mu bodaj dziesięciu minut wytchnienia. Z czem też przybywa dzisiaj? Generał nie spodziewał się po tej wizycie wiele przyjemnego — dzisiaj nie był nawet ciekaw nowych intryg i plotek paryskich ze szczytu Olimpu, omglonego tajemnicami stanu, ani kąsających zjadliwych sarkazmów starego szydercy, ani jego nieporównanych dowcipów.
Dziś chciałby nadewszystko odpocząć — ot, zaraz kazać zaprzęgać i łagodnym truchcikiem pojechać polnemi drogami wślad za tem słońcem, chylącem się ku zachodowi, między płaskie pagórki, pachnące świeżem ścierniskiem, usiane stertami, kępami zarośli, pokreślone smugami zieleni — koniczyny, kartofli, winnic... Zobaczyć na własne oczy, przekonać się, że została jeszcze na świecie odrobina prawdziwego życia, że, pomimo wszystko, pracuje ktoś na polach Francji, że jest gdzieś niesplugawiony zakątek świata, bez ruin, zgliszcz i rozstrzelanych lasów, bez okopów, bez chmur żołnierstwa, bez wycia pocisków, bez rannych i trupów, bez punktów opatrunkowych i przyfrontowych cmentarzy... Bodaj na jedną godzinę — do djabła — zapomnieć o wojnie...
Na dzisiaj nic z tego. Generał postawił jeszcze jeden podpis, odrzucił wiązkę papieru, wstał, przeciągnął się, zaklął, ziewnął. Wszystkiemi czterema oknami pchał się uroczy, pogodny świat, senne sielskie tchnienie płaskowzgórza La Brie, ruiny twierdzy średniowiecznej, kwadratowa, prarzymska wieża Cezara, bizantyjska bazylika św. Kiryaka, a wszędzie smukłe topole, wystrzelające ponad niskie dachy miasteczka...
Generał opadł z powrotem na fotel, wsparł się na rękach, przymknął znużone oczy i przemordowana pracą, skołatana troskami głowa zaćmiła się na chwilę w półsennem zapomnieniu. Ogrom rzeczy, której przewodził, ciężar odpowiedzialności za straszną grę o zwycięstwo, nawał spraw trudnych i natarczywych, które wisiały nad nim, czekając decyzji, cały jego byt górny, wspaniały i męczeński — wszystko zamąciło się w nim, oddaliło się i zagasło. Chwila żołnierskiego snu, owe napoleońskie trzy minuty oderwania się od rzeczywistości pokrzepiły go znakomicie. Ocknął się raźnie, bodaj, że nawet z pewnym humorem.
— Aha... Dobrze... Słuchajno, Rene, co tam masz dziś na obiad? Lada chwila nadjedzie nasz Tygrys, masz gotową antylopę, ale na surowo a jeszcze lepiej żywą?
— Z antylopą trudniej, panie generale, możnaby dać na pożarcie panu ministrowi pięciodniowe jagniątko... Zresztą nasz Tygrys, jak to tygrys, z pewnością sam sobie wybierze, zgóry przypuszczam co, jeszcze jednego podpułkownika i to dobrze dyplomowanego i z paru cichych majorów — dałby Bóg, żeby nie mnie... Wszystko w Provins drży, panie generale!
— No nie! Tego już nie! Obżarł się za ostatnim razem.
— Tygrys szybko trawi, panie generale, to nie boa constrictor, tygrys znów głodny, w dowództwach i sztabach na froncie przetrzebił już zwierzynę, teraz mu się zapragnęło szlachetniejszego mięsa — z Głównej Kwatery... Już on nam nie daruje tych pięciu dywizyj kawalerji, zwolnionych z rezerwy na strajki w zagłębiu St. Etienne, kiedy nie było czem załatać dziur majowych na froncie. Biada nam...
— Ależ sam tego żądał! Jako prezes gabinetu! Są dokumenty!
— Więc teraz, jako minister wojny...
— Nie płacz, René, nie pójdziesz ty jeszcze na rzeź, ani narazie żaden z naszych... Jak będzie trzeba, sam was porozganiam, młodszych na front, starszych do Limoges. Ale niedoczekanie jego... Niech nawet nie próbuje, bo się pokłócimy, jak go szczerze lubię. Wszak co tu długo gadać, to jest morowiec...
— Ba! Ten potrafi obsztorcować człowieka...
— Co tam człowieka, to potrafi i kapral, ale Paryż? Ale obsztorcuj pan parlament? A kto dał szkołę Anglikom? Teraz się mocno zabiera do Amerykanów — jak on tego nie zrobi, to nikt nie zrobi i rzecz nie będzie zrobiona... Człowiek opatrznościowy! Człowiek wielki! Ale wara mu wtryniać nosa w moje domowe sprawy, bo, do starego djabła, ja odpowiadam za każdego z was!
Gdy szara olbrzymia maszyna, furkocząca sztan darkiem ministra wojny, wypadła za Porte de Charenton, pan prezes Rady Ministrów odetchnął głęboko i zagadał.
— Prawda, generale, że tu odrazu inne powietrze? Został za nami cały smród paryski, swędy parlamentarne, stęchlizna prasy, owczy cuch tak zwanej opinji... Bezwstydne fetory strachu, przegniłe śmietniki plotek i całe kloaki podłości i intryg... W tem siedzimy po uszy — jakże ja nienawidzę tego miasta, i gdyby nie to...
— Że pan prezydent je tak kocha — nieprawdaż? Słucham, panie prezydencie...
— Człowiek często przywiązuje się do własnego udręczenia, ma się na starość i pewne nałogi, ale pokaż mi pan takie drugie miasto...
— Nie pokażę, zanic nie pokażę! Bo niema drugiego Paryża na świecie — jak od dwustu lat stwierdził to plebiscyt wszystkich narodów na kuli ziemskiej, a dziś w toku wojny powtórzy to, zgrzytając zresztą zębami, nawet każdy kulturalny Niemiec, który nas nienawidzi a musi podziwiać! Mądre miasto! Mężne miasto! A do tego miłe i pomimo wszystko co się dzieje teraz — wesołe... Wesołość przy pracy, wesołość w kłopotach, pogoda ducha nawet w nieszczęściu, to najświetniejsza cecha żywotna naszej rasy...
— Niechże pana djabli... Wydaje mi się, że pan popełnia plagjat... Bo ja sam to chyba kiedyś powiedziałem, może nawet napisałem, ale to było bardzo dawno...
— Dawno, dawno, kiedy to z nami było nader krucho — jednem słowem w końcu maja tego roku, panie prezydencie...
— Ha — ha — ha! Niejedno się gada, jak trzeba. Niejeden dowódca, kiedy mu żołnierze zaczynają wiać, wmawia w nich bohaterstwo, czasami to pomaga...
— Ale teraz zaczyna być dobrze, więc pan prezydent już wymyśla — wszystko w porządku.
— Na froncie, owszem, ale tam u nas w przeklętym Paryżu... Jakto?! Dużo ja widziałem w mojem życiu, już mam nerwy nie z żywych tkanek ale niczem mosiężne druty telefoniczne... Ale kiedy Mandel wręczył mi wczoraj stenogramy zeznań tych panów... Jakto?! Nom de tonnerre! Mogę znieść jeszcze głupie ceremonje z takim Caillaux — w każdym razie siedzi i będzie siedział do końca wojny... Ale bronić wyraźnego zbrodniarza? Odciążać go za wszelką cenę, bodaj za cenę honoru? Dlaczego? Bo był ministrem spraw wewnętrznych i zna pewne rzeczy przykre i różne świństwa. I kto, kto?! Ribot!... Viviani!... I Briand — ten Arystydes... Zapowiadam panu zgóry, że jeżeli Wysoki Trybunał Senatu poważy się... Nie, to niemożliwe — bo z dwóch strachów strach przede mną przeważy w tych przegniłych senatorach...
— Pan minister spraw wewnętrznych czuwa...
— Ignace robi co może, ale, niestety, nie wypada mu zagrozić aresztem panom członkom Wysokiego Trybunału... Mówię — niestety...
Generałowi pomimo całej jego sztuki i chytrości nie udało się odwrócić uwagi premjera od rzeczy przykrych, które na kilka godzin winny były pozostać za nimi w tym Paryżu, od którego oddalali się z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Celem wycieczki do Provins było właśnie wyrwanie go z ciężkiej atmosfery spraw aktualnych, aby wypoczął choć trochę przed jutrzejszem posiedzeniem Izby Deputowanych, które nie zapowiadało się zbyt przyjemnie.
— Co pan sądzi, jak też będzie jutro o tej porze?
— Pogoda murowana. Dla wojny w pełnym ruchu jeszcze kilka takich pięknych dni...
— Generale, proszę skończyć z tą rolą niańki, doskonale pan wie, o czem mówię.
— Nie wiem, nie wiem, panie prezydencie, ale napewno nic się nie zmieni, pańska osoba jest dla Francji...
— W pewnym stopniu dla Francji, owszem...
— I dla naszych sojuszników, i dla zwycięstwa...
— Ale nie dla szachrajów z Palais Bourbon! Jeszcze przed dwoma tygodniami było to niedopomyślenia, bo się bali i żaden się nie wyrwał zwalić mnie i objąć władzę w niepewnej koniunkturze, ale teraz, gdy się weszło na dobre na drogę do zwycięstwa, nie zabraknie w Izbie apetytów, żeby skorzystać z wyników cudzej krwawej pracy. Do łatwego zawsze dużo amatorów, bo w dodatku te kretyny wyobrażają sobie, że dalej już będzie łatwo, więc huzia na starego Clemenceau!
— Logicznie biorąc, powinno być odwrotnie.
— Parlamentarna logika często bywa właśnie odwrotna do zdrowego sensu.
— Panie prezydencie, w najgorszym razie większość ma pan absolutnie zapewnioną!
— To mi wiadomo, ale jaka większość? Nie mogę przecież poprzestać na formalnej, Mandel mi się przysięga, że conajmniej dwie trzecie Izby będzie za mną — to byłoby jeszcze do przyjęcia... A jak nie...
Premjer zamilkł, zasępił się, krzaczaste brwi na sunęły się na oczy, zwarły się szczęki, drobne pospolite rysy oblicza, zwanego „mongolskiem“, skupiły się i jeszcze zmalały. Przekrzywił nabok swoją starą wymiętoszoną kapelusinę, jakby się chciał odgrodzić od szefa swego gabinetu ministerjalnego i milczał uparcie. Generał pokusił się raz i drugi nawiązać rozmowę, wreszcie dał spokój. Wydobył swój blok i przeglądał punkty spraw pilnych, które ułożył sobie jako pretekst do spotkania ministra wojny z głównodowodzącym armjami francuskiemi.
— Do uzgodnienia:
Zmiany personalne w Głównej Kwaterze (lepiej odłożyć).
Odstąpienie 15 tysięcy koni dla gen. Pershinga.
Sprawa tanków „Renault“ i tanków lekkich C-2.
Zapowiedź rządu włoskiego odwołania 40 tysięcy robotn ków włoskch, zatrudnionych na drugiej i trzeciej pozycjach frontu armij francuskich.
Alarmujący artykuł w „le Matin“ — „Urlopów, dla żołnierzy francuskich“!
Ponaglanie komisarzy inspekcyjnych o surowsze i szybsze wypychanie na front dokowników ze szpitali, z komend garnizonowych i ze sztabów.
Rozwiązanie zbędnych komitetów i komisyj specjalnych, zniesienie wysokich synekur tyłowych.
Przyśpieszyć przeszkolenie nowych formacyj gazowych ze względu na zapowiedziane już na koniec grudnia pierwsze dostawy masowe pocisków, wzorowanych na niemieckim „Żółtym Krzyżu“...
I tak dalej — materjału jest więcej niż sporo, może da się coś załatwić konkretnie, a jak nie, niech sobie przynajmniej pogadają, zjedzą razem obiad, stary się wyskarży, wysobaczy, ulży sobie, a głównodowodzącemu też nie zaszkodzi jak się trochę rozerwie, przecie się nawzajem lubią.
Od samego progu zaczęło się wesoło, jakby przyjechał w odwiedziny sąsiad do sąsiada na szczerej i dalekiej wsi nagadać się, zjeść sutą kolację i wypić parę butelek dobrego wina.
— Dobry wieczór, panie generale, przyjechali handlarze końmi, może nareszcie ubijemy interes?
— A gotówka, panie prezydencie?
— Dolary, czyste dolary, płaci Ameryka, ja jestem tylko pośrednikiem, zwyczajnym faktorem.
— Cóż robić, kiedy mnie samemu brak koni, żniwa, zwózka... Mogę odstąpić mego własnego wierzchowca i tę parę cugowych, razem trzy sztuki.
— Trzy konie?! I to jest coś, ale mnie trzeba piętnaście tysięcy...
— Piętnaście tysięcy koni?! Pan prezydent wyobraża sobie piętnaście tysięcy koni, zmasowanych na jednem miejscu, gdzieś w polu?
— Broń Boże, proszę ode mnie tego nie wymagać, całkiem sobie nie wyobrażam, ale generał Pershing inaczej nie ruszy pełną siłą.
— Niech sobie kupi gdzieindziej... A czemu nie przywiózł własnych?
— I przywiózł ze sobą, i nakupował gdzie mógł, nawet w Hiszpanji, ale trochę mu zabrakło.
— To się nazywa trochę...
— Trzeba dać, panie generale, trzeba dać i to natychmiast... Jeżeli chcemy, żeby nieprzyjaciel nareszcie poznał na sobie całą siłę Ameryki i żeby przemordowany żołnierz francuski poczuł nareszcie pewne odciążenie. Jeżeli rzeczy i ludzie nie dadzą się odmienić, trzeba ich brać jakimi są, Amerykanie to uparte łby i formaliści, Pershing pali się do walki, ale nie zacznie dopóki jego ostatni żołnierz nie będzie miał przyszytego ostatniego guzika, a tu idzie nie o głupstwo, bo o konie, czyli o artylerję...
Generał Pétain namyślał się, mówiono dalej p Amerykanach o czerwcowej konferencji w Chaumont i minister wojny przypomniał o piśmie już wysłanem do prezydenta Wilsona przez generała Pershinga wspólnie z ambasadorem Stanów Zjednoczonych, gdzie ustalono żądanie, by Stany Zjednoczone zobowiązały się terminowo do przerzucenia przez ocean całej reszty swoich sił, by doprowadzić na wiosnę liczebność wojsk amerykańskich we Francji do dziewięćdziesięciu pełnych i zaopatrzonych dywizyj, czyli do miljona ośmiuset tysięcy, do dwóch miljonów żołnierzy.
— Mało...
— To jest minimum, mamy czas, zażąda się więcej, termin, jak wiadomo, ustalono na kwiecień 1919.
— To zbyt późno, przed miesiącem mocno nastawałem na to, bo, panie prezydencie, mówiąc między nami, jesteśmy straszliwie wyczerpani, wszak robi się przygotowania do pobrania tej jesieni rocznika 1920... Serce się kraje, wiemy obaj jak wygląda nasz osiemnastoletni Francuzik...
— Sprawy serca odłożymy nabok i wytrzymamy. Wytrzymamy i już! Zresztą kto wie? Nikt tego nie wie, ale wojna może się skończyć i wcześniej, idziemy ku zwycięstwu.
— Ku zwycięstwu stawiamy dopiero pierwsze kroki. Trzeba za wszelką cenę — a to nas będzie grubo kosztować, panie prezydencie, po pierwsze — utrzymać w ręku inicjatywę, a powtóre i znowu za wszelką cenę — utrzymać charakter wojny manewrowej, ruchomej wojny w polu, jedynej, która jest godna żołnierza i wodza! Nie dać się z powrotem wepchnąć w okopy! Jeżeli to się nam uda...
— Uda się! Do wszystkich djabłów musi się udać! Będziem ich gnać bez wytchnienia przez całą Francję!...
— To się zobaczy.
— Ja już to widzę!
— Ja nic nie widzę i nie zobaczę, dopóki nie dojdziemy do sławetnej linji Hindenburga, mamy co do ich umocnień własne informacje, to musi być coś straszliwego, na tej linji możemy utknąć i zagrzebać się w okopach na całą zimę. Niemcy w obronie są djablo twardzi.
— Mogą zmięknąć. Co my o nich wiemy? Tyle co Ludendorff o naszych żołnierzach. Obie strony — mają tysiące szpiclów, olbrzymie biura informacyjne i wydają na to miljony, ale kto zdoła wymierzyć stopień odporności obcego żołnierza, ten jego taK zwany fachowo „le moral“?
— Więc nie liczmy na rychły upadek ducha u Niemców, o duchu w armji, walczącej czwarty rok, nic się nie da powiedzieć zgóry. Mogą się nadarzyć bardzo dla nas miłe ale i niemiłe niespodzianki. Od roku, od masowych buntów, które nas zaskoczyły w VI-ej armji, mam tu u siebie w Głównej Kwaterze cały wydział, który zajmuje się badaniem tej mistyki, moi oficerowie jeżdżą po całym froncie, po etapach, zakładach na tyłach, po szpitalach, czytają listy żołnierskie, podsłuchują, prowokują, szpiegują, wypatrują, co dwa tygodnie mam o tem generalny raport, a codzień mnóstwo papierków meldunkowych. I cóż? Wiem aż za dużo, ale właściwie nic nie wiem, bo wymyka mi się istota rzeczy i pozostaje nieuchwytną, a więc stopień, granice, kres wytrwania żołnierza i moment, gdy się to może u nas fatalnie załamać.
— U nas? Ani na chwilę tego nie dopuszczam! Wytrzymają.
— Panie prezydencie, proszę mi wierzyć, że znam dolę i niedolę żołnierza w kolejach tej wojny i dziś, gdy za kilka dni zaczniemy piąty rok jej trwania... Piąty rok! Przechodzi to ludzkie pojęcie, ale jest to fakt niezbity, niezbity, choć niedowiary. I żołnierz wytrzymał!
— Wytrzyma do końca!
— Otóż to jest dla mnie straszliwą zagadką — dlatego właśnie, że wchodzimy w piąty rok wojny. Czas hartuje człowieka, ale czas go również zżera, nie przypadkiem ustaliła się znana terminologja wśród naszych, pożal się Boże, teoretyków, obłąkana idea d’une guerre d’usure — wojny na zużycie, oczywiście sił fizycznych i moralnych u przeciwnika... Zapomniano, że sami zużywamy się również, mała rzecz... Ja o tem pamiętałem i pamiętam. Wiem, że trzeba się śpieszyć i walczyć z rozpędem, z całą zajadłością, ale wiem zarazem, że teraz właśnie trzeba dziesięć razy pomyśleć, zanim się zażąda od żołnierza więcej ponad jego możność i ponad nieodzowną konieczność położenia. Tylko przy zachowaniu najwyższej oględności pod tym względem zdołamy osiągnąć zwycięstwo.
— Panie generale, jak panu dobrze wiadomo nic mieszam się nigdy do działań wojennych, ja tylko organizuję siłę kraju i przez to pracuję dla zwycięstwa... Ale powiem po swojemu, prosto z mostu, że nie spodziewałem się usłyszeć podobnych słów od naczelnego wodza armji francuskiej! Oględność w końcowej fazie wojny? Kiedy trzeba korzystać z każdej godziny czasu i gnać nieprzyjaciela, nie dając mu chwili wytchnienia? Kiedy trzeba rozwinąć w armji do najwyższego maximum psychikę ofensywy? Nie oglądać się na nic a przeć naprzód i naprzód...
— Panie prezydencie, przez całe cztery lata popełnialiśmy straszliwe błędy. Po wielokroć nadużyliśmy bez koniecznej potrzeby, nieraz poprostu lekkomyślnie i ponad wszelką miarę krwi żołnierza i jego odporności moralnej i fizycznej i jeżeli nie opamiętamy się teraz, jeżeli nie wyciągniemy nauki z dawnych zaślepień, to przyszłość zemści się na nas z całem okrucieństwem dziejowej Nemezis. Ostrożnie, panie prezydencie! My, ludzie końca wojny, zarówno wodzowie jak mężowie stanu, będziemy sądzeni z naszych błędów bez porównania surowiej, niż nasi poprzednicy, którzy zaczynali wojnę...
Od słowa do słowa. Premjer pierwszy podniósł głos i po paru ironicznych replikach, które go rozdrażniły, zapomniał się i grzmiał niczem z trybuny Izby Deputowanych lub Pałacu Luxemburskiego, ale wnet pokrył go potężny, przywykły do komendy w polu głos generała, który nie tak dawno jeszcze dowodził pułkiem piechoty, a w, dniu wybuchu wojny był komendantem brygady.

W parku dwaj oficerowie, siedzący w altanie nad stawem przy stoliku zasłanym papierami, dobytemi z teczki podróżnej przez szefa gabinetu ministra, chwilami przerywali pracę i uśmiechali się, nadsłuchując pogrzmotów kłótni, które przez otwarte okna dochodziły od pałacyku.
— Już się sczepili...
— Ciekawa rzecz, o co za tym razem...
— Zapewne pan minister znowu zażądał głowy któregoś z nas.
— Nic podobnego, pułkowniku, nie mieliśmy w dzisiejszym programie żadnych spraw personalnych.
— Pan minister nie daruje swego, nie zapomni o pewnym tutejszym zbrodniarzu z naszego III-go Biura i jeszcze o kimś drugim... Cóż, minister ma takie informacje...
— Wszelkie informacje idą przeze mnie, jeżeli pan pułkownik daje mi do zrozumienia...
— Boże zachowaj, panie generale, nie miałem na myśli nic podobnego, chciałem tylko powiedzieć, że nasz generał jest szczególnie drażliwy na jakiekolwiek interwencje w obsadzie personalnej Głównej Kwatery.
— To zrozumiałe, ale proszę wejść również W położenie ministra, który posiada wyraźne uprawnienia...
— Korzystanie z urzędowych uprawnień w sprawach tak wyjątkowo subtelnych, to rzecz miary i taktu.
— Sądzę, że pomimo nader natarczywego nacisku ze strony opinji daliśmy wraz z ministrem dowody niesłychanej powściągliwości w tej mierze. Pozwolę sobie przesłać panu stenogramy pewnych powiedzeń Izby...
— Dziękuję, miałem je w ręku. Żałuję, że przy naszych osobliwych jak na wojnę obyczajach nie możemy pociągnąć pewnych oficerów w czynnej służbie a naszych podkomendnych, których na czas sesii jako deputowanych chroni nietykalność.
— Cóż robić, Francja jest republiką.
— Ach tak?...
— Tak, tak, panie pułkowniku.
Przemówili się zlekka i natychmiast przybrali ton rzeczowy i wrócili do spraw konkretnych. Przekonywali jeden drugiego, targowali się, uzgadniali decyzje pierwszorzędnej wagi w imieniu swych szefów, rządzili wojną. Od czasu do czasu nadsłuchiwali — głosy nie wzmagały się już do krzyku, ale znać było, że kłótnia trwa.
— Możeby im jednak przerwać? Chodźmy, generale...
— Póki tam głośno, to niema poco, jak nastąpi cisza zupełna, — to zaraz trzeba będzie iść. W istocie lubią się nawzajem, a kto się teraz nie kłóci? Kłótnia dowodzi, że stosunki są zażyłe, koleżeńskie, ludzkie, najgorsza to zimna poprawność. Z marszałkiem Fochem nigdy się nie kłócą, to niedobry znak, stosunki są bardzo subtelne, trudne... Nieraz bywa nam z nim ciężko... Marszałek Foch...
— Za pozwoleniem, pan mówi — marszałek?...
— Ach, to wielka nowina, w tych dniach wódz naczelny armij sprzymierzonych będzie mianowany Marszałkiem Francji.
— To bardzo, bardzo pięknie!
— Dekret już gotowy, jest to wyłącznie nasze dzieło. Pan premjer, zwany despotą i Tygrysem, nie chowa w. sercu urazy, jest sprawiedliwy.
— Tak jest! Tak jest! Wspaniały gest... Ale przy okazji pozwolę sobie zapytać — proszę tego źle nie zrozumieć — pytam poprostu, jak żołnierz żołnierza... A mój generał?
— Otrzyma w najkrótszym czasie Médaille Militaire, to podpisze już nowy marszałek, ale zrobione oczywiście znowu przez nas z panem premjerem.
— To dobrze. Dobrze, panie generale, dziękuję serdecznie, a na resztę poczekamy, nieprawdaż?
Pracowali dalej.
Zapadał zmierzch. Ogrodnik, który sterczał Z wędką nad stawem, ziewnął potężnie i na to jak na sygnał ukazał się drugi osobnik, również w słomianym kapeluszu. Ogrodnik oddał mu wędkę, pomruczeli coś do siebie i nowy rybak stanął na nocną zmianę — jeden z posterunków tajnej straży nad Główną Kwaterą. Pod altanką przesunęła się garstka jegomościów w hełmach i z karabinami, szli gadając i plącząc krok, jak który chciał, i pomimo uniformów i broni w niczem nie przypominali żołnierzy, — to najstarszy rocznik wojsk terytorjalnych, tak zwani „Terribles“ rozstawiali nocne warty. Nad drzewami na seledynowem niebie już migotała pierwsza gwiazda. Gdzieś w dali odzywała się jeszcze ostatnia wilga.
Wkońcu generał Mordacq, szef gabinetu ministra wojny, zwyciężył pułkownika Duchene, szefa gabinetu głównodowodzącego armij francuskich i wydarł mu z gardła przyrzeczenie piętnastu tysięcy koni dla Amerykanów. Powstali, generał zbierał papiery i wpychał je do teki.
— Jakoś tam u nich zanadto cicho?
— Całkiem cicho — już się poobrażali, chodźmy!
— Ech, z tymi starymi...
Milczeli już od dziesięciu minut, premjer szybkiemi, drobnemi kroczkami przebiegał gabinet, generał siedział za biurkiem i, żałując pewnych słów:a nie wiedząc jak wybrnąć, zaczął w rozdrażnieniu przewracać w papierach, które ze stołu w biurze Głównej Kwatery już przywędrowały tu za nim do domu, aby mu uprzyjemnić dodatkowo parę godzin nocy.
Żeby ktoś, do djabła, zastukał do drzwi... Żeby jakiś przyjemny telefonogram od której z armij, stojących w ogniu...
Wstać, objąć go wpół i poprostu przeprosić starego? Niema za co, ale bądź co bądź jest to jego minister i głowa rządu, wreszcie jest gościem...
Premjer biegał, złościł się i odgrażał, zawzięcie ruszał wąsiskami. Zapomniał narazie o całej zwadzie i sczepił się ze swymi jutrzejszymi przeciwnikami w Izbie, przeszywał ich sarkazmami, gnębił, straszył, wreszcie oszołamiał wielkiemi słowami, które nawet w tej epoce na niejednego działały jeszcze w pewnym stopniu. Generał manifestacyjnie szeleścił papierami, chcąc bodaj czemkolwiek przerwać ciszę. Ujął pióro, podpisał to i owo i czekał, pochrząkiwał w tonacji wyraźnie pojednawczej i nieznacznie podpatrywał rozbieganego gościa — nic z tego, stary się zawziął.
Nareszcie.
O tem można zagadać, sprawa sensacyjna — zwyczajna szara teczka jak tysiąc innych. Orzeczenie sądu wojennego. Motywy wyroku. Protokuł śledztwa. Protokuł przewodu sądowego. Dokumenty obciążające. Tezy komisarza rządu. Tezy obrońcy. Memorjał obrońcy, złożony naczelnemu wodzowi armij francuskich. Sprawozdanie specjalnej sekcji sądów wojennych i polowych przy Głównej Kwaterze. Jednogłośne zaopinjowanie sekcji — brak jakichkolwiek danych rzeczowych lub formalnych do rewizji wyroku. Wszystko w porządku. Wreszcie gotowy, wypełniony formularz, orzekający zatwierdzenie wyroku — data dzisiejsza — puste miejsce na podpis naczelnego wodza.
Generał z piórem w ręku zagadał dobrodusznie, po przyjacielsku, tak, jakby kłótnia nie miała wcale miejsca.
— Ciekawa sprawa, mam tu właśnie na stole Evę Evard...
— A tak, słyszałem, skazali ją w zeszłym tygodniu, a teraz przyszło to do pana... To jest typ! Ach, te tajemnicze damy o niepewnej narodowości, szwędające się między walczącemi stronami po krajach neutralnych, wszędzie ich pełno... To są prawdziwe hieny wojny. Nie można się od nich opędzić, a niezmiernie trudno którą złapać i wsadzić, wszędzie mają wysokie stosunki, drwią sobie z wywiadowców i z kontrwywiadowców, hasają po świecie, żerują tu i tam, i na nas i na tamtych, bezczelnie i bezkarnie... Więc jak się nareszcie da pochwycić którą trafem — jedną na sto — to niechże już taka pani zapłaci godnie...
Premjer zagadał chętnie i z ożywieniem, rad, że generał przerwał milczenie — i on chciał się pogodzić.
— Cóż mówią w Paryżu? To osoba poniekąd znakomita? Bardzo znana w świecie...
— Jakoś nie mówią. Spodziewałem się licznych interwencyj, ta szelma kokietowała wielu nader wpływowych panów z parlamentu, z prasy, ale jakoś nikt nie przychodził, nie potrzebowałem nikogo wyrzucać za drzwi. Coprawda był jej adwokat, ale tego załatwili beze mnie. Zapewne zajechał i do Provins?
— Był, ale mnie nie zastał, siedziałem na froncie, zostawił jakiś papierek.
— Adwokat, jak to adwokat, ale wogóle nikt się za nią nie ujął. To znamienne. Gazety nie wypowiadają się. Opinja jest jednomyślna. Nasze sądy wojenne od czasu afery Dreyfusa odzyskały zaufanie kraju, kosztowało to — ha-ha-ha — trochę zachodu, ach, co to za dawne czasy... Było się nieco młodszym, panie generale... Ja staczałem homeryckie boje z soldateską o Dreyfusa, o Picquarta, o Zolę, a pan, jako młody porucznik...
— Już kapitan!
— Więc młody kapitan Pétain kupował wówczas złotą szablę honorową dla...
— Owszem, pamiętam. Dałem na składkę dziesięć franków.
— Co się też dzieje teraz z taką szablą, panie generale?
— Zapewne kupił ją za grube pieniądze jaki Amerykanin...
— A może spoczywa w tajnem muzeum Action Française... Do tych jeszcze lepszych czasów, gdy zostanie uroczyście z orkiestrą i sztandarami zawieszoną na ołtarzu w kościele Inwalidów?...
— Panie prezydencie, proszę się spytać którego z tych panów — ja ich nie znam...
Obaj roześmieli się jednocześnie, pokiwali głowami, popatrzyli na siebie, jak stare kute wygi. Prcmjer zaczął jakąś anegdotę z epoki Afery, generał słuchał z upodobaniem, czekając z gotowym do wybuchu śmiechem na efekt końcowy. Odruchowo umaczał pióro w kałamarzu, osadzonym w szczątku niemieckiego szrapnela z pod Verdun. Naśmiawszy się, zmarszczył nagle brwi, skrzywił się, ale pewną ręką położył podpis. Nakrył podpis bibułą i walnął w nią pięścią, zamknął szarą teczkę i odłożył ją nabok.
Załatwione.
— Opowiem panu anegdotę o pańskim szanownym przeciwniku, tfu — o pańskim poprzedniku, panie premjerze.
— Kłóciłem się i z nim, ale to porządny człowiek i dobry profesor matematyki. Jak on wszedł do naszych bohaterskich dziejów jako premjer i minister wojny — to inna rzecz. Nieporozumienie historji, zwyczajny kawał...
— Otóż, gdy po buntach żołnierskich zaczęły się sądy polowe, nie miałem chwili spokoju, telefony, telefony, interwencje, łzy, błagania, wreszcie groźby. Nagwałt napoczekaniu rosły legendy o hekatombach, o okrucieństwie Głównej Kwatery, o osławionych „morts de Châlons“. A naogół na parę tysięcy oskarżonych zostało skazanych na śmierć tylko stu pięćdziesięciu trzech — a ile wyroków wykonano? W to właśnie nikt z nas nie wierzy i nie uwierzy nigdy — zaledwie dwadzieścia trzy!... Wreszcie pewnej nocy o godzinie drugiej budzi mnie dyżurny adjutant — pan minister wojny przy telefonie. Wyłażę z pościeli bez wielkiego humoru — o co idzie? — Na siódmą rano wyznaczona egzekucja.. Prosty żołnierz... zamieszany w awanturę... pobił oficera... Ale to żołnierz wyjątkowy, żołnierz, który... Który i który... Istotnie był to żołnierz osobliwy, Alzatczyk nie wzięty jeszcze do wojska przekrada się przez linje niemieckie, pan rozumie, co to znaczy? Zuch, morowiec. Zaciąga się u nas na ochotnika i walczy jak anioł, jak djabeł, dwa razy ranny, kilkakrotnie cytowany w rozkazie pułku, raz w rozkazie korpusu — znakomitość... Oczywiście dekorowany Krzyżem Wojennym, Legją Honorową, wreszcie Medalem Wojskowym. Sąd połowy długo się namyślał — ale, na Boga — rozbrojenie i pobicie oficera w czasie wojny o sześć kilometrów od pierwszej linji... Wyrok zatwierdziłem, ale teraz ten telefon... No i cóż, musiałem zrobić panu ministrowi tę przyjemność...
— Obaj panowie zawiniliście grubo, panu Painlevé, jak we wszystkiem, tak i w tem, przysługują okoliczności łagodzące, ale generał Pétain...
— Już się poprawił pod pańską władzą, panie ministrze.
— Widzi pan, ja w tych sprawach nie zawracam panu głowy nawet o głowę tak pięknej zbrodniarki jak Eva Evard...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.