Przejdź do zawartości

Old Shatterhand/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Old Shatterhand
Wydawca „EDITOR“ Sp. z ogr. odp.
Data wyd. 1931
Druk Zakł. Graf. „POL“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAROL MAY
Old Shatterhand
POWIEŚĆ Z DZIKIEGO ZACHODU
POWIEŚCI KAROLA MAYA
WARSZAWA — KRAKÓW — LWÓW
1931





Niedaleko na zachód od miejsca, gdzie stykają się granice trzech północnoamerykańskich stanów Dakota, Nebraska i Wyoming, jechali któregoś dnia dwaj jeźdźcy, których wygląd w każdym innym zakątku świata budziłby niezawodnie sensację.
Postacie różniły się znacznie. Figura jednego, wybujała ponad dwa metry, była przeraźliwie wychudzona, natomiast drugi był znacznie niższy, ale zato tak gruby, że kształtem niewiele się różnił od kuli.
Mimo to, oblicza obu myśliwych wypadały mniej więcej na jednym poziomie. Fakt ten, napozór niepojęty, tłumaczy się tem, że mały dosiadał wysokiego, silnego kłusaka, wysoki zaś siedział na mule niskim, wątłym napozór. Stąd też rzemienie, które małemu grubasowi zastępowały strzemiona, nie sięgały nawet do brzucha rumaka, podczas gdy długi obywał się bez strzemion, albowiem nogi jego wisiały tak nisko, że mogły dosięgnąć ziemi, choć jeździec nie schodził z siodła.
Właściwie o siodłach w istotnem tego słowa znaczeniu mowy być nie może. Wrzekome siodło małego składało się poprostu ze skóry upolowanego niedźwiedzia, z którego nie zdarto sierści; chudy zaś podłożył starą derę santillo, tak zatłuszczoną i podartą, że w istocie siedział wprost na grzbiecie swego rumaka.
Także ubiory obu miały wielce ciekawy wygląd. Długi nosił spodnie skórzane, uszyte zapewne na miarę o wiele korpulentniejszego mężczyzny, więc nie dziw, że za szerokie. Od zimna i gorąca naprzemian, od suszy i deszczów zbiegły się i zmarszczyły, wskutek czego dolne końce ledwo sięgały kolan. Poza tem miały ten niezwykle tłusty połysk, który świadczył, że właściciel używał ich jako chustki do nosa i serwetki do ust i zwykł wycierać o nie ręce z wszystkiego, czego nie chciał mieć na rękach.
Bose nogi tkwiły w niedającem się opisać obuwiu. Wyglądało tak, jakgdyby nosił je już Matuzalem i jakgdyby każdy z następnych posiadaczy wydzierał po kawałku skóry. Niepodobna było powiedzieć, czy cholewy widziały kiedykolwiek coś w rodzaju pasty lub wosku, ile że błyszczały wszystkiemi kolorami tęczy.
Chudy korpus jeźdźca okrywała skórzana koszula myśliwska, nie znająca ani guzika, ani haftki i, co za tem idzie, odsłaniająca bronzową pierś. Rękawy okrywały zaledwie łokcie, obnażając żylaste i kościste ręce. Bawełniana chusta fantazyjnie okręcała wydłużoną szyję. Sam właściciel nie mógłby już chyba określić, czy miała ongi kolor biały czy czarny, zielony czy też żółty, czerwony czy niebieski.
Ale najbardziej okazały i pyszny był kapelusz, sterczący na wysokiej, śpiczastej głowie. Niegdyś był szary i nosił miano cylindra. Być może, przed niepamiętnemi czasy, wieńczył czcigodną głowę jakiegoś lorda angielskiego, atoli następnie staczał się coraz bardziej po drabinie społecznej, by wreszcie osiąść na głowie myśliwego prerji. Ten miał odmienny gust, aniżeli ów lord Old England. Uważając rondo za zbyteczne, poprostu zdarł je, a pozostawił tylko zprzodu rąbek, gwoli wygodnemu zdejmowaniu w ukłonie. Poza tem, mniemając, że głowa westmana wymaga stałego dopływu powietrza, nożem dokonał mnogich cięć na wierzchu, jako też po bokach tak, że we wnętrzu nakrycia wyznaczały sobie spotkania wschodni wiatr z zachodnim, północny — z południowym.
Gruby powróz, kilkakrotnie przewinięty, służył za pas. Za tym pasem sterczały dwa rewolwery i nóż, poza tem wisiała ładownica, pęcherz do tabaki, odpowiednio zszyta skóra kocia do przechowywania mąki, krzesiwo oraz inne jeszcze przedmioty, których przeznaczenie było tajemnicą dla niepowołanych. Na piersiach spoczywała fajka, zawieszona na rzemieniu, — ale co za fajka! Była arcydziełem własnych rąk myśliwego, który zdążył ją już odgryźć aż do samej główki, wskutek czego składała się jedynie z tej części i z wydrążonego kawałka bzowego drzewa. Posiadacz bowiem i autor owej lulki, jako namiętny palacz, zwykł żuć samą fajkę, skoro zabrakło tytoniu.
Należy jednak, ku jego pochwale, dodać, że strój nie ograniczał się na obuwiu, spodniach, koszuli i kapeluszu. O, nie! Nosił poza tem coś, na co stać nie każdego człowieka, mianowicie — — płaszcz gumowy, i to iście amerykański, a więc z gatunku tych, które po pierwszym deszczu kurczą się do połowy swoich pierwotnych rozmiarów. Przeto — nie mogąc go włożyć na siebie — wielce malowniczo, niczem burkę huzarską, zarzucił na ramiona zapomocą sznura. Nadto poprzez lewe ramię i prawe biodro przepasywał się lariatem[1]. Wpoprzek długich, jak wieczność, nóg zawieszona na przodzie strzelba była w rodzaju owych rifles, z których doświadczony myśliwy nigdy nie chybia.
Z wejrzenia niepodobna było określić wieku tego człowieka. Szczupła twarz była poprzecinana niezliczoną ilością zmarszczek i fałd, a jednak wyraz ogólny miał w sobie coś prawie młodzieńczego. Każda zmarszczka uśmiechała się filuternie. Twarz gentlemana była starannie ogolona, nie bacząc na dzikie ustronie, w jakiem się znajdował. Trzeba wiedzieć, że jest to punktem honoru wielu, bardzo wielu westmanów. Wielkie, koloru nieba, szeroko otwarte oczy miały ostre spojrzenie mieszkańców wybrzeży morskich i rozległych równin, lecz malowało się w nich także coś, czego nie wahałbym się nazwać dziecięcą szczerością.
Muł, jak już napomknąłem, wątły był tylko napozór. Nosił swego ciężkiego, kościstego pana nader lekko, a czasem nawet pozwalał sobie na krótkotrwały strajk, prędko zażegnywany mocnym uściskiem długich nóg jeźdźca. Muły takie są bardzo poszukiwane ze względu na ich pewny krok, ale także znane z niesfornych narowów.
Co się tyczy drugiego jeźdźca, to przedewszystkiem zwracało uwagę futro, noszone przez niego w upał. Wprawdzie, kiedy chwilami jakiś żywszy ruch odsłaniał podbicie, okazywało się, że to zewszechmiar czcigodne futro było dotknięte nieuleczalnem wyłysieniem. Miejscami tylko sterczał rzadki, mały kosmyk, jak na nieskończonej pustyni tam i owdzie spotyka się skąpą oazę. Nawet kołnierz i wyłogi były tak przerzedzone, że pozostały z nich nagie, ogołocone plastry. Z pod futra wyglądały z lewej i z prawej strony olbrzymie buty z wyłogami. Na głowie nosił zbyt szeroki kapelusz panama, tak obszerny, że aby patrzeć, musiał zbić go nisko na kark. Rękawy były takie długie, że niepodobna było dojrzeć rąk. W ten oto sposób jedynie twarz jeźdźca była widoczna; juści była to twarz, godna wszechstronnego obejrzenia.
Była również gładko wygolona; ani śladu zarostu. Czerwone policzki świeciły tak pełne, iż nosek napróżno usiłował podkreślić swoje między niemi stanowisko. To samo da się powiedzieć o małych, ciemnych oczkach, schowanych między brwiami a policzkami, a rzucających dookoła siebie dobrodusznie chytre spojrzenia. Naogół czytało się wyraźnie na tem obliczu: — Obejrzyj-no mnie! Jestem małym, przepysznym drabem i łatwo ze mną dojść do zgody, ale musisz być odważny i rozsądny, inaczej nie licz na mnie. —
Teraz oto nadbiega wicher i otwiera naoścież futro małego. Dzięki temu możemy stwierdzić, że pod futrem nosi spodnie z niebieskiej wełny i taką samą bluzę. Za skórzanym pasem, prócz rzeczy, które wyliczyliśmy u długiego jeźdźca, tkwi jeszcze indjański tomahawk. Do siodła przytroczone jest lasso, jak również krótka dubeltówka systemu Kentucky, która w niejednej już walce brała udział.
Co zacz za jedni? Otóż mały nazywa się Jakób Pfefferkorn, a długi Dawid Kroners. Gdybyście wymienili te oba nazwiska jakiemukolwiek westmanowi, squatterowi, czy trapperowi, to, potrząsając głową, powiedziałby, że nigdy w życiu o takich dwóch myśliwych nie słyszał. A wszakże byłoby to niezgodne z prawdą, albowiem obaj są wielce znanymi scoutami; przy niejednem ognisku od wielu lat opowiadano sobie o ich czynach. Nie było wprost zakątka od New Yorku do Frisco[2] i od Jezior Północnych do meksykańskich zatok, gdzieby nie dotarła chwała obu znakomitych myśliwców. To prawda, że nazwiska Jakóba Pfefferkorna i Dawida Kronersa były znane jedynie najbliższym. W prerjach, w lasach odwiecznych, a zwłaszcza wśród czerwonoskórych nie pytają o metrykę, lub świadectwo chrztu; tu każdy otrzymuje nazwisko, odpowiadające jego przeżyciom i właściwościom, przydomek, który wkrótce ruguje nazwisko rodowe.
Kroners był stuprocentowym Yankee i nosił nazwę Długiego Davy. Pfefferkorn pochodził z Niemiec, na imię mu było Jakób, ale zgodnie z korpulencją został przezwany Grubym Jemmy. Jemmy po angielsku Kuba.
A zatem byli obaj znani jako Davy i Jemmy i trudno było znaleźć na West człowieka, któryby nie mógł opowiedzieć tej lub owej dykteryjki o czynach bohaterskich obu jegomości. Uchodzili za nierozłącznych towarzyszy. Przynajmniej nikt nie przypominał sobie, aby widział ich kiedykolwiek zosobna. Kiedy Gruby podchodził do obcego ogniska, odrazu oczami szukano Długiego, a skoro Davy wchodził do store, sklepu, aby nabyć prochu i tabaki, wnet pytano, czego pragnie dla Jemmy.
Nierozłączne też były rumaki oba jeźdźców. Wielki kłusak mimo największego pragnienia nie piłby z żadnego strumyka ani rzeki, gdyby wraz z nim nie nachylił się nad wodą pysk muła, ten zaś nie skubałby nawet najrozkoszniejszej trawy, gdyby tamten nie fyrknął lekko, jakby szepcząc: — Zeszli z nas i smażą krzyżówkę bawolą, a więc i my możemy sobie podjeść, gdyż przed późnym wieczorem zapewne się stąd nie ruszą! —
Nigdy żadnemu z tych zwierząt nie wpadło na myśl opuszczać towarzysza w biedzie. Ich panowie wzajemnie ocalili sobie życie wiele, wiele razy. Bez namysłu jeden rzucał się za drugiego w największy wir niebezpieczeństw. Tak samo wierzchowce nieraz sobie pomagały, kiedy trzeba było wyciągnąć kamrata z opresji, lub obronić silnemi, ostremi kopytami wobec wroga. Ta czwórka ludzi i zwierząt tworzyła solidarny zespół, zawsze występujący razem.
Obecnie oto pędzą w kierunku północnym. Rano koń i muł piły wodę i skubały tłustą trawę dosyta, obaj zaś jeźdźcy również się napili i spożyli udziec jeleni, którego resztę dźwigał kłusak. A zatem nie można powiedzieć, aby głód im doskwierał.
Tymczasem słońce dosięgło zenitu, poczem powoli zaczęło się zniżać. Było wprawdzie nader gorąco, ale dął oświeżający wietrzyk. Przetykany mirjadami kwiatów kobierzec traw nie miał jeszcze bronzowego, spalonego odcienia jesieni; cieszył oko świeżą zielonością. Rozsypane po rozległej, dalekiej równinie góry skaliste, kształtu olbrzymich stożków, oświetlone skośnemi promieniami słońca, na zachodnich stronach błyszczały gorącą wspaniałością kolorów, które na wschodzie przechodziły w coraz ciemniejsze i głębsze tony.
— Jak daleko jeszcze pojedziemy dzisiaj? — zapytał Gruby po wielogodzinnem milczeniu.
— Tak daleko, jak codzień, — odparł Długi.
Well! — roześmiał się Mały. — A zatem do miejsca obozowiska?
Ay! — Master Davy zwykł zamiast yes używać starej formy ay. — O, tak! Zawsze był nader oryginalnym człowiekiem ten Długi Davy.
Znów upłynęła chwila. Jemmy obawiał się otrzymać ponownie taką samą odpowiedź. Oglądał kolegę zpodełba swojemi chytremi oczami i szukał okazji do zemsty. Wreszcie cisza zaczęła ciężyć Długiemu. Wskazał ręką w kierunku jazdy i zapytał:
— Czy znasz tę miejscowość?
— Jeszcze jak!
— No? Cóżto za miejscowość?
— Ameryka.
Długi z niezadowoleniem pociągnął nogę i kopnął wierzchowca. Poczem rzekł:
— Złośliwy drab!
— Kto?
— Ty!
— Ach! Ja? Jakto?
— Mściwy!
— Wcale nie. Skoro mi zadajesz głupie pytania, nie widzę powodu, dla którego miałbym ci dawać dowcipne odpowiedzi.
— Dowcipne? O biada! Ty i dowcip! Tyle w tobie mięsa, że niema miejsca na dowcip.
Oho! Czy zapomniałeś, co przebyłem tam, na starym lądzie?
Ay! Jedną klasę gimnazjum? Tak, wiem o tem. Nie mógłbym zapomnieć, gdyż przypominasz mi trzydzieści razy na dzień.
Gruby uderzył się w piersi.
— Bo muszę — rzekł. — Właściwie mówiąc, powinienem powtarzać czterdzieści czy pięćdziesiąt razy dziennie, albowiem jestem człowiekiem, którego nie potrafisz nawet godnie uszanować. A poza tem przebyłem nie jedną, ale pełne trzy klasy!
— Na resztę nie starczyło oleju w głowie...
— Cicho bądź! Nie starczyło pieniędzy, rozumu było aż nadto. Zresztą, wiem o co ci chodzi. Nie zapomnę tak łatwo tej miejscowości. Wszak tam, po tamtej stronie wyżyn, poznaliśmy się po raz pierwszy.
Ay! To był paskudny dzień. Wystrzeliłem cały proch, a tymczasem ścigali mnie Siouxowie. Nie mogłem dalej umykać, powalili mnie. Atoli wieczorem tyś przybył z wyręką.
— Tak, bydlaki rozpalili ognisko, które można było zobaczyć aż hen, z Kanady. Nie dziw, że zobaczyłem i podkradłem się pokryjomu. Ujrzałem pięciu Siouxów nad spętanym białym. A jakże, ja nie wystrzeliłem uprzednio całego prochu. Dwóch runęło, a trzech drapnęło, nie wiedzieli wszak, że mają tylko jednego, jedynego przeciwnika. Dzięki temu odzyskałeś wolność.
— Odzyskałem wprawdzie wolność, ale byłem zły na ciebie, jak sto djabłów!
— Zato, że zraniłem, a nie zakatrupiłem obu Indsmanów, — tak. Ale Indsman jest także człowiekiem i nigdy mi w głowie nie postało zabijać kogoś, kiedy nie jestem do tego bezwzględnie zmuszony. Jestem Europejczykiem, a nie kanibalem.
— A takim to ja niby jestem, co?
Hm! — mruknął Gruby. — Teraz się zmieniłeś, ale dawniej, jak wielu tobie podobnych, byłeś zdania, że należy co rychlej wytępić wszystkich czerwonoskórych. Musiałem cię nawrócić na swoje poglądy.
— Tak, wy, Europejczycy, jesteście osobliwymi ludźmi. Łagodni, miękcy, jak mało, a jednak w potrzebie nie ustępujący innym dzielnym ludziom. Chcielibyście dotykać wszystkiego przez jedwabne rękawiczki, a mimo to umiecie uderzać kolbą, kiedy się wam wreszcie zdaje, że należy się bronić. Wszyscyście tacy, nie wyłączając ciebie.
— Cieszę się wielce, że tak jest, a nie inaczej. Ale spójrzno, tam, zdaje się, widzę ślady w trawie!
Osadził konia na miejscu i wskazał w kierunku skały, u której stóp biegła po trawie długa, ciemna linja.
Davy także osadził konia, oczy przysłonił ręką i badał wskazane miejsce, potem zaś odezwał się:
— Będziesz mnie mógł zmusić do zżarcia centnara mięsa bawolego, jeśli to nie jest ślad.
— Ja to samo sądzę. Czy zechcemy dokładniej zbadać, Davy?
— Zechcemy? Jakże można mówić o chęci, kiedy jest mus?! W tej starej prerji nie można lekkomyślnie wymijać żadnego śladu. Trzeba zawsze wiedzieć, kogo się ma przed i za sobą, bo może się łatwo zdarzyć, że ktoś, kto położy się żywy, rano wstanie martwy. A zatem naprzód!
Dojechali do skały i zatrzymali się, badając ślad oczami znawców. Jemmy zeskoczył z konia i ukląkł na trawie. Jego stary kłusak, jakgdyby obdarzony ludzkim rozumem, położył pysk na trawie i cicho parsknął. Muł podszedł również, machał ogonem, strzygł uszami i zdawał się badać trop.
— No? — zapytał Davy, któremu czas się dłużył. — Czy to aż tak ważne?
— Tak. Tędy jechał Indjanin.
— Tak mniemasz? To byłoby dziwne. Wszak nie jest to teren myśliwski żadnego indjańskiego szczepu. Z czego wnosisz, że to Indjanin?
— Ze śladów kopyt poznaję tresurę indjańską.
— Wszelako mógł indjańskiego konia dosiadać biały.
— To samo i ja pojmuję, ale... ale...
Potrząsnął głową, szedł przez parę chwil za śladem i zawołał:
— Chodź za mną! Rumak był niepodkuty i nader znużony, a jednak musiał pędzić w galopie. A zatem jeździec bardzo się śpieszył.
W tej chwili Davy zszedł z muła. Rezultat badań kolegi był bardzo poważny i skłaniał go do podjęcia badań na własną rękę. Szedł za towarzyszem, obydwa zaś zwierzęta stąpały za nimi, jakgdyby to się samo przez się rozumiało. Zrównawszy się z Jemmy, Davy ruszył wzdłuż tropu.
— Ty, — rzekł po chwili — zwierzę istotnie było zmachane, gdyż bardzo często się potykało. Nader ważne powody musiały skłaniać jeźdźca do wypędzania tchu z biednego konia. Więc albo uciekał przed pościgiem, albo musiał co rychło stanąć u celu.
— To ostatnie jest słuszne.
— Jakto?
— Od jak dawna datuje się trop?
— Od dwóch godzin niespełna.
— Podzielam twoje zdanie. Nie widać śladu prześladowców. Aliści, kto ma przewagę dwóch godzin, czy musi na śmierć zajeżdżać rumaka? Poza tem jest tu tyle rozrzuconych skał, że nietrudno wyprowadzić prześladowców na manowce, zakreślając niepostrzeżenie łuk, lub jadąc w kółko. Czy nie tak?
— Tak. Nam naprzykład wystarczą dwie minuty fory, aby odesłać prześladowców do domu z długiemi nosami a sztywnemi rękami. Godzę się z tobą. Ten jegomość musiał za wszelką cenę dotrzeć szybko do celu. Ale gdzie należy go szukać?
— W każdym razie niedaleko stąd.
Długi ze zdziwieniem spojrzał na Grubego.
— Dzisiaj jesteś naprawdę wszechwiedzącym! — rzekł.
— Aby to odgadnąć, nie trzeba być wszechwiedzącym. Wystarczy troszkę się namyślić.
— Tak! Ale ja myślę i nadaremnie.
— Nie dziw.
— Jakto?
— Jesteś za długi. Zanim namysł dojdzie od tropu do głowy, mogą upłynąć lata. — Powiadam, że cel tej jazdy nie jest zbyt odległy, w przeciwnym bowiem razie jeździec oszczędzałby konia.
— Tak! Słyszę uzasadnienie, lecz nie mogę pojąć.
— No, zmiarkujno sobie: gdyby ten człowiek miał do odbycia jeszcze dzień jazdy, musiałby bezwzględnie dać kilkugodzinne wytchnienie swemu koniowi, a następnie dopiero okupiłby zwłokę. Natomiast jeśli cel był bliski, to jeździec mógł ufać, że, mimo zmęczenia, koń jego dobiegnie jeszcze w ciągu dnia dzisiejszego.
— Posłuchaj, mój stary Jemmy, to, co mówisz, brzmi nader prawdopodobnie. Po raz drugi przyznaję ci słuszność.
— Ta pochwała jest zbyteczna. Kto włóczył się przez lat trzydzieści po sawanach, ten mógł wpaść także raz jeden na mądrą myśl. Nasz jeździec jest niewątpliwie gońcem. Czas naglił. Miał nader ważną misję. Indsman tutaj, na ustroniu, jest według wszelkiego prawdopodobieństwa gońcem między Indsmanami i dlatego utrzymuję, że wpobliżu są także inni czerwoni.
Długi Davy gwizdnął cicho i potoczył wzrokiem dokoła.
— Fatalnie, w najwyższym stopniu fatalnie! — mruknął. — Ten drab przybywa od Indjan i mknie do Indjan, A zatem znaleźliśmy się pomiędzy nimi, nie wiedząc, gdzie sterczą. Łatwo możemy się natknąć na hordę i zanieść na jarmark nasze skalpy.
— Należy się tego obawiać. Musimy jechać tropem.
— Słusznie. W takim wypadku my wiemy, że oni są przed nami, ale oni nie wiedzą o nas a zatem mamy nad nimi przewagę. Ale jestem ciekaw, z jakiego to szczepu Indjanin?
— Ja także. Niesposób odgadnąć. Tam na górze w połnocnym Montana mieszkają Czarne Stopy, Piganowie oraz Indjanie Krwi. Lecz ci nie schodzą do nizin. Nad Missouri obozują Riccarees, którzy tak samo nic tu nie mogą szukać. Siouxowie? Hm! Czy słyszałeś, aby ostatnio wykopali topór wojenny?
— Nie.
— Nie będziemy chwilowo w głowę zachodzić, ale musimy być ostrożni. Znajdujemy się w miejscowości dobrze nam znanej i, jeśli nie popełnimy głupstw, nic nam złego stać się nie może. Chodź!
Dosiedli wierzchowców i pojechali tropem, nie spuszczając zeń oka, ale jednocześnie oglądając się na wszystkie strony, aby zawczasu dojrzeć ewentualne niebezpieczeństwo.
Upłynęła może godzina i słońce schyliło się jeszcze niżej. Wiatr wzmagał się, a skwar dnia chłódł coraz bardziej. Niebawem spostrzegli, że Indjanin jechał stępa. Na nierównem miejscu koń jego potknął się i runął na kolana. Jemmy zeskoczył na ziemię i jął badać miejsce.
— Tak, to Indsman, — oznajmił ostatecznie. — Zeskoczył na ziemię. Mokasyny miał ozdobione szczeciną jeża morskiego. Tu oto leży odłamana igła. A tu... ach, ten drab musiał być jeszcze nader młody.
— A to czemu? — zapytał Długi, który został na mule.
— To miejsce jest piaszczyste, wskutek czego stopa jego zostawiła dokładny odcisk. Jeśli nie mam przyjąć, że to była squaw...
— Bzdury pleciesz! Kobieta samaby się tu nie zapuściła.
— W takim razie jest to młokos, prawdopodobnie najwyżej osiemnastoletni wyrostek.
— Tak, tak! To brzmi groźnie. U niektórych plemion właśnie tacy młokosi są wywiadowcami. Musimy się mieć na baczności.
Ruszyli dalej. Dotychczas jechali po kwietnej prerji, teraz jednak gdzie niegdzie ukazywały się krzewy, z początku pojedyńcze, a następnie już w grupach. Zdala wznosiły się drzewa.
Przybyli na miejsce, gdzie, jak poznać było, jeździec na czas krótki zeskoczył z siodła, aby dać wypoczynek zwierzęciu, następnie poszedł pieszo naprzód, prowadząc zwierzę za uzdę.
Coraz częstsze krzewiny nie pozwalały ogarniać okiem całej okolicy, wobec czego trzeba było podwoić czujność. Davy jechał naprzedzie, a Jemmy za nim. Naraz rzekł Grubas:
— Ty, Długi, to był kary rumak.
— Tak? A skąd wiesz?
— Tu na krzewie wisi włos, wydarty z ogona.
Ay! A więc wiemy coś jeszcze, jednakże nie mówmy tak głośno! Łatwo możemy się natknąć na ludzi, których zobaczymy niewcześniej, aż umrzemy od ich kul.
— Nie lękam się tego. Mogę polegać na moim rumaku. Parsknie, skoro zwącha wroga. A zatem spokojnie naprzód!
Długi Davy ruszył naprzód, aby się po chwili zatrzymać.
— Do wszystkich djabłów! — krzyknął. — Coś się tutaj zdarzyło!
Grubas rozpędził konia i po kilku krokach znalazł się poza krzewinami. Przed nimi wznosiła się jedna z owych stożkowatych skał, których tutaj było mnóstwo. Ślad zmierzał aż do tej skały i wił się tuż koło niej, poczem naraz odbiegał na prawo pod ostrym kątem. Obaj myśliwi spostrzegli to odrazu, ale zobaczyli coś nadto: mianowicie z drugiej strony skały wybiegły odmienne ślady, które następnie się zeszły z tropem Indjanina.
— Co o tem myślisz? — zapytał Długi.
— Że za tą skałą obozowali jacyś ludzie, którzy, ujrzawszy Indjanina, zaczęli go ścigać.
— Słusznie. Być może, są już zpowrotem.
— Albo może część tych ludzi została za skałą. Zatrzymaj się w zagajniku! Wsunę nos do tego kąta.
— Nie wsuwaj go przypadkiem do naładowanej flinty, która pragnie wystrzelić!
— Ani myślę, gdyż twój nosal bardziejby się do tego nadawał.
Zeskoczył z konia i oddał Długiemu cugle kłusaka, poczem co sił pomknął ku skale.
— Szczwany lis! — wykrzyknął zadowolony Davy. — Podkradanie się wymagałoby za wiele czasu. Trudno wprost uwierzyć, aby ten grubasek potrafił tak sadzić!
Przybywszy do skały, Mały powoli i ostrożnie posuwał się naprzód i znikł za wysuniętym kantem. Ale wkrótce znów się ukazał i mrugnął na Długiego, ramieniem opisując łuk w powietrzu. Davy zrozumiał, że nie powinien jechać wprost ku skale, podążył więc drogą okrężną przez zagajnik, aż natrafił na ślady, które poprowadziły go do Jemmy’ego.
— Co powiesz? — zapytał Mały, wskazując przed siebie.
Niedawno był tu rozbity obóz. Na ziemi leżało jeszcze kilka żelaznych garnków, wiele motyk i łopat, młynek do kawy, moździerz, rozmaite małe i większe paczki — nie widać było jednak śladu ogniska.
No — odparł zagadnięty, potrząsając głową, — ci, którzy się tutaj zagospodarowali tak wygodnie, są zapewne wielce nieroztropnymi ludźmi, albo też nie mają zielonego pojęcia o dzikim Zachodzie. Widać ślady piętnastu koni, ale żaden nie był przynukany. Jak się wydaje, niektóre były juczne. Te także pojechały. Ale dokąd? Zupełnie niezdarne gospodarstwo! Należałoby tych gospodarzy porządnie obić.
— Tak, zasłużyli na to. Z takim zasobem doświadczenia puszczać się na Daleki Zachód! Wprawdzie nie każdy mógł być w gimnazjum...
— Jak ty — wtrącił Długi.
— Jak, jak ja. Ale trochę dowcipu i namysłu każdy powinien posiadać. Nic nie podejrzewający Indjanin zbliżył się do skały, lecz, zobaczywszy ich, uznał za stosowne wyminąć, i wskutek tego cała czereda puściła się za nim w pościg.
— Czy aby obejdą się z nim wrogo?
— Naturalnie, wszak inaczejby go nie ścigali. Dla nas może to mieć przykre następstwa. Czerwonoskórzy nie bardzo się kłopocą, czy zemsta ich trafia winnego, czy niewinnego.
— Musimy więc co rychlej doścignąć ich i zapobiec nieszczęściu.
— Tak. Niedługo będziemy musieli pędzić, gdyż niedaleko ujechał Indjanin na swoim wyczerpanym koniu.
Ponownie dosiedli wierzchowców i galopem pomknęli śladem, pomnożonym wielu odciskami kopyt, wybiegającemi na prawo i lewo, a pochodzącemi od jucznych koni. Po krótkiej chwili Jemmy osadził swego bieguna. Usłyszał jakieś głosy i zaszył się w zagajnik, w czem naśladował go Davy, Obaj wytężyli słuch. Słyszeli rozgwar wielu głosów.
— To oni — oświadczył Mały. — Głosy się nie zbliżają, a zatem oddział jeszcze nie wraca. Czy podkradniemy się, Davy?
— A jakże. Przynukamy konie.
— Nie, to nas może zdradzić. Musimy je tak przywiązać, aby nie mogły ruszyć się z miejsca.
Przynukać jest to wyrażenie trapperskie i oznacza związanie koniowi przednich nóg, aby mógł stawiać tylko drobne kroczki. Czyni się to w miejscach bezpiecznych, w przeciwnym razie przywiązuje się konie do drzew lub kołków, specjalnie wbijanych w ziemię. Myśliwi zazwyczaj mają przy sobie w tym celu śpiczaste kołki.
A więc obaj nierozłączni przywiązali swoje zwierzęta do krzewów i skradali się w kierunku, skąd dobiegały głosy. Niebawem dotarli do rzeczki, a raczej strumyka, teraz bardzo płytkiego, aczkolwiek wysokie brzegi świadczyły, że na wiosnę skupiał się tutaj ogrom wody. Strumyk zakreślał łuk. Wewnątrz łuku stało i siedziało dziewięciu dziko wyglądających ludzi. Pośrodku leżał młody Indjanin, o tak spętanych kończynach, że nie mógł się poruszyć. Po drugiej stronie strumyka nad wysokim brzegiem, leżał rumak czerwonego, drżąc i dysząc ciężko. Konie prześladowców stały wpobliżu panów.
Ci panowie nie sprawiali dobrego wrażenia. Prawdziwy westman z pierwszego rzutu oka mógł się domyślić, że ma przed sobą szajkę z gatunku tych, z którymi na West rozprawia się sędzia Lynch.
Jemmy i Davy przykucnęli za krzewiną i przyglądali się całej scenie. Mężczyźni rozmawiali pocichu. Zapewne naradzali się nad losem jeńca.
— Jak ci się podobają? — zapytał szeptem Grubas.
— Tak samo, jak tobie, to znaczy, że wcale nie.
— Mordy do policzkowania! Żal mi tego biednego czerwonego chłopca. Do jakiego zaliczyłbyś go plemienia?
— Nie zdaję sobie z tego dokładnie sprawy. Nie jest wymalowany, nie ma też żadnych innych oznak. Pewną jest rzeczą, że nie jechał ścieżką wojenną. Czy weźmiemy go w opiekę?
— Rozumie się, gdyż nie sądzę, aby dał jakiś powód tym ludziom do wrogich wystąpień. Chodź, zamienimy z nimi kilka słów!
— A jeśli nas nie usłuchają?
— W takim razie mamy do wyboru albo użyć siły, albo chytrością zmusić ich do posłuszeństwa. Nie lękam się tych drabów, lecz czasem trafia nawet kula tchórzliwego łotra. Nie damy po sobie poznać, że przyjechaliśmy na koniach; poza tem nadejdziemy z przeciwległej strony rzeczki, aby nie zmiarkowali, żeśmy odwiedzili ich obóz. — —


Obaj myśliwi wzięli do rąk strzelby i podkradli się drogą okrężną do strumyka. Zestąpili do wody, przeszli w bród i wspięli się na przeciwległe wybrzeże. Teraz znów zakreślili łuk i dotarli do strumyka w miejscu, gdzie się naprzeciw znajdowali nieznajomi. Ujrzawszy ich, jęli udawać, że się zdumieli obecnością ludzi.
Halloo! — zawołał gruby Jemmy. — Cóżto takiego? Sądziłem, żeśmy tu sami na tej błogosławionej prerji, a oto natrafiamy na cały meeting. Mam nadzieję, że wolno nam będzie wziąć w nim udział.
Ci, którzy leżeli na trawie, zerwali się na równe nogi i pospołu z innymi wrazili spojrzenie w obu przybyłych. W pierwszej chwili zdawało się, że nie byli zbudowani tą niespodziewaną wizytą, aliści, obejrzawszy postacie i ubiór obu myśliwych, wybuchnęli grzmiącym śmiechem.
Thunder-storm! — odezwał się jeden z nich, który dźwigał na sobie cały magazyn broni. — Cóżto takiego? Czy urządzacie podczas pełnego lata zapusty i maskaradowe zabawy?
Ay! — potwierdził Długi. — Brakuje nam jeszcze kilku błaznów, dlatego przychodzimy do was.
— W takim razie przyszliście pod zły adres.
— Nie sądzę!
Mówiąc to, jednym krokiem swych długich nóg przeprawił się przez wodę, drugim wspiął na brzeg i stanął wobec swego rozmówcy. Grubas w dwóch susach stanął przy nim i rzekł:
— Tak, to my. Good day, messurs! Czy nie macie przypadkiem dobrego trunku?
— Oto woda! — brzmiała odpowiedź nieznajomego, który wskazywał na strumyk.
Fie! Czy mniema pan, że zechcę zmoczyć się wewnątrz? Ani się śni wnukowi mego dziadka. Jeżeli nic lepszego nie macie, to możecie spokojnie wracać do domu, gdyż tak piękne ustronie nie jest odpowiedniem dla was miejscem!
— Pan zaś uważa prerję za szynk?
— No tak! Pieczenie latają koło nosa. Trzeba je tylko kłaść na ogień.
— Panu, zdaje się, bardzo to dogadza!
— Myślę! — roześmiał się Jemmy, gładząc się po brzuchu.
— A czego pan ma zbyt wiele, tego zdaje się brak pańskiemu towarzyszowi.
— Ponieważ dostaje tylko połowę wiktu. Mogę chyba nie dorzucać, że na tem nie traci jego uroda, gdyż zabrałem go ze sobą jako straszydło, aby odganiać od siebie niedźwiedzie i Indsmanów. Ale za pańskiem pozwoleniem, master... co pana właściwie sprowadziło ku tej pięknej wodzie?
— Nic nas nie sprowadziło. Samiśmy znaleźli drogę.
Towarzysze roześmieli się z tej odpowiedzi, którą uważali za nader dowcipną. Atoli gruby Jemmy rzekł całkiem poważnie:
— Tak? Istotnie? Tegobym po panu nie przypuścił, gdyż twarz pańska nie wskazuje zgoła, abyś mógł bez pomocy znaleźć drogę.
— A pańskie oblicze stwierdza, że nie zobaczyłbyś drogi nawet, gdyby ci nos do niej przytknięto. Jak dawno właściwie opuścił pan szkołę?
— Nie byłem jeszcze w szkole, gdyż nie osiągnąłem wymaganej miary, ale spodziewam się od pana nauczyć tyle, że przynajmniej będę mógł powtórzyć tabliczkę mnożenia Zachodu. Czy chce sir być moim nauczycielem?
— Nie mam czasu. Wogóle mam ważniejsze kłopoty na głowie, niż wpędzenie ludziom rozumu.
— Tak! Cóżto za kłopoty?
Obejrzał się i, udając, że dopiero teraz ujrzał Indjanina, zawołał:
Behold! Jeniec czerwonoskóry!
Cofnął się jakgdyby przerażony. Mężczyźni roześmieli się, ten zaś, który dotychczas rozmawiał i który był zapewne przywódcą, rzekł:
— Nie wpadaj w omdlenie, sir! Kto jeszcze nigdy w życiu nie widział takiego draba, tego może łatwo ogarnąć niebezpieczny strach. Tylko z biegiem czasu można się oswoić z takim widokiem. Zakładam się, że nie spotkał pan jeszcze w życiu Indsmana?
— Widziałem już niektórych oswojonych, ale ten oto wydaje mi się dzikim.
— Tak, nie zbliżaj się doń aby za bardzo!
— Czy to takie straszne? Wszakże spętany...
Chciał się zbliżyć do jeńca, ale herszt zastąpił drogę:
— Wara od niego! On pana niech nie obchodzi! Poza tem muszę wreszcie zapytać, kim jesteś i czego chcesz.
— Możecie się bezzwłocznie dowiedzieć. Mój przyjaciel nazywa się Kroners, a ja Pfefferkorn. My...
— Pfefferkorn? Czy to nie jest nazwisko szwabskie?
— Za pozwoleniem pańskiem, owszem.
— A niech was licho! Nie znoszę ludzi z waszej zgrai!
— To jest rzecz pańskiego gustu, który nic dobrego nie zakosztował. A co do zgrai, to proszę, nie mierz mnie według swej własnej miarki!
Powiedział to tonem innym zgoła, niż dotychczas. Nieznajomy najeżył brwi i zapytał groźnie:
— Co pan przez to rozumiał?
— Prawdę. Nic ponadto.
— Za kogo nas pan poczytuje? Wyciągnij nóż!
Sam chwycił za nóż, który tkwił za pasem. Jemmy machnął pogardliwie ręką i odparł:
— Pozostaw w spokoju swój knife, master! Nie przerazisz nas. Obszedł się pan ze mną po grubjańsku, nie powinieneś się zatem spodziewać, że cię opryskam wodą kolońską. Nic na to nie podołam, że się panu nie podobam, i ani myślę dla pańskich kaprysów ubierać się na tem odludziu we frak i rękawiczki. Tu nie stanowi strój, ale człowiek. Odpowiedziałem na pańskie pytanie, a teraz zkolei chcę wiedzieć, kim wy jesteście.
Nieznajomi byli zdumieni pełnym godności tonem Małego. Wprawdzie niektórzy chwycili za noże, ale mężna postawa grubaska stropiła ich całkiem. Przywódca odpowiedział:
— Nazywam się Brake, to wystarczy. Nazwisk ośmiu pozostałych i tak nie zdołacie zapamiętać.
— Zapamiętać — owszem, ale skoro pan sądzi, że mogę ich nie znać, ma pan słuszność. Dość mi pańskiego nazwiska, bo kto spojrzy na pana, zmiejsca się domyśla, jakiego ducha dziećmi są pozostali.
— Człowieku! Czy to obelga? — krzyknął Brake. — Czy chce pan, abyśmy chwycili za broń?
— Nie radzę! Mamy dwadzieścia cztery strzały rewolwerowe i dostaniecie co najmniej połowę, zanim zdążycie skierować w nas swoje pałąki. Uważacie nas za nowicjuszów, ale mylicie się bardzo. Jeśli chcecie próbować — owszem, nie mamy nic przeciwko temu!
Z błyskawiczną szybkością wyciągnął oba swoje rewolwery, a i Długi Davy nie pozwolił się ubiec. Skoro Brake sięgnął po swoją strzelbę, leżącą na ziemi, Jemmy ostrzegł:
— Zostaw flintę na miejscu! Jeśli jej dotkniesz, zwąchasz się z moją kulą. Tak brzmi prawo prerji. Kto pierwszy spuści kurek, ten ma prawo, ten rozkazuje!
Nieznajomi byli tak nieroztropni, że, widząc zbliżających się obcych, nie podnieśli broni. Teraz nie ważyli się jej dotknąć.
’sdeath! — zaklął Brake. — Następujecie na nas tak, jakgdybyście chcieli nas wszystkich połknąć!
— Ani nam to w głowie nie postało. Jesteście za mało dla nas apetyczni. Chcemy się tylko dowiedzieć, co wam wyrządził ten Indjanin.
— Czy to was obchodzi?
— Owszem. Jeśliście go schwytali bez powodu, ściągacie niebezpieczeństwo zemsty na każdego niewinnego białego. A więc, dlaczegoście go schwytali?
— Ponieważ tak się nam podobało. Jest to czerwony hultaj. Dostateczny powód.
— Ta odpowiedź wystarczy nam. Wiemy teraz, że ten człowiek nie dał powodu do wrogiego wystąpienia. Zresztą, zapytam też jego.
— Zapytać? Jego? — roześmiał się szyderczo Brake i cała kompanja wtórowała śmiechem. — Nie rozumie ani słowa po angielsku i mimo dotkliwej chłosty nie odpowiedział nawet zgłoską.
— Chłostaliście go! — zawołał Jemmy. — Czyście oszaleli? Chłostać Indjanina! Czy wiecie, że jest to obelga, którą można zmyć tylko krwią?
— Chcielibyśmy zobaczyć, kiedy utoczy nam krwi. Jestem ciekaw, jak się do tego weźmie.
— Pokaże wam, skoro będzie wolny,
— Nigdy już nie będzie wolny.
— Czy zamierzacie go zabić?
— Co z nim zrobimy, niech pana o to głowa nie boli, zrozumiano! Należy tępić czerwonoskórych, gdziekolwiek się ich spotyka. Oto nasza odpowiedź. Jeśli zaś chcecie, zanim ulotnicie się stąd, rozmawiać z tym drabem — i owszem, nic nie mam przeciwko temu. Nie zrozumie was, wy zaś nie wyglądacie mi wcale na profesorów indiańskiego języka. Jestem bardzo ciekaw tej rozmowy.
Jemmy wzruszył wzgardliwie plecami i zwrócił się do Indjanina.
Chłopak leżał z półotwartemi oczami. Nie zdradzał ani spojrzeniem, ani miną, że przysłuchuje się rozmowie, że ją rozumie. Był bardzo młody. Miał, być może, jak określił grubas, lat osiemnaście. Nosił ciemne, proste włosy, nader długie. Nie zdobiła go odznaka plemienna. Twarz nie była pomalowana, a przedział na głowie nie był pokryty ochrą, ani cynobrem. Nosił koszulę myśliwską z miękkiej skóry i legginy ze skóry jeleniej z frendzlami w szwach. Pośród tych frendzli nie widać było włosu ludzkiego — znak oczywisty, że młodzieniec nie zabił jeszcze człowieka. Ozdobne mokasyny upiększył szczeciną morskiego jeża, jak to słusznie przypuszczał Jemmy. Na drugim brzegu, gdzie koń Indjanina stał już nad rzeką i chciwie pił wodę, leżał długi nóż myśliwski, a u siodła wisiał obciągnięty skórą grzechotnika kołczan i łuk, sporządzony z rogów górskich owiec, który zapewne wart był dwóch, czy trzech mustangów. To skromne uzbrojenie dowodziło pokojowych zamiarów Indjanina.
Oblicze jeńca było kamienną maską. Indjanin jest zbyt dumny, aby wobec obcych, a tem bardziej wobec wrogów wyjawiać swoje uczucia. Rysy jeńca cechowała młodzieńcza miękkość. Wprawdzie występowały nieco naprzód jego policzkowe kości, ale to nie zakłócało proporcyj. Skoro Jemmy podszedł, Indjanin po raz pierwszy otworzył całkowicie oczy. Były czarne, błyszczały jak węgle. Spojrzały przyjaźnie na myśliwego.
— Mój młody brat rozumie język białych twarzy? — zapytał Jemmy po angielsku.
— Tak — odparł zapytany. — Skąd wie o tem mój starszy biały brat?
— Poznałem z twojego spojrzenia, że zrozumiałeś naszą rozmowę.
— Słyszałem, żeś przyjacielem czerwonych. Jestem twoim bratem.
— Mój młody brat zechce powiedzieć, czy posiada imię?
Podobne pytanie, wystosowane do starszego wiekiem Indjanina, jest ciężką obelgą, albowiem Indjanin, nie posiadający imienia, nie wyróżnił się jeszcze żadnym czynem i nie zalicza do wojowników. Atoli Jemmy mógł sobie pozwolić na to zapytanie ze względu na wiek jeńca, który jednakże odparł:
— Czy mój dobry brat mniema, że jestem gnuśny?
— Nie, ale jesteś jeszcze bardzo młody.
— Biali nauczyli czerwonych młodo umierać. Niech mój brat otworzy mi koszulę i przekona się, że posiadam imię.
Jemmy nachylił się nad Indjaninem i odchylił koszulę. Wyciągnął trzy czerwone zabarwione piórka wojennego orła.
— Czy podobna? — krzyknął. — Wszak nie możesz być wodzem!
— Nie — uśmiechnął się młodzieniec. — Wolno mi nosić pióra mah-sisz, ponieważ nazywam się Wohkadeh.
Oba te słowa należą do narzecza Mandanów. Pierwsze oznacza wojennego orła, drugie jest nazwą skóry białego bawołu. Ponieważ zwierzęta owe należą do rzadkości, przeto upolowanie takiego bawołu u wielu plemion znaczy więcej, niż zabicie licznych wrogów, i nawet uprawnia do noszenia piór wojennego orła, mah-sisz. Młody Indjanin ubił białego bawołu i otrzymał imię Wohkadeh.
W tem jeszcze nie było nic zadziwiającego. Jemmy i Davy zdumieli się dlatego, że słowa te należały do narzecza mandańskiego. Wszak Mandanowie uchodzą za wymarłych. Przeto Mały zapytał:
— Do jakiego plemienia należy mój czerwony brat?
— Jestem Numangkake, a zarazem Dakota.
Mandanowie sami siebie nazywali Numangkake, a Dakota jest zbiorową nazwą wszystkich plemion Siouxów.
— A zatem zostałeś wychowany przez Dakota?
— Mój biały brat mówi słusznie. Bratem mojej matki był wielki wódz Mah-to-toh-pah. Imię jego wskazuje, że zabił cztery niedźwiedzie. Przyszli biali mężowie i przynieśli ospę. Moje całe plemię wymarło, prócz nielicznych, którzy, pragnąc towarzyszyć swoim braciom do Wiecznych Ostępów, rozjuszyli Siouxów i zostali przez nich zabici. Mój ojciec, mężny Wah-kih[3], został tylko ranny. Zmuszono go, aby stał się przybranym synem Siouxów. Wskutek tego jestem Dakota, lecz serce moje pamięta przodków, których Wielki Duch zawezwał do siebie.
— Siouxowie przebywają obecnie po tamtej stronie gór. Czemu więc przybyłeś tutaj?
— Nie wyruszyłem z owych gór, o których myśli mój brat, ale z wysokich gór zachodnich, z ważnem poselstwem do pewnego białego brata.
— Czy mieszka gdzieś tutaj wpobliżu?
— Tak. A skąd wie o tem mój biały brat?
— Szedłem za twoim tropem i poznałem, że pędziłeś co koń wyskoczy, jak ktoś, kto zbliża się do celu.
— Słusznie. Byłbym już teraz na miejscu. Lecz ci biali rzucili się za mną w pościg. Mój koń, wyczerpany, nie mógł przeskoczyć przez wodę. Runął na brzegu, przygniatając swoim ciężarem Wohkadeh, który zemdlał. Skoro się ocknął, był już spętany rzemieniami. — I dodał w języku Siouxów: — To są tchórze. Dziewięciu mężczyzn pęta nieprzytomnego chłopca! Gdybym mógł z nimi walczyć, miałbym ich skalpy.
— Bili cię nawet?
— Nie mów o tem, gdyż słowa te pachną krwią! Mój biały brat uwolni mnie z pęt, a wówczas Wohkadeh obejdzie się z nimi jak mężczyzna.
Mówił to z taką pewnością, że gruby Jemmy zapytał z uśmiechem:
— Czyż nie słyszałeś, że nie mogę im rozkazywać?
— O, mój biały brat nie lęka się nawet setki podobnych ludzi! Każdy z nich jest wakon kaneh, starą kobietą.
— Tak mniemasz? Skąd możesz wiedzieć, że się ich nie lękam?
— Wohkadeh ma oczy otwarte. Słyszałem często rozmaite opowieści o dwóch znakomitych białych wojownikach, zwanych Davy-honskeh i Jemmy-petahtszeh[4]. Poznałem was z powierzchowności i mowy.
Biały myśliwy chciał odpowiedzieć, ale wyprzedził go Brake:
— Stój, człowieku! Takeśmy się nie umawiali! Pozwoliłem rozmawiać z drabem, ale tylko po angielsku. Waszej niezrozumiałej mowy nie mogę ścierpieć. Kto wie, czy nie knujecie przeciwko nam jakiegoś planu. Zresztą, wystarczy, żeśmy się dowiedzieli, iż ten czerwony djabeł włada angielskim. Nie potrzebujemy was więcej i możecie wziąć nogi za pas i odejść, skąd przyszliście. A jeśli ociągać się będziecie, to ja wam przyprawię nogi!
Spojrzenie Jemmy’ego strzeliło ku Davy’emu, ten zaś mrugnął okiem tak, aby nikt nie zauważył, prócz Grubasa. Długi zwrócił uwagę swego towarzysza na boczny zagajnik. Jemmy skierował spojrzenie w tym kierunku i zobaczył lufy dwóch dubeltówek, wystające z za gałęzi, tuż nad ziemią. A zatem leżeli tam dwaj jacyś ludzie. Ale jacy? Przyjaciele czy wrogowie? Beztroska Davy’ego uspokoiła go. Odpowiedział Brake’owi:
— Chciałbym ujrzeć nogi, które pan nam przyprawi. Nie mam bynajmniej takiego powodu do szybkiej ucieczki, jak panowie.
— Jak my? Przed kim mamy uciec?
— Przed tym, czyją własnością wczoraj jeszcze były te oba rumaki. Zrozumiano?
Mówiąc to, wskazał na dwa białe wałachy, które stały obok siebie.
— Co? — zawołał Brake. — Za kogo nas pan uważa? Jesteśmy rzetelnymi prospektorami[5]. Dążymy do Idaho, gdzie odkryto nowe kopalnie kruszcu.
— A ponieważ brakowało wam do tej podróży koni, przemieniliście się w rzetelnych horse-pilfers[6]. Nas nie oszukacie!
— Człowieku, jeszcze słowo, a strzelę! Kupiliśmy i zapłacili za te wszystkie konie.
— Gdzież-to, mój uczciwy master Brake?
— W Omaha.
— Tak. A tam nabyliście również zapas czerni do podków? Czemu oba gniadosze są tak świeże, jakgdyby dopiero co wyszły ze stajni? Czemu mają czernione podkowy, podczas gdy pozostałe konie są zmęczone i chodzą w zaniedbanych pantoflach? Powiadam wam, oba rumaki jeszcze wczoraj miały innych panów, a kradzież koni tu na Zachodzie jest karana stryczkiem.
— Kłamco! Oszczerco! — ryczał Brake, nachylając się po broń.
— Nie, on ma słuszność! — rozległ się głos z zagajnika. — Jesteście koniokradami i zostaniecie ukarani. Zastrzelimy ich, Marcinie!
— Nie strzelać! — zawołał Długi Davy. — Bijcie kolbami! Niewarci waszych kul.
Mówiąc to, uderzył kolbą Brake’a, który natychmiast przykrył się nogami, straciwszy przytomność. Z zagajnika wyskoczyły dwie postacie: dziarski chłopak i mężczyzna. Z podniesionemi kolbami rzucili się na wrzekomych prospektorów.
Jemmy nachylił się i dwoma cięciami uwolnił Wohkadeh. Indjanin zerwał się na równe nogi, skoczył na jednego z wrogów, ujął za kark, powalił i cisnął na drugi brzeg, gdzie leżał jego nóż. Niktby się po nim nie spodziewał takiej siły. Skoczyć za swoją ofiarą, schwycić nóż prawą ręką, klęknąć na wrogu i uchwycić lewą ręką za czub — to było dziełem jednej chwili.
Help — help — for — God’s sake — help! — ryczał przerażony biały.
Wohkadeh podniósł nóż do śmiertelnego ciosu. Jego błyszczące oko spoczęło na wykrzywionej przerażeniem twarzy wroga — i ręka z nożem zwisła.
— Czy lękasz się? — zapytał.
— Tak. O przebaczenia, o łaski!
— Powiedz, że jesteś psem!
— Chętnie, bardzo chętnie! — — Jestem psem!
— Żyj więc we własnej hańbie. Indjanin umiera odważnie i bez skargi, ty natomiast błagasz o zlitowanie. Wohkadeh nie może nosić skalpu psa. Biłeś mnie, zato należy mi się skóra twej czaszki, wszelako parszywy pies nie może obrazić czerwonego. Uciekaj! — Wohkadeh brzydzi się tobą!
Kopnął go nogą. Niebawem biały znikł z oczu. Wszystko to odbyło się szybciej, niż można opowiedzieć. Brake leżał na ziemi, trzej inni przy nim. Pozostali czem prędzej umknęli, nie zabierając nawet ze sobą broni. Konie pobiegły za nimi. Oba gniadosze stały spokojnie i ocierały plecy o białych, którzy znienacka wyszli z zagajnika. — — Chłopiec — Marcin — mógł mieć niewiele ponad lat szesnaście, ale był nad wiek rozwinięty. Jasny odcień twarzy, blond włosy, szaro-niebieskie oczy świadczyły o germańskiem pochodzeniu. Głowę miał nieokrytą. Był ubrany w płótno błękitne. Za pasem sterczał nóż, którego rękojeść była wyszukanem dziełem sztuki indjańskiej, dubeltówka zaś, którą trzymał w ręku, wydawała się dlań zbyt ciężką. Policzki zabarwiły się wskutek walki rumieńcem, ale on sam pozostał tak spokojny, jakgdyby nic niezwykłego się nie zdarzyło. Można było sądzić, że tego rodzaju sceny są dlań rzeczą powszednią.
Szczególnym wyglądem był obdarzony jego towarzysz, mały, wątły człowiek, o twarzy, pozbawionej zarostu. Nosił indjańskie obuwie i spodnie skórzane, a do tego ciemnobłękitny frak o bufiastych rękawach, o błyszczących mosiężnych guzikach. Ten przyodziewek pochodził zapewne z czasów praprzodków. Wówczas to wyrabiano takie sukno, które miało starczyć na wieki.. Wprawdzie frak był wypłowiały i atramentem zabarwiony na szwach, ale nie widać było ani jednej dziurki. Takie stare szatki spotyka się na far West dosyć często.
Na głowie nosił kolosalny czarny kapelusz, zwany „Amazonką,“ ozdobiony wielkiem żółtem fałszywem piórem strusiem. Przed laty należał ten pyszny kapelusz do jakiejś lady ze Wschodu, przypadek filuterny zapędził go na Daleki Zachód. Ponieważ niezwykle obszerne kresy chroniły przed deszczem i spiekotą, przeto obecny posiadacz nie zawahał się go umieścić na głowie. Broń nieznajomego składała się ze strzelby i noża. Nie nosił nawet pasa, co świadczyło, że nie wybrał się na dalekie łowy.
Chodził po tem bezkrwawem pobojowisku i przyglądał się kilku przedmiotom, pozostawionym przez wrogów, ogarniętych paniką. Utykał przytem na lewą nogę — Wohkadeh pierwszy zwrócił na to uwagę. Podszedł doń, położył rękę na ramieniu i zapytał:
— Czy mój starszy brat jest myśliwym, którego biali nazywają Hobble-Frankiem?
Mały jegomość, nieco zaskoczony, kiwnął głową i potwierdził po angielsku. Wówczas Indjanin wskazał na chłopca i zapytał:
— A ten jest Marcin Baumann, syn słynnego Matopoki?
Mato-poka w żargonie narzecza Siouxów i Utahów oznacza myśliwego polującego na niedźwiedzie.
— Tak — odparł zapytany.
— A więc to was szukam.
— Nas? Czy może chcesz co kupić? Mamy store i handlujemy wszystkiem, czego potrzebuje myśliwy.
— Nie. Przybywam do was z poselstwem.
— Od kogo?
Indjanin obejrzał się dokoła badawczo, poczem odparł:
— Tu nie jest miejsce odpowiednie. Wszak wasz wigwam znajduje się wpobliżu nad rzeką?
— Możemy tam być za godzinę.
— A więc jedźmy! Skoro usiądziemy u waszego ogniska, powiem, co mam powiedzieć. Chodźmy!
Przeskoczył przez wodę, przeprawił swego konia, dosyć już wypoczętego i jako tako gotowego do drogi, dosiadł i pojechał, nie oglądając się nawet, czy pozostali mu towarzyszą.
— Ten się szybko decyduje! — orzekł Hobble-Frank.
— Czyż ma wyciąć perorę dłuższą i cieńszą, niż ja? — roześmiał się Długi Davy. — Taki czerwonoskóry wie dobrze, co czyni. Radzę wam jechać za nim w te pędy.
— A wy? Co wy będziecie robić?
— Jedziemy z wami. Skoro wasz pałac znajduje się tak blisko, byłoby z waszej strony nikczemną niegrzecznością nie zaprosić nas na łyk i na dwa kąski. Ponieważ posiadacie kram, więc damy wam utargować kilka dolarów.
— Tak. A więc macie przy sobie kilka dolarów? — zapytał mały tonem, który świadczył, że nie uważa bynajmniej obu myśliwych za miljonerów.
— Nad tem będzie się pan zastanawiał, kiedy zechcę coś kupić. Zrozumiano?
Hm, tak, oczywiście. Ale jeśli stąd odejdziemy, to co się stanie z owymi łotrami, którzy nam skradli konie. Czy przynajmniej ich przywódcy Brake’owi nie zostawimy upominku jakiegoś, aby mu przypominał nas powszeczasy?
— Nie. Pozwól im uciekać, człowieku. Są to tchórzliwe złodziejaszki, które drapną przed nożem. Żaden to honor dla was zajmować się dłużej taką kanalją. Wszak odzyskaliście wierzchowce. Na tem koniec i basta!
— Mógł pan Brake’a lepiej zażyć, waląc kułakiem. Łajdak stracił tylko przytomność.
— Oszczędzałem go umyślnie. Nie jest to rzeczą przyjemną zakatrupić człowieka, którego można w inny sposób unieszkodliwić.
— No, ma pan słuszność. A zatem chodźmy do waszych koni!
— Jakto? Wiecie, gdzie są nasze konie?
— Oczywiście. Musielibyśmy być nader kiepskimi westmanami, gdybyśmy porządnie nie zbadali miejscowości, zanim wam się ukazaliśmy.
Dosiadł jednego z odzyskanych rumaków. Jego młody towarzysz skoczył na drugiego. Obaj skierowali się ku miejscu w krzewinie, gdzie Jemmy i Davy zaszyli swoje wierzchowce. Niebawem pojechali wszyscy wślad za Indjaninem, który wyprzedzał ich wciąż, jakgdyby dokładnie znał drogę do celu.
Hobble-Frank jechał obok grubego Jemmy, w którym sobie, jak widać, upodobał.
— Czy chciałby mi pan powiedzieć, master, czego szukacie w tych stronach? — zagadnął grubasa.
— Chcieliśmy udać się w góry Montana, gdzie łowy lepsze, niż po tej stronie. Tam spotyka się jeszcze rozumnych westmanów i myśliwych, którzy polują dla polowania. Tu zaś poprostu ubija się zwierzynę. Odświętne strzelby srożą się pośród biednych bawołów, które ubija się tysiącami tylko z tego powodu, że ich skóry lepiej się nadają do rzemieni, niż zwykła skóra bydlęca. To grzech i hańba! Nie?
— Święte słowa, master. Dawniej było inaczej. Wówczas było: mąż przeciwko mężowi, to znaczy, że myśliwy stawiał mężnie czoło bestji, aby, narażając życie, zdobyć mięso, którego potrzebował. Teraz zaś polowanie jest zwyczajnem, mociumdzieju, morderstwem z zasadzki, a myśliwi starej daty i próby wymierają powoli. Ludzi waszego pokroju jest coraz mniej. Wprawdzie wiele pieniędzy wam nie skredytuję, ale zawszećto, trzeba przyznać, wasze nazwiska brzmią dobrze.
— Czy zna pan nasze nazwiska?
— Sądzę.
— Skąd?
— Wohkadeh wymienił je, kiedy wraz z Marcinem leżałem w krzakach i podsłuchiwałem. Właściwie mówiąc, nie ma pan postaci odpowiedniej dla westmana. Takie biodra bardziej przystoją młynarzowi, lub piekarzowi niemieckiemu, lecz...
— Co? — wtrącił grubas szybko. — Mówi pan o Niemczech? Czy zna pan ten kraj?
— No, czy znam? Jestem Niemcem z krwi i kości!
— A ja z duszy i ciała!
— Czy to prawda? — zapytał Frank, osadzając konia na miejscu. — No, mogłem sobie odrazu pomyśleć. Niema na świecie Yankee pańskiego obwodu. Cieszę się po królewsku ze spotkania ziomka. Podaj mi rękę, człowieku! Witam pana serdecznie!
Uścisnęli sobie ręce aż do bólu. Grubas rzekł:
— Rozpędź-no pan swego konia. Przecież nie możemy tutaj zostać. Jak dawno przebywa pan w Stanach Zjednoczonych?
— Przeszło dziesięć lat.
— Zapewne zapomniał pan niemieckiego języka?
Obaj rozmawiali dotychczas po angielsku. Frank podniósł się w siodle i odparł urażonym głosem po niemiecku:
— Ja? Zapomniałem swej mowy? Akurat trafił pan w sedno! Juścić jestem Niemcem, i Niemcem pozostanę. Czy wie pan, gdzie swego czasu stała moja kołyska?
— Nie. Nie byłem przy tem obecny.
— A jakże! Musi pan z mojej wymowy wnioskować, że wywodzę się z kraju, gdzie rozmawia się najczystszą niemczyzną.
— Tak? Cóżto za miejscowość?
— Dyć to Saksonja. Rozumie pan? Rozmawiałem już z niejednym Niemcem, ale nigdy go tak dobrze nie rozumiałem, ino jak pochodził z Saksonji. Saksonja to serce Niemiec. Drezno jest klasyczne, Elba jest klasyczna, Lipsk jest klasyczny i Saska Szwajcarja tak samo. Najpiękniejszą i najczystszą niemczyznę słyszy się jednak na terenie między Pirną a Miśnią, i właśnie między temi dwoma miasteczkami ujrzałem po raz pierwszy światło świata. A potem, później, zacząłem w tej samej miejscowości moją indywidualną kolej życia. Byłem zasię pomocnikiem leśniczego w Moritzburgu, który jest znamienitem królewskiem miastem myśliwskiem z bardzo słynną galerją obrazów i wielką sadzawką na karpie. Moim najlepszym druhem był tameczny nauczyciel, z którym co wieczór rżnąłem w sześćdziesiąt sześć, a potem gwarzyłem o wszelakich sztukach i naukach. Tam-ci przyswoiłem wielce osobliwe ogólne wykształcenie. A może pan wątpi? Stroisz pan taką zakazaną minę!
— Nie mogę się o to kłócić, aczkolwiek niegdyś byłem gimnazistą i deklinowałem nawet mensa.
Mały człowieczek obrzucił go drwiącem spojrzeniem i rzekł:
— Deklinował pan mensa? Zapewne się pan przemówił?
— Nie.
— No, to nietęgo było z pańskiem gimnazjum! Nie mówi się deklinowałem, tylko deklamowałem, a także nie mensa, tylko pensa. Deklamował pan swoje pensa, być może Przekleństwo śpiewaka Hufelanda, lub Wolnego Strzelca pani Marji Tkacz. Ale z tego powodu nie będziemy się kłócić. Każdy się uczył, jak mógł, — nie więcej — i skoro widzę Niemca, cieszę się bardzo, nawet jeśli nie jest tak rozsądnym chłopcem, a nawet jeśli nie jest Sasem. A zatem jak się mamy? Czy będziemy dobrymi przyjaciółmi?
— Rozumie się — roześmiał się Grubas. — Zawsze słyszałem, że Sasi są nader miłymi ludźmi. Ale czemu opuścił pan swoją ojczyznę?
— Właśnie z powodu sztuki i nauki.
— Jakto?
— To się odbyło zwyczajnie i w sposób następujący. Rozmawialiśmy o polityce i historji świata wieczorem w gospodzie. Było nas trzech: ja, nocny stróż i służący. Nauczyciel siedział przy drugim stole wraz ze znakomitymi obywatelami. Będąc zawsze nader przystępnym człowiekiem, przysiadłem się do maluczkich, których bardzo tem uszczęśliwiłem. Przy historji świata napomknęli o starym papie Wranglu i o tem, że zwykł używać czasownika „nasamprzód“ ni w pięć ni w dziewięć. Przy tej okazji obaj hultaje zaczęli się ze mną sprzeczać co do prawdziwej wymowy tego słowa. Każdy miał inne zapatrywania. Gadałem, że mówi się najsamprzód, służący, że najprzód, stróż nocny zaś, że na wyprzodki. Wpadałem w gniew coraz zawziętszy, ale jako wykształcony urzędnik i objektywny obywatel państwa uważałem, że muszę zapanować nad swojem samoprzezwyciężeniem, i zwróciłem się do swego przyjaciela, nauczyciela. Naturalnie, że ja miałem rację, ale on musiał być w złym nastroju, albo chciał okazać swoją edukację, dość, że krótko i węzłowato powiedział, że żaden z nas nie ma racji. Twierdził, że mówi się nasamprzód. Nie chcę nikomu kaleczyć jego dialektu, ale znaj mores dla mego, zwłaszcza że jest słuszny! Ale tego nie rozumiał stróż nocny. Twierdził, że nie mówię dobrze, — wobec czego postąpiłem tak, jakby postąpił na mojem miejscu każdy rzetelny koneser języka. Rzuciłem mu w głowę, mociumdzieju, swoją obrażoną godność, a wraz z nią kufel piwa. Teraz znowu rozegrały się różne sceny bez kulisów i skończyło się na tem, że zostałem postawiony w stan oskarżenia z powodu zakłócenia publicznego niepokoju i obrażenia premedytacji ciała. Miałem być ukarany i dymisjonowany. Mogłem się pogodzić jeszcze z ukaraniem i dymisją, ale że traciłem miejsce, tego już było za wiele. Tego nie mogłem obwinąć w bawełnę! Skoro odbyłem karę i otrzymałam dymisję, podniosłem się i odszedłem precz. A ponieważ wyszystko co robię, robię już porządnie, więc wyruszyłem wprost do Ameryki. Juścić, mociumdzieju, tylko stary Wrangel winien jest, że pan mnie tu spotkał!
— Jestem Wranglowi za to bardzo wdzięczny, gdyż podoba mi się pan, jak się patrzy, — zapewnił Grubas, kiwając przyjaźnie głową.
— Tak? Czy to prawda? No, ja także odczułem odrazu dla pana rodzaj sekretnej przychylności, i to nie bez powodu. Po pierwsze nie jest pan żadnym draniem, po drugie i ja nim nie jestem, i tak oto możemy po trzecie być zupełnie dobrymi przyjaciółmi. Pomogliśmy już sobie raz jeden, a więc gotowy związek, który nas złączy. Zechce pan łaskawie zwrócić uwagę, że stale wyrażam się górnolotnie, i z tego możesz wnieść, że nie okażę się niegodnym pańskich przyjaznych uczuć. Sas jest zawsze nobliwy i gdyby mnie dzisiaj jeszcze zechciał oskalpować Indjanin, powiedziałbym tylko: — Proszę, niech się pan łaskawie nie fatyguje. Oto ma pan fryzurę mego skalpu.
Jemmy wtrącił ze śmiechem:
— Gdyby czerwonoskóry chciał być równie grzeczny, to musiałby panu zostawić skórę na czaszce. Ale, aby nie zapomnieć, czy pański towarzysz jest istotnie synem słynnego tępiciela niedźwiedzi, Baumanna?
— Tak. Baumann jest moim wspólnikiem, a syn jego, Marcin, nazywa mnie wujem, mimo że byłem jedynakiem u swoich rodziców i mimo że nigdy nie byłem żonaty. Spotkaliśmy się w St. Louis za owych czasów, kiedy gorączka złota ściągnęła diggerów[7] na czarne wzgórza. Uciułaliśmy sumkę i postanowili założyć sklep. To było intratniejsze, niż kopanie złota. Interes się powiódł. Ja przejąłem sklep, Baumann zaś szedł na łowy, aby zdobyć coś dla gęby. Ale później okazało się, że tutaj niema żadnego złota. Diggerowie opuścili te strony i oto zostaliśmy sami z zapasami, których nie sprzedaliśmy, ponieważ nie dostalibyśmy za nie złamanego szeląga. Tylko od czasu do czasu kupowali cośniecoś myśliwi, którzy przypadkowo natrafili na nasz sklep. Ostatni interes ubiliśmy przed dwoma tygodniami. Odwiedziło nas małe towarzystwo, które namawiało mego wspólnika, aby ich zaprowadził do Yellowstone, gdzie podobno znaleziono diamenty, byli to bowiem szlifierzy. Baumann i owszem, zgodził się, wytargował sobie tęgie honorarjum, sprzedał znaczną ilość amunicji oraz innych rzeczy — i poszli. Teraz więc zostałem sam z jego synem i starym negrem, którego zabraliśmy z St. Louis, — sam jeden w strażnicy.
— Yellowstone-river jest nader niebezpieczną miejscowością.
— Już nie teraz.
— Mniema pan? Tak, od czasu jak zostały odkryte tamtejsze cuda, kongres Stanów Zjednoczonych wysłał mnóstwo mierniczych ekspedycyj — przeznaczono tę miejscowość na Park Narodowy. Ale Indjanie kpią sobie z tego. Na tych obszarach harcują teraz Indjanie Węże.
— Zakopali topór wojenny.
— Słyszałem, że niedawno odkopali go ponownie. Pańskiemu przyjacielowi na pewno grozi niebezpieczeństwo. Dodajmy do tego gońca, który do pana przybył. Nie oczekuję nic dobrego.
— Ten Indjanin jest Siouxem.
— Ale ociągał się ze zdaniem swojego poselstwa. To nie jest dobry znak. Radosną wiadomość udziela się odrazu. Zresztą powiedział, że przybywa z Yellowstone.
— A więc szybko doń pośpieszę!
Spiął konia, aby doścignąć Wohkadeha, ten zaś, skoro tylko to zauważył, ściągnął wodze i puścił konia w cwał. Hobble-Frank, nie chcąc puścić się w wyścig, musiał zrezygnować z natychmiastowej rozmowy z posłem.
Tymczasem syn pogromcy niedźwiedzi zbliżył się do Długiego Davy, który chciał zasięgnąć wiadomości o jego ojcu. Otrzymał je, ale dosyć skąpo. Chłopak był powściągliwy w mowie.
Wreszcie strumień skręcił za wyżynę, na której zobaczyli strażnicę. Położenie nadawało jej charakter fortecy, w której wyśmienicie można było się bronić przed napadem wrogów.
Wyżyna spadała tak stromo z trzech stron, że niepodobna było się wspiąć na nią. Czwarte zbocze opatrzono podwójnem ogrodzeniem. Na dole rozciągały się pola maisu[8] i tytoniu. Wpobliżu skubały trawę dwa konie. Marcin wskazał na wierzchowce i rzekł:
— Stąd skradli nam te łotry konie pod naszą nieobecność. Ale gdzie mógł się podziać Bob, nasz murzyn?
Wsadził dwa palce do ust i gwizdnął przeraźliwie. Czarna głowa ukazała się w polu. Z poza szerokich warg wyglądały dwa rzędy zębów, któremi mógłby się chełpić każdy jaguar. Następnie ukazała się cała herkulesowa postać murzyna. Trzymał ciężką, krzepką maczugę. Rzekł ze śmiechem:
— Bob się schować i uważać. Kiedy łobuzy przyjść i chcieć ukraść jeszcze dwa konie, wówczas ich tą grubą pałą po głowie bić.
Kołysał maczugą lekko, jakgdyby to była trzcinka.
Indjanin nie zwracał nań uwagi. Wyminął murzyna, wjechał po dostępnej skarpie, zeskoczył z grzbietu końskiego i skoczył przez ogrodzenie.
— Co za grubjanin być ten redman — złościł się murzyn. — Przejechać koło masser Bob i nie powiedzieć: — Good day! — Skoczyć przez płot i nie czekać, aż massa Marcin mu pozwolić wejść. Masser Bob zrobić go uprzejmy!
Poczciwy murzyn sam sobie nadawał tytuł masser Bob, czyli master lub pan Robert. Był wolnym człowiekiem i czuł się bardzo dotknięty obcesowem obejściem Indjanina.
— Nie obrażaj go! — ostrzegł Marcin. — To nasz przyjaciel.
— To inna być rzecz. Jeśli redman być przyjaciel massy, to być także przyjaciel masser Boba. Massa mieć znów konie? Zabić łobuzy?
— Nie. Zwiali. Otwórz furtkę!
Bob wspiął się na górę długiemi krokami i lekko trącił obie połowy ciężkich wrót, jakgdyby były z papieru. Poczem jeźdźcy wjechali do strażnicy. — —


Pośrodku placu stał czworokątny budynek, sklecony z pieńków drewnianych. Drzwi były otwarte. Kiedy biali weszli, zobaczyli Indjanina siedzącego już pośrodku izby, stanowiącej wnętrze strażnicy. Nie kłopotał się o konia, który wszedł wraz z innymi za ogrodzenie.
Teraz dopiero Marcin i Hobble-Frank powitali z całą serdecznością gości. W głębi znajdował się sklep ze znacznie stopniałemi zapasami. Stołami były deski, ułożone na kozłach. Krzesła również sklecono z desek od skrzyń. W kącie leżało posłanie, tak bogate, że można było zazdrościć ich właścicielom. Składało się bowiem z wielkiej ilości skór straszliwych szarych niedźwiedzi, najniebezpieczniejszych drapieżników Ameryki. Skoro taki grizzly podnosi się na tylne łapy, o dwie stopy przewyższa wysokiego mężczyznę. U Indjan zabicie takiego niedźwiedzia uchodzi za największy czyn bohaterski, a nawet lepiej uzbrojony biały woli raczej zejść z drogi bestji, niż bez potrzeby wdawać się z nią w harce.
Rozmaita broń, trofea wojenne i myśliwskie wisiały na ścianach, wpobliżu zaś kominka radowały oczy olbrzymie połcie wędzonego mięsa, przytwierdzone do kołków.
Dzień kłonił się ku zachodowi, a ponieważ światło wieczorne z trudem przebijało się przez małe — nie okna zresztą, tylko otwory w murze, — strzelnice, opatrzone okiennicami, przeto w izbie było prawie zupełnie ciemno.
— Masser Bob zapalić — oznajmił murzyn.
Przytaszczył suche drzewo i zapomocą punksu zakrzesał ognia na kominku. Lont takiego krzesiwa stanowi suche, łatwo palne próchno, które się wydobywa ze starych przegniłych drzew.
Płomień oświetlił jarko kolosalną postać murzyna. Nosił obszerny strój z najprostszego kaliko. Głowy nie okrywał. Był bowiem dosyć próżny i nie chciał uchodzić za czystej krwi Afrykańczyka. Niestety jednak, głowę jego obrastał gęsty las krótkich, wijących się loków, a ponieważ ta wełna właśnie najbardziej zdradzała jego pochodzenie, więc nie szczędził wielkiego trudu, aby dowieść, że to nie żadna wełna, ale najzwyklejsze włosy. Wysmarował więc głowę łojem jelenim i splótł chaos krótkiej krnąbrnej wełny w niezliczone cieniutkie warkoczyki, które sterczały we wszystkich kierunkach, niczem igły jeża. Światło ogniska podkreślało cudaczność tej fryzury.
Dotychczas mówiono mało. Teraz jednak rzekł Hobble-Frank po angielsku do Indianina:
— Mój brat czerwony gości w naszym domu. Niech będzie serdecznie pozdrowiony i niech wyłoży nam swoje poselstwo.
Czerwony obejrzał się badawczo dokoła i odpowiedział:
— Jakże może mówić Wohkadeh, skoro nie poczuł jeszcze dymu pokoju?
Na to Marcin, syn pogromcy niedźwiedzi, zdjął ze ściany Indjański kalumet i nabił tabaką. Podczas gdy wszyscy przysiedli się do czerwonego, zapalił tytoń, pociągnął z fajki sześć razy, puszczając dym ku górze, nadół i na cztery strony świata, i rzekł:
— Wohkadeh jest naszym przyjacielem, a my jesteśmy jego braćmi. Niech wypali z nami fajkę pokoju, a potem niech wywiąże się z poselstwa.
Następnie wręczył fajkę Indianinowi, który podniósł się i, pociągnąwszy również sześć razy, odpowiedział:
— Wohkadeh nie widział jeszcze tych białych i tego czarnego. Wysłano go do nich, oni zaś uwolnili Wohkadeha z niewoli. Ich wrogowie są także jego wrogami, jego zaś przyjaciele będą również ich przyjaciółmi. Howgh!
Howgh oznacza u Indjan to samo, co: tak, pewnie. Używa się dla potwierdzenia lub podkreślenia, zwłaszcza w pauzach lub w końcu przemowy.
Puścił fajkę w obieg. Podczas gdy kalumet przechodził od jednego do drugiego, czerwonoskóry usiadł zpowrotem i czekał, aż Bob, jako ostatni, potwierdzi braterstwo dymem tytoniu. Zachowywał się jak stary doświadczony wódz, a także Marcin, który był jeszcze napoły chłopcem, okazywał powagę, która świadczyła, że podczas nieobecności ojca uważa siebie za właściwego gospodarza domu.
Skoro więc Bob odłożył kalumet, Wohkadeh zaczął:
— Czy moi biali bracia znają białą twarz, którą Siouxowie nazywają Nou-pay-klama?
— Masz na myśli Old Shatterhanda? — odezwał się Długi Davy. — Nie widziałem go jeszcze na oczy, ale wszak każdy słyszał o nim dosyć. Cóż się więc z nim stało?
— Mimo że jest białym, lubi czerwonych. Jest najsłynniejszym scoutem. Jego kula nigdy nie chybia, pięścią zaś nieuzbrojoną powala każdego wroga. Dlatego nazywają go Old Shatterhand — Druzgocąca Ręka. Oszczędza krwi i życia swoich wrogów: rani ich, aby unieszkodliwić, i zabija jedynie, kiedy w grę wchodzi jego własne życie. Przed wielu zimami został napadnięty przez Siouxów-Ogallalla hen nad Yellowstone. Stał wówczas na skale, niedostępny dla ich wystrzałów. Wystąpił naprzód i umówił się, że będzie walczył bez broni z trzema uzbrojonymi w tomahawki wrogami. Wszystkich trzech powalił pięścią, między innymi Szi-tsza-pahtah[9], najsilniejszego męża plemienia. Rozległo się wycie w górach i lamenty w wigwamach Ogallalla. Nie ucichło jeszcze dotychczas — ponawia się w rocznicę śmierci trzech wojowników. Teraz upłynął shakoh[10] i najmężniejsi wojownicy plemienia wyruszyli do Yellowstone, aby nad grobem poległych śpiewać pieśni śmierci. Każdy biały, którego spotkają, jest zgubiony; przywiązuje się go do pala męczeńskiego nad grobem zabitych przez Old Shatterhanda i musi umrzeć w powolnych męczarniach, aby dusza jego usługiwała w Wiecznych Ostępach duszom zabitych. — Po krótkiej pauzie dodał powoli stłumionym głosem: — Pogromca niedźwiedzi i jego przyjaciele zostali zaskoczeni podczas snu i schwytani w niewolę.
Marcin zerwał się z miejsca i krzyknął:
— Bob, natychmiast osiodłaj konie! Frank, zapakuj czem prędzej amunicję i żywność, a ja tymczasem naoliwię broń i naostrzę noże. Najpóźniej za godzinę ruszamy ku Yellowstone-river.
— Rozumie się! — zawołał Frank, powstając szybko. — Do wszystkich djabłów, czerwoni grubo mi zato zapłacą!
Murzyn wzniósł do góry maczugę i rzekł:
— Masser Bob pójść z wami. Masser Bob zabić wszystkie czerwone psy Ogallalla!
W tej chwili Indjanin podniósł rękę i rzekł:
— Czy moi biali bracia są komarami, które wściekle latają, kiedy ich podrażniono? Czy też są mężami, którzy wiedzą, że spokojna narada musi poprzedzać czyny? Wohkadeh jeszcze nie skończył.
— Mój ojciec jest w niebezpieczeństwie, to mi wystarcza! — oburzył się młodzian.
Wówczas odezwał się gruby Jemmy:
— Uspokój się, mój młody przyjacielu! Pośpiech ma swoje granice. Pozwól przedtem wypowiedzieć się Wohkadehowi, poczem zaczniemy działać.
— Działać? Wy z nami?
— To się samo przez się rozumie. Wypaliliśmy kalumet, jesteśmy zatem braćmi i przyjaciółmi. Długi Davy i Gruby Jemmy nigdy jeszcze nie wydali na sztych człowieka, który wzywa pomocy. Czy pojedziemy obaj w góry Montana, aby tam polować na bawoły, czy też ukroimy sobie przedtem wycieczkę ku Yellowstone, aby zatańczyć walca z Sioux-Ogallallami, — to nam nie sprawia różnicy! Ale wszystko musi się odbyć we właściwym porządku, inaczej nie przynosi to chluby tak starym myśliwym, jak my. Siadajże pan zpowrotem i zachowaj spokój, jak przystoi!
— Słusznie — potwierdził mały Sas. — Wzburzenie w żadnym razie nie prowadzi do celu. Musimy działać z namysłem.
Skoro ci trzej usiedli, Indjanin podjął:
— Wohkadeh został wychowany przez Siouxów-Ponca, którzy są przyjaciółmi białych. Później zmuszono go, aby został Ogallalla, ale czekał tylko na sposobność, aby opuścić to plemię. Teraz musiał wraz z wojownikami ruszyć ku Yellowstone. Był obecny przy tem, jak w nocy napadnięto na pogromcę niedźwiedzi i jego towarzyszy. Ogallalla musieli zachować wszelką ostrożność, gdyż tam w górach mieszkają ich zajadli wrogowie, Szoszoni. Wysłano Wohkadeha na przeszpiegi do wigwamów Szoszonów, lecz on pojechał co koń wyskoczy na Wschód do siedziby pogromcy niedźwiedzi, aby zawiadomić o wypadku syna jego i przyjaciela.
— Dzielny postępek, nigdy ci tego nie zapomnę! — zawołał Marcin. — Ale czy mój ojciec wie o tem?
— Wohkadeh powiedział mu to i kazał sobie opisać drogę. Mówił z pogromcą niedźwiedzi pokryjomu tak, że żaden Ogallalla nie mógł tego zauważyć.
— Ale domyślą się, skoro do nich nie wrócisz.
— Nie. Uwierzą, że Szoszoni zabili Wohkadeha.
— Czy mój ojciec udzielił ci jakich wskazówek dla nas?
— Nie. Wohkadeh miał tylko powiedzieć, że schwytano go do niewoli wraz z towarzyszami. Wówczas mój młody brat sam będzie wiedział, co czynić.
— Naturalnie, że wiem. Wyruszę, — i to natychmiast — aby go uwolnić!
Usiłował ponownie się zerwać, lecz Jemmy uchwycił Marcina za ramię i zatrzymał:
Stop, my boy! Nie dowiedzieliśmy się wszystkiego. — Wohkadeh może nam powiedzieć, na jakiem miejscu pogromca niedźwiedzi został schwytany?
Indjanin odpowiedział:
— Woda, którą biali nazywają rzeką Pulver, składa się z czterech ramion. Napad zdarzył się na zachodnim.
— Dobrze. Będzie to więc z tamtej strony Camp Mac Kinney i na południe od Ranch Murphy. Ta miejscowość nie jest mi obca. A w jakim kierunku udali się Ogallalla?
— W góry zwane przez białych Grubym Rogiem.
— A zatem w Big-Horn. A potem?
— Wyminęli głowę Złego Ducha...
— Ah, Devils Head!
— ...i dotarli do wody, która tam ma źródło a spływa do rzeki Grubego Rogu. Tutaj usłyszeliśmy o wrogich Szoszonach, wysłano więc Wohkadeha na zwiady. Nie wie zatem, dokąd następnie pojechali Ogallalla.
— Posiadamy oczy i wytropimy ślady wrogów. Kiedy zdarzył się napad?
— Przed czterema dniami.
— O biada! Kiedy odbędzie się wielka stypa?
— W dzień pełni księżyca. W tym samym dniu polegli trzej wojownicy.
Jemmy obliczył w myślach i rzekł:
— W takim razie mamy dość czasu, aby doścignąć czerwonych. Mamy dni dwanaście do pełni księżyca. Ale, ilu jest tych Ogallalla?
— Kiedy ich opuszczałem, liczyli pięćkroć po dziesięć i do tego sześciu.
— A więc pięćdziesięciu sześciu wojowników. Iluż wzięli jeńców?
— Wraz z pogromcą niedźwiedzi — sześciu.
— A więc wiemy dosyć i możemy gotować się do wymarszu. Marcinie Baumann, co pan zamierza czynić?
Młodzieniec stanął, wzniósł prawicę i odpowiedział:
— Ślubuję ratować ojca lub pomścić jego śmierć, nawet gdybym sam jeden miał ścigać Siouxów i walczyć z nimi. Umrę raczej, a nie złamię przysięgi.
— Nie, sam nie wyruszysz! — rzekł mały Hobble-Frank. — Rozumie się, że pojadę z tobą i nie opuszczę w żadnym wypadku.
— I masser Bob też pójść, — oświadczył negr — aby uwolnić stary massa Baumann i na śmierć okładać Siouxów-Ogallalla. Wszyscy oni musieć pójść do piekieł! — ścisnął pięść i głośno zgrzytnął zębami.
— A ja także pojadę — powiedział Gruby Jemmy. — Z radością wydrę czerwonym jeńców. A ty, Davy?
— Nie pleć bzdur! — odpowiedział spokojnie Długi. — Czy mniemasz, że ja tutaj zostanę i będę łatał obuwie, lub mełł kawę, podczas gdy wy będziecie gonili za znakomitą przygodą?
— Dobrze, stary szopie, bądź zadowolony, pojedziesz z nami. Ale co zrobi nasz czerwony brat Wohkadeh?
Indjanin odpowiedział:
— Wohkadeh jest Mandana, lub, co najwyżej, przybranym Ponca-Siouxem, nigdy zaś Ogallalla. Skoro mu jego biali bracia dadzą strzelbę z prochem i ołowiem, dotrzyma im towarzystwa i umrze, lub pokona wrogów. Howgh!
— Odważny chłop! — orzekł mały Sas. — Dostaniesz strzelbę i wszystko, czego pragniesz, nawet wypoczętego konia, gdyż mamy cztery wierzchowce, a zatem o jednego za wiele. Twój gniadosz jest zmęczony i może biec za nami, dopóki nie odpocznie. Ale kiedy wyruszamy, panowie?
— Naturalnie natychmiast! — odpowiedział Marcin.
— Stanowczo nie powinniśmy się guzdrać, — potwierdził Grubas — ale nie radzę także pędzić na łeb i na szyję. Droga wypadnie przez miejscowości, pozbawione wody i zwierzyny, musimy przeto zaopatrzyć się w żywność. A nie wiemy nadto, czy dziewięciu owych kłusowników, którym dziś odklepaliśmy pacierze, nie knuje przeciwko nam czegoś złego. Musimy się bezwzględnie przekonać, czy opuścili, lub czy opuszczą tę miejscowość. A następnie jak się rzecz ma z tym domem? Czy zostawimy go bez opieki?
— Tak — odpowiedział Marcin.
— Łatwo może się zdarzyć, że po powrocie zastaniecie popioły, lub próżną izbę.
— Drugiemu możemy zaradzić.
Młodzian wziął motykę i podważył czworokąt na glinianej podłodze. — Były tu zamaskowane drzwi, prowadzące do obszernej piwnicy, gdzie można było schować wszystko, czegoby się nie zabrało na wyprawę. Po ponownem zaklejeniu gliną, żaden niepowołany nigdyby się nie domyślił istnienia tego schowku. A nawet gdyby podpalano budynek, należało się spodziewać, że gliniana podłoga uchroni schowane rzeczy przed niszczycielskim żywiołem.
Mężczyźni jęli znosić do zagłębienia całą zawartość izby, z wyjątkiem oczywiście tego, co zamierzali zabrać na drogę. Schowano więc także skóry niedźwiedzie. Była między niemi jedna, szczególnie piękna i wielka. Kiedy Jemmy oglądał skórę z podziwem, Marcin wyrwał mu ją z ręki i rzucił do zagłębienia.
— Precz z tem! — rzekł. — Nie mogę patrzeć na to futro, nie uprzytamniając sobie najokropniejszych godzin swego życia.
— Brzmi to tak, jakgdybyś miał za sobą bardzo długie życie, lub cały szereg najokropniejszych przeżyć, mój chłopcze.
— Być może istotnie przeżyłem więcej, niż niejeden stary trapper.
— Oho, co za fanfaronada!
Oczy Marcina spojrzały gniewnie na grubasa, poczem zapytał:
— Mniema pan zapewne, że syn pogromcy niedźwiedzi nie ma sposobności do przeżyć? Zapewniam pana, że już jako sześcioletni smyk mocowałem się z drabem, który żył w futrze przez pana podziwianem.
— Sześcioletni bęben z grizzly takiej mocy? Wiem, że dzieci Zachodu są strugane ze zgoła innego drzewa, niż bębny, które w miastach opierają nóżki na kominkach ojców. Widywałem niejednego chłopca, który w New-Yorku byłby strzelcem abecadła, tu zaś obchodził się z rifle, jak stary. Ale — hm! Jakże się to wtedy miało z owym niedźwiedziem?
— Było to w górach Colorado. Miałem jeszcze wówczas matkę i trzyletnią kochaną siostrzyczkę. Ojciec wyjechał na łowy, matka wyszła na dwór, aby narąbać drzewa do ogniska, bo była zima i tęgi mróz panował w górach. Zostałem w pokoju sam jeden z małą Luddy. Siedziała na ziemi między drzwiami a stołem i bawiła się lalką, którą wystrugałem z drzewa, ja zaś stałem na stole, aby wielkim nożem wykrajać litery M i L w grubej belce, która pod śpiczastym dachem biegła od jednej do drugiej ściany. Były to inicjały moje i kochanej Luddy. Chciałem w ten sposób uwiecznić nasze imiona. Zatopiony w tej ciężkiej pracy nagle usłyszałem, jak drzwi otworzyły się z hałasem. Sądziłem, że to matka przyszła z drzewem na rękach, i nawet się nie odwróciłem, a tylko powiedziałem: — M’a, to dla Luddy i dla mnie. Później zrobię dla ciebie i dla p’a.
„Zamiast odpowiedzi usłyszałem gniewny pomruk. Odwróciłem się. Muszę wam powiedzieć, messurs, że nie dniało jeszcze, ale na dworze skrzył śnieg, a na ognisku płonął kloc drewniany i oświetlał izbę. Ujrzałem więc scenę, krew ścinającą w żyłach. Tuż przed małą biedną Luddy, która oniemiała z przerażenia, stał ogromny szary niedźwiedź. Sierść jego była zmarznięta, oddech parował. Milcząca siostrzyczka wyciągnęła doń kukłę, jakgdyby chcąc powiedzieć: — No, weź moją lalkę, ale nie wyrządź mi nic złego, ty niedobry kochany niedźwiedziu! — Ale grizzly nie zna litości. Jednem uderzeniem powalił Luddy i jednem uderzeniem zmiażdżył jej małą słodką blond główkę. Jeszcze dzisiaj brzmi mi w uszach mlaskanie i trzeszczenie — — heavens, nie mogę tego zapomnieć, nigdy, nigdy!...
Urwał wzruszony. Nikt nie przerywał milczenia, aż podjął:
— „Ja także znieruchomiałem z przerażenia. Chciałem wzywać na pomoc, ale głos zamarł mi na ustach. Widziałem, jak ciałko mojej siostrzyczki znikało w paszczy bestji, aż wreszcie została tylko... kukła, która upadła na ziemię. Trzymałem kurczowo w ręku długi nóż. Teraz potwór zbliżył się do mnie i podniósł przednie łapy na stół. W tej chwili odzyskałem władzę w członkach. Straszny, cuchnący oddech potwora poczułem na twarzy. Wziąłem nóż w zęby, chwyciłem się rękoma za belkę i wzniosłem na nią. Usiłując mnie dosięgnąć, przewrócił stół. To było szczęściem dla mnie.
„Teraz zawołałem na pomoc, ale napróżno; matka nie przybywała, aczkolwiek powinna była słyszeć mój okrzyk, gdyż drzwi były naoścież otwarte i zimny ciąg powietrza wpadał do izby. — Grizzly podniósł się w całej wysokości, aby mnie ściągnąć z belki. Oglądaliście jego futro, wierzycie tedy, że dosięgał mnie przedniemi pazurami. Wszelako miałem nóż w ręce. Lewą trzymałem się mocno, a prawą kłułem łapę, która chciała mnie uchwycić.
„Cóż będę wam opowiadał o mojej walce, o mojej rozpaczy i strachu! Jak długo się broniłem — nie wiem. W takiej sytuacji kwadrans dłuży się jak wieczność, ale już siły mnie opuszczały, obie zaś przednie łapy niedźwiedzia były powielekroć pokłute i pokrajane, gdy — nareszcie! — usłyszałem poprzez pomruki i wycie niedźwiedzia szczekanie naszego psa, który poszedł z ojcem na polowanie. Na dworze już zaczął tak szczekać, jak nigdy jeszcze nie słyszałem w życiu, wpadł do izby i rzucił się momentalnie na olbrzymiego drapieżnika. Był to szpetny kundel, ale silny ponad miarę i niebywale wierny. Schwycił niedźwiedzia za grdykę, chcąc ją rozerwać, lecz niedźwiedź zmiażdżył go gwałtownem uderzeniem pazurów. Po kilku zaledwie chwilach pies leżał martwy, rozerwany na kawałki, wściekły zaś grizzly zwrócił się znowu przeciwko mnie.
— Lecz pański ojciec? — zapytał Davy, który, jak zresztą wszyscy, przysłuchiwał się w ogromnem naprężeniu. — Jeśli pies przybył, to i ojciec pański musiał być wpobliżu?
— Rozumie się, gdyż oto gdy niedźwiedź podniósł się na łapy pod belkę, ukazał się w drzwiach ojciec, blady jak śmierć. — Ojcze, rety! — krzyknąłem, uderzając niedźwiedzia nożem. Nie odpowiadał. Słowa ugrzęzły mu w gardle. Podniósł strzelbę — teraz wystrzeli!... Nie. Opuścił strzelbę zpowrotem! Był tak wzburzony, że broń drżała mu w rękach. Cisnął ją i, wyrwawszy nóż bowie z za pasa, skoczył ztyłu na bestję. Chwytając ją lewą ręką za futro, podszedł zboku i zatopił nóż aż po rękojeść między oba znane żebra. Potem błyskawicznie odskoczył, unikając przedśmiertnego uścisku niedźwiedzia. Zwierzę stało nieruchomo, rzęziło i jęczało w nieopisany zgoła sposób; poruszyło przedniemi łapami, poczem runęło martwe. Jak się okazało, klinga dotarła do samego serca.
— Bogu dzięki! — rzekł Jemmy, głęboko, głośno odetchnąwszy. — To się nazywa pomoc w potrzebie. Lecz co się stało z pańską matką, mój młody sir?
— Matka — — ah, nie ujrzałem jej już nigdy...
Odwrócił się i szybkim ruchem otarł dwie łzy.
— Nie ujrzał pan? Jakto?
— Kiedy ojciec cały drżący zdjął mnie z belki, zapytał przedewszystkiem o małą Luddy. Łkając głośno, opowiedziałem przebieg okrutnego zdarzenia. Nigdy jeszcze nie widziałem takiej twarzy, jaką miał w owej chwili mój ojciec. Była koloru popiołu i wyglądała jak głaz. Wydał okrzyk, jeden jedyny, ale co za okrzyk! Potem zamilkł. Usiadł na ławce i ukrył twarz w rękach. Na moje pocałunki i słowa nie odpowiedział wcale. Kiedy zapytałem o matkę, potrząsnął głową, ale skoro chciałem wyjść, aby jej poszukać, schwycił mnie za ramię tak, że aż krzyknąłem z bólu, i zawołał: — Zostań. To nie dla ciebie! — Następnie siedział długo, długo, dopóki ognisko nie wygasło. A potem zamknął mnie w izbie i zaczął pracować na dworze. Usiłowałem usunąć mech, który zatykał szpary między poszczególnemi głazami budynku. Udało się to w jednem miejscu. Skoro wyjrzałem, zobaczyłem, że kopie głęboki dół... Niedźwiedź, zanim wdarł się do izby, napadł i rozszarpał moją matkę. Nie widziałem, jak ojciec zakopał matkę, gdyż zaskoczył mnie przy podglądaniu i postarał się o to, abym nie mógł podejść do ściany.
— Okropne, okropne! — rzekł Jemmy, ocierając oczy rękawem futra.
— Tak, to było okropne! Ojciec przez długi czas chorował. Zaopiekował się nami człowiek, przysłany przez najbliższego sąsiada. Skoro tylko ojciec wyzdrowiał, opuściliśmy ową miejscowość i zaczęliśmy polować na niedźwiedzie. Kiedy mój ojciec słyszy, że gdzieś widziano niedźwiedzia, nie zaznaje spokoju, dopóki mu nie pośle kuli, lub nie zada ciosu klingą. A ja — — no, mogę zapewnić, że zrobiłem swoje i pomściłem śmierć mojej biednej małej Luddy! Dawniej biło mi serce, kiedy kierowałem lufę na niedźwiedzia, ale posiadam talizman, który mnie ochrania tak, że mogę stanąć wobec grizzly z równym spokojem, jakbym miał przed sobą szopa.
— Talizman? — zapytał Davy. — Pah, niema talizmanów! Młody człowieku, nie wierz w podobne brednie. Jest to grzech wobec pierwszego przykazania.
— Nie. Talizman, o którym mówię, jest innego rodzaju, niż pan mniemasz. Obejrzyj-no, master. Wisi tam pod biblją.
Wskazał na ścianę, gdzie na półeczce leżała stara biblia. Pod nią wisiał kawał drzewa, długi na półtora palców i gruby na palec. Górna część wyraźnie wyglądała, jak głowa.
Hm! — mruknął Davy, który, jak wszyscy Yankees, surowo trzymał się artykułów wiary. — Nie chcę sądzić, aby to wyobrażało bożka pogańskiego.
— Bynajmniej. Nie jestem bałwochwalcą, ale dobrym chrześcijaninem. Widzicie tu drewnianą kukłę, którą swego czasu wystrugałem dla siostrzyczki. Zachowałem tę pamiątkę po strasznych chwilach i zawsze zawieszam na szyi, skoro towarzyszę ojcu w wyprawach na niedźwiedzie. Kiedy się zbliża niebezpieczeństwo, chwytam za kukłę i — niedźwiedź jest stracony. Możecie na to liczyć!
Teraz wzruszony Jemmy położył chłopcu rękę na ramieniu i rzekł:
— Marcinie, jesteś dzielnym boy’em. Uważaj mnie za swego przyjaciela, a nie rozczarujesz się. Jak ja gruby jestem, tak samo grube możesz we mnie pokładać zaufanie. Dowiodę panu. — —


Po południu piątego dnia jeźdźcy opuścili dorzecze Pulveru i pomknęli ku górom Bighorn.
Obszary, które ciągną się od Missouri do owego łańcucha skał, po dziś dzień leżą odłogiem. Teren ten stanowi prawie wyłącznie jednostajną bezdrzewną prerję, gdzie myśliwy musi nieraz po kilka dni jechać, zanim natrafi na źródło, lub zagajnik. Wznosi się teren powoli ku zachodowi, tworząc to łagodne pagórki, to znów wzgórza, coraz bardziej strome, coraz to wyższe, im dalej na zachód. Ale wszędzie brak drzewa i wody. Dlatego Indjanie nazywają tę miejscowość Mah-kosietsza, a biali Bad lands. Oba wyrażenia oznaczają to samo, mianowicie: Zły Kraj.
Dalej na północ, obszary rzek Cheyenne, Powder, Tongue oraz Big-Horn są znacznie gościnniejsze. Trawa jest tłustsza, rzadkie krzewy przechodzą w rozległe krzewiny i nakoniec noga westmana stąpa w cieniu niejednego wielowiekowego olbrzyma.
Tam rozciągają się tereny łowieckie Szoszonów lub Indjan-Wężów, Siouxów, Cheyennów i Arapahoesów. Każde plemię rozpada się na szczepy, a że każdy ze szczepów ma swoje partykularne cele, przeto nie dziw, iż teren to stałych zamieszek, wojny i zbrojnego pokoju. A kiedy wreszcie redman przyzwyczaja się do zgody, wówczas przychodzi master Bladatwarz i kłuje go dopóty igłą i nożem, aż Indjanin wykopuje topór wojenny i odnowa wszczyna walkę. Rozumie się, że na granicy terenów łowieckich owych rozlicznych plemion i szczepów życie jednostki nie jest zbyt bezpieczne. Szoszoni bowiem byli od wieków zapamiętałymi wrogami Siouxów — oto czemu obszary między Dakota na północ od rzeki Yellowstone do gór Bighorn wchłonęły wiele krwi czerwonych, a nawet białych. — —
Gruby Jemmy i Długi Davy wiedzieli o tem dobrze i unikali starannie spotkania z Indjanami jakiegokolwiek plemienia. Wohkadeh prowadził, ponieważ przebył tę drogę, dążąc do strażnicy. Był teraz uzbrojony w strzelbę i nosił za pasem torbę z wszelkiemi drobiazgami, bez których westman nie mógłby się obejść. Jemmy i Davy wyglądali tak, jak poprzednio. Pierwszy, rozumie się, jechał na swoim wysokim kłusaku, a drugi zwieszał swoje długie nogasy po bokach małego upartego muła, który usiłował co pięć minut wysadzić jeźdźca z siodła. Davy’emu wystarczyło tylko postawić but lewy, ewentualnie prawy, aby mieć mocne oparcie. Na swojem zwierzęciu przypominał mieszkańca wysp australijskich, który swoją wielce niepewną łódź zaopatrywał w pale, aby nie mogła się przewrócić. Palami Davy’ego były jego własne nogi.
Frank również nosił tę samą odzież, w której ujrzeli go po raz pierwszy obaj przyjaciele — mokasyny, legginy, niebieski frak i „Amazonkę“ z długiem żółtem piórem na głowie. Mały Sas świetnie dosiadał konia i, mimo osobliwego wyglądu, sprawiał wrażenie tęgiego westmana.
Przyjemnie było patrzeć, jak Marcin Baumann siedzi w siodle. Jechał niezgorzej od Wohkadeha. Był jakgdyby zrośnięty z koniem. Trzymał się pochylony naprzód, przez co ujmował ciężaru koniowi i mógł jechać miesiącami bez zbytniego zmęczenia. Nosił skórzany strój trappera, również broń jego nie pozostawiała nic do życzenia. Świeże oblicze i jasne spojrzenie świadczyły, że, aczkolwiek to jeszcze wyrostek, w potrzebie umie działać jak mężczyzna.
Zabawnie wyglądał Czarny Bob. Do konnej jazdy nigdy nie czuł namiętności, to też siedział w sposób, nie dający się opisać. Miał wiele udręki z koniem, ale niemniej koń z nim, gdyż negr nie potrafił przez dziesięć minut wytrwać na miejscu. Przysuwał się niemal do szyi zwierzęcia, lecz każdy krok rumaka zesuwał go o cal wtył. Zsuwał się i ześlizgiwał, aż wkońcu omal nie spadał na ziemię. Poczem znowu umieszczał się koło szyi i znowu ześlizgiwał w sposób niezwykle ucieszny. Zamiast siodła miał pod sobą koc, wiedział bowiem z poprzednich prób, że nie zdoła się utrzymać w siodle, — przy nieco zaś szybszem tempie znalazłby się na ziemi. Nogi trzymał jak najdalej od konia. Skoro mu radzono, aby przycisnął je do boków wierzchowca, odpowiadał: — Dlaczego mieć Bob ściskać nogami biedny koń? Biedny koń nic mu złego nie zrobić. Boba nogi nie być kleszcze! — —
Jeźdźcy dotarli do brzegu niezbyt głębokiego, niemal okrągłego skarpu, o promieniu, wynoszącym trzy mile angielskie. Otoczony z trzech stron ledwo widocznemi wzniesieniami, zbiegał się na zachodzie ze znacznem wzgórzem, zarośniętem krzewiną i zadrzewionem gęsto. Dawniej było tu coś w rodzaju jeziora. Grunt stanowił głęboki piasek i, poza skąpemi skupieniami traw, był zarośnięty zaledwie owym szarym mchem, charakteryzującym bezpłodne obszary Dalekiego Zachodu. Jak oświadczył Davy, miejscowość ta nosiła nazwę Pa-ave-pap t. zn. Jezioro Krwi, gdyż ongi biali wytępili na tem miejscu moc Szoszonów.
Wohkadeh rozpędził konia i skierował się ku wspomnianemu wzgórzu. Ta naturalna niecka nie nastręczała żadnych niebezpieczeństw, gdyż z płaskiego jej dna można było zobaczyć każdego pieszego, lub jeźdźca.
Jechali może półgodziny, gdy Wohkadeh osadził rumaka na miejscu.
Uff! — zawołał.
— Cóż takiego? — zapytał Jemmy.
Szi-szi!
Jest to słowo mandańskie i oznacza nogi, ale używa się także w znaczeniu śladu, czy tropu.
— Ślad? — zapytał Grubas. — Ludzki czy zwierzęcy?
— Wohkadeh nie wie. Moi bracia niech sami obejrzą.
Good luck! Indjanin, a nie wie, czy to ślad człowieka czy zwierzęcia! Musi to zatem być szczególny ślad. Obejrzymy! Lecz zejdźcie z koni i nie zadeptajcie śladu, ludziska, gdyż nie można będzie go rozpoznać.
— Owszem, można będzie, — twierdził Indjanin. — Jest wielki i długi. Ciągnie się zdaleka, z południa, i prowadzi na północ.
Jeźdźcy zeskoczyli z koni, aby zbadać tajemniczy trop. Każdy trzyletni chłopczyk indjański potrafi odróżnić ślad nogi ludzkiej od zwierzęcej. Rzecz niepojęta poprostu, dlaczego Wohkadeh nie potrafił tego dokonać. Ale i Jemmy potrząsał czupryną, spoglądał to na prawo, to znów na lewo. Długo potrząsał głową i wreszcie rzekł do Długiego Davy’ego:
— No, stary przyjacielu, czy widziałeś już kiedy coś takiego?
Zapytany podrapał się z początku za prawym, a następnie za lewym uchem, splunął dwukrotnie, co miało wyrażać zakłopotanie, i wreszcie odpowiedział:
— Nie, nigdy jeszcze.
— A pan, master Frank?
Sas spozierał na ślad i bąknął:
— Djabeł niech rozpozna te ślady!
— Tak — rzekł Jemmy. — To tylko pewna, że przechodziła tędy jakaś żywa istota. Ale jaka? Ileż miała nóg?
— Cztery — odpowiedzieli wszyscy, prócz Indjanina.
— Tak, to się dokładnie widzi. Ale niech mi ktoś powie, z jakiego rodzaju czworonożną istotą mamy do czynienia?
— Nie jest to jeleń — odezwał się Frank.
— Boże broń! Jeleń nie zostawia tak głębokich śladów.
— Może niedźwiedź?
— Niedźwiedź wprawdzie zostawia w piasku tak wielkie i wyraźne ślady, że nawet ślepy może je palcami wymacać, lecz ten ślad nie jest śladem niedźwiedzia. Nie jest też długi i zatarty ztyłu, jak odcisk pięty, ale prawie okrągły i gładko wyciśnięty, jakgdyby stemplowany pieczątką. Pomieściłaby się w nim cała dłoń. Równy naogół, jest tylko ztyłu nieco wytarty. A zatem zwierzę nie miało pazurów, lecz kopyta.
— A więc koń? — rzekł Frank.
— Hm! — mruknął Jemmy. — Nie mógł to być koń. Odkrylibyśmy choćby najmniejszy ślad podkowy, poznalibyśmy nawet kopyta końskie, gdyby nie był podkuty. Jest to trop najwyżej z przed dwóch godzin, a zatem odcisk nogi końskiej nie mógłby jeszcze zniknąć. A zresztą, czy istnieje koń o tak wielkich kopytach? Gdybyśmy byli w Azji, lub Afryce, a nie na tej starej przyzwoitej sawanie, to uważałbym, że przeszedł tędy słoń.
— W rzeczy samej, to tak wygląda, — roześmiał się Długi Davy.
— Co? Czy widziałeś słonia?
— Nawet dwa. Jednego w Filadelfji u Barnuma, a drugiego — ciebie, Grubasie!
— Jeśli chcesz stroić żarty, to kup sobie lepsze za dziesięć dolarów, zrozumiano? Przyznaję, że, jak na słonia, to dosyć wielkie ślady, ale byłyby o wiele bardziej od siebie oddalone. O tem nie pomyślałeś, Davy. Nie był to także wielbłąd, gdyż musiałbym przyjąć, że ty przechodziłeś tędy przed dwiema godzinami. A teraz wyznaję, że mądrość swoją wyczerpałem.
Poszli naprzód, i wrócili, aby zbadać dokładniej zadziwiające odciski, ale żaden z nich nie mógł wpaść na pomysł przynajmniej prawdopodobny.
— Co o tem powie mój czerwony brat? — zapytał Jemmy.
Maho akono! — odparł Indjanin z gestem czci.
— Duch prerji — tak mniemasz?
— Tak, gdyż nie był to ani człowiek, ani zwierzę.
Heig-ho! Wasze duchy mają przerażająco wielkie nogi. A może duch prerji cierpi na reumatyzm i nosi filcowe pantofle?
— Mój biały brat niech nie kpi! Duch sawany może się objawić w każdym kształcie. Pojedziemy dalej!
— Nie. Muszę wiedzieć, co o tem myśleć. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego śladu i będę za nim chodził, dopóki nie dowiem się, kto go zostawił.
— Mój brat poprowadzi nas na zgubę. Duch nie znosi, aby go szukano.
Madness! Kiedy później Gruby Jemmy będzie opowiadał o tym śladzie, a nie potrafi określić sprawcy, wykpią go tęgo. Każdy rzetelny westman poczytałby sobie za punkt honoru zbadanie tej tajemnicy.
— Nie mamy czasu na to.
— Nie żądam tego od was. Mamy cztery godziny do wieczora. Później będziemy musieli rozbić obóz. Czy aby mój czerwony brat zna miejsce odpowiednie na odpoczynek?
— Owszem. Jeśli będziemy jechali wciąż naprzód, to dotrzemy do otworu w wyżynie. Jest tam dolina, do której z lewej strony o godzinę drogi prowadzi boczny parów. W owym parowie rozbijemy obóz, gdyż pełno tam krzewów i drzew, które zasłonią ognisko, a także bije źródło dobrej wody.
— Łatwo to miejsce znaleźć. A więc ruszajcie z Bogiem! Ja pojadę za śladem, a następnie zawrócę do waszego obozowiska.
— Niechaj mój biały brat pozwoli się ostrzec!
— Ah cóż! — zawołał Długi Davy. — Jemmy ma słuszność. Byłaby to hańba dla nas, gdybyśmy nie zbadali tego śladu. Opowiadają, że przed stworzeniem świata istniały zwierzęta, wobec których bawół jest tak mały, jak czerw wobec parostatku. Być może, zachował się dotychczas taki potwór i biega po piasku, aby na ziarnach obliczyć ilość swoich stuleci. Zdaje się, że to bydlę nazywało się mamma.
— Mamut — poprawił Grubas.
— Być może. Jakaż to hańba spadnie na nas, gdybyśmy, natrafiwszy na takie przedświatowe ślady, nie usiłowali zobaczyć tej bestji. Jadę z tobą, Jemmy!
— Nie godzę się, gdyż my obaj, nie obrażając niczyjej skromności, posiadamy największe doświadczenie i jesteśmy niejako przywódcami wyprawy. A zatem nie możemy się we dwójkę oddalać. Raczej niech kto inny ze mną jedzie.
— Master Jemmy ma słuszność! — rzekł Marcin. — Ja będę panu towarzyszył.
— Nie, mój młody przyjacielu, — odparł Jemmy. — Wiem, że w pańskich latach człek się pali do takiej przygody. Ale ta przygoda nie jest może pozbawiona niebezpieczeństw, my zaś przyjęliśmy wierny obowiązek na siebie, że będziemy cię strzegli i całego sprowadzimy do ojca.
— W takim razie ja idę z panem! — zawołał Frank.
— Dobrze. Nie mam nic przeciwko temu. Master Frank walczył ongi w Moritzburgu, najsamprzód ze służącym i ze stróżem nocnym, zatem nie będzie się lękał mamuta.
— Ja? Lękać się? Ani mi się śni!
— A zatem tak pozostanie. Wszyscy jadą naprzód — oprócz nas, bo skręcimy na prawo.
Tak się też stało. Jemmy i Frank pojechali na północ za tajemniczym tropem.
Ponieważ musieli przebyć drogę okrężną, przeto napędzali swoje rumaki, i już wkrótce stracili z oczu towarzyszy. Po pewnym czasie ślad skręcał, na zachód, ku dalekiej górze, tak, że Jemmy i Frank jechali równolegle do swoich przyjaciół, oddaleni od nich o godzinę drogi.
Dotychczas nie przemówili ani słówka. Kłusak Jemmy’ego tak daleko wyrzucał swoje długie nogi, że koń Franka tylko z trudem dotrzymywał kroku w tym grząskim piasku. Grubas zmienił usilne cwałowanie w powolny kłus, dzięki czemu Frank mógł się nie wytężać. Oczywiście uczestnicy wyprawy porozumiewali się po angielsku, natomiast teraz, skoro obaj Niemcy znaleźli się sami, przeszli do mowy ojczystej.
— Nieprawda, — zaczął Frank — że z mamutem był tylko właściwie żart?
— Naturalnie.
— Odrazu się domyśliłem, gdyż niema już na świecie takich mamutów.
— A czy słyszał pan kiedyś o tych pradawnych zwierzętach?
— Ja? No, a jakże! Wiesz pan, że ten nauczyciel w Moritzburgu, który, mociumdzieju, był właściwie moją duchową matką, był nader łebski w zoologji roślinnej. Znał każde drzewko od sosny do szczawiu, a także każde zwierzę od węża morskiego do najdrobniejszego grzybka. Dużo wówczas od niego skorzystałem.
— Cieszy mnie to ogromnie, — odpowiedział Grubas — gdyż zkolei ja od pana skorzystam.
— To się najsamprzód odrazu samo przez się rozumie. Naprzykład właśnie o mamutach mogę panu udzielić najlepszych informacyj.
— Czy aby widział pan taką bestję?
— Nie, gdyż wówczas, przed stworzeniem świata, nie byłem zameldowany w obecnej policji. Lecz nauczyciel znalazł, mamuta w starych rękopisach. Jak, myśli pan, było wielkie owe zwierzę?
— Znacznie większe od słonia.
— Słoń? Daleko mu! Kiedy mamut wspinał się na kamień i spoglądał nadół, aby obejrzeć ten kamień, wówczas najsamprzód kamień ten był egipską piramidą. Miarkuje pan sobie wielkość takiego zwierzaka! I kiedy mucha siadała na końcu ogona, to dopiero po czternastu dniach dochodziło to do rozumu mamuta. No, wyobraź pan sobie długość takiego stworzenia, mociumdzieju!
— Do piorunów! — rzekł z podziwem Jemmy. — A jak pan to wie dokładnie!
— Tak, tak. Gdyby to w owym czasie nie wybuchł spór o ulubione słówko ojca Wrangla, to molens polens dociągnąłbym do akademji leśniczej, a nie pędziłbym po Dzikim Zachodzie i nie kusztykał od strzału Siouxów.
— Ah, więc nie urodził się pan kulawy?
Frank spojrzał na Grubasa z wyrzutem:
— Urodził się kulawy? Póki siebie pamiętam, zawsze miałem zdrowe nogi. Ale kiedy wówczas z Baumannem przybyłem w Czarne Góry, aby założyć sklep, miałem jedną słabą godzinę i z tego powodu dziś jeszcze utykam.
— Jakże się to stało?
— Całkiem niespodzianie, jak wszystko, czego się zawczasu nie spodziewa człowiek. Uprzytamnia się to przed mojem duchowem obliczem, jakgdyby zdarzyło się dzisiaj. Gwiazdy świeciły, żaby skrzeczały w pobliskiem błocku, gdyż zdarzyło się to, niestety, nie za dnia, ale w nocy. Baumann świecił nieobecnością, wyjechawszy do fortu Fettermann po nowe zapasy. Marcin spał, negr zaś Bob, który wyjechał zainkasować długi, jeszcze się nie ukazał. Jedynie koń jego wrócił do domu. Nazajutrz dopiero przybył sam murzyn z połamanemi gnatami bez złamanego szeląga. To nasi dłużnicy tak go obrobili. — — A więc, gwiazdy świeciły z nieba, gdy ktoś zapukał do drzwi. Tu na Zachodzie trzeba być przezornym, przeto nie odrazu otworzyłem drzwi, lecz zapytałem, kto zacz. Aby nie przedłużyć opowiadania, powiem tylko, że było ich pięciu Siouxów, którzy chcieli zamienić futra na proch. Powiedzieli, że muszą jeszcze przez całą noc maszerować, co tak wzruszyło moje saskie serce, że — wpuściłem ich do wnętrza.
— Co za nieostrożność!
— Czemu to? Nie zaznałem nigdy strachu. Zanim ich wpuściłem, zażądałem, aby złożyli na dworze broń. Muszę przyznać, że rzetelnie wywiązali się z tego przyrzeczenia. Naturalnie jednak, usługując im, nie wypuszczałem z ręki rewolweru, czego, jako czerwoni, nie mogli mi brać za złe. Ubiłem z nimi istotnie wyśmienity interes: dałem im kiepski proch wzamian za cenne skórki bobrowe. Kiedy czerwoni i biali handlują ze sobą, to czerwoni są zawsze pokrzywdzeni. Bardzo mi przykro, ale wszak ja tego sam zmienić nie mogę. Koło drzwi wisiały trzy naładowane strzelby. Kiedy Indsmani wyszli, jeden z nich zatrzymał się przy drzwiach, zwrócił do mnie i zapytał, czy nie dodam im trochę wódki. Wprawdzie zabroniono sprzedawać Indjanom wódki, ale jestem poczciwiec i nie odmawiam nikomu przysługi. Poszedłem więc do kąta, gdzie stała flaszka brandy. W chwili gdy się odwróciłem, zobaczyłem, jak Indjanin zerwał jedną ze strzelb i znikł. Naturalnie odstawiłem flaszkę, schwyciłem drugą strzelbę i wyskoczyłem z izby. Ponieważ wybiegłem z oświetlonej izby w mrok, przeto nie widziałem wyraźnie. Słyszałem szybkie kroki, poczem błysnęło za ogrodzeniem. Rozległ się wystrzał i doznałem uczucia, jakgdyby ktoś uderzył mnie w nogę. Teraz ujrzałem czerwonego, który chciał przeleźć przez płot. Przyłożyłem i wystrzeliłem, ale odczułem taki ból w nodze, że upadłem na ziemię. Moja kula chybiła, a strzelba była stracona. Z trudem dowlokłem się do izby. Strzał Indjanina ugodził mnie w lewą nogę. Dopiero po miesiącach mogłem się nią posługiwać, lecz zostałem Hobble-Frankiem[11]. Dokładnie zapamiętałem sobie czerwonego. Nigdy nie zapomnę jego oblicza i — biada mu, jeśli kiedykolwiek spotkam! My Sasi słyniemy jako najłagodniejsi Germanowie, ale nasze nacjonalne zalety nie mogą od nas wymagać, abyśmy się pozwolili bezkarnie pod osłonką nocki, kiedy gwiazdy błyszczą z nieba, okradać i ranić w nogę. Wierzę, że ów Sioux należy do Ogallalla i kiedy... — — Cóż takiego?
Urwał, ponieważ gruby Jemmy osadził wierzchowca na miejscu i wydał okrzyk zdziwienia. Mieli już za sobą większą szerokość piaszczystego skarbu. Wjechali teraz na grunt skalisty i oto w miejscu, gdzie się znów zaczęły piaski, zatrzymał się Jemmy.
— Co takiego? — odparł. — Chciałbym sam wiedzieć! Czy właściwie mam oczy?
Ze zdumieniem spoglądał na piasek. Teraz Frank zobaczył, co jest powodem owego zdumienia.
— Czy to możliwe? — zawołał. — Ślad zupełnie się odmienił!
— A jakże. Przedtem był ślad niejako słonia, a teraz jest wyraźny trop wierzchowca. To koń indjański: nie ma podków.
— Czy to naprawdę ten sam ślad?
— Naturalnie. Tu za nami tkwi skała, ale to miejsce nie jest szersze nad dwadzieścia stóp. Tam po drugiej stronie kończy się ślad słonia, a naprzeciw wyłania ślad koński. Niesłychany wypadek!
— Chciałbym wiedzieć, coby powiedział nauczyciel z Moritzburgu, gdyby tutaj się znalazł.
— Nie miałby mądrzejszej miny, niż ja i pan.
— Za przeproszeniem, nie powiem, aby pańska twarz wyglądała dowcipnie, mociumdzieju. Aliści można na pewno dojść do kłębka tej sprawy, bo już słynny Archidiakon powiedział: — Dajcie mi mocny punkt w powietrzu, a podniosę każde drzwi na ich osi.
— Mówi pan o Archimedesie!
— Tak, ale poza tem był diakonem, bo kiedy w sobotę po południu przyszli wrogowie, szykował się do niedzielnego kazania i zawołał: — Nie przeszkadzajcie mi i zachowajcie ciszę! — Wówczas żołnierze zamordowali go, punkt zaś znowu zginął w powietrzu.
— Kto wie, czy pan go nie znajdzie. Ale nasamprzód pójdziemy za osobliwym śladem.
Ślad — obecnie koński — był wciąż wyraźny i w odległości półgodzinnej schodził z piaszczystego na lepszy grunt. Rosła tu obficie trawa i krzewy. Wpobliżu wznosiło się wzgórze, od spodu porosłe gęstym lasem. Trop, tutaj jeszcze wyraźny, niebawem znikł na kamiennym gruncie.
— Oto kłębek! — mruknął Frank.
— Niepojęte — oświadczył Jemmy. — Ostatecznie był to w istocie duch sawany. Chętniebym zobaczył, jak wygląda taki duch.
— Pańskie życzenie łatwo spełnić. Obejrzyjcie go, jeśli łaska, moi panowie!
Słowa te, wypowiedziane po niemiecku, wypadły z za krzewu, przy którym się obaj westmani zatrzymali. Wydając okrzyk przerażenia, cofnęli się obaj. Tajemniczy nieznajomy wyszedł z krzewiny, która go kryła.
Nie był zbyt wysoki, ani zbyt tęgi. Spaloną od słońca twarz okalała ciemnoblond broda. Nosił legginy z frendzlą, koszulę myśliwską, również z frendzlą, długie buty, naciągnięte na kolana, i kapelusz filcowy o szerokich kresach, który obrębiał sznur z nawłóczonemi końcami uszu niedźwiedzich. Dwa rewolwery, zakrzywiony nóż, liczne torby skórzane tkwiły za szerokim pasem, splecionym z pojedyńczych rzemyków, a wyłożonym nabojami. Od lewego ramienia ku prawemu biodru wiło się lasso splecione z kilku rzemieni; u szyi wisiała na mocnym sznurze jedwabnym fajka pokoju, ozdobiona skórkami kolibrów, z nakreślonemi na główce znakami indjańskiemi. W prawej ręce trzymał strzelbę o krótkiej lufie, o zamku szczególnej konstrukcji.
Prawdziwy myśliwiec nie zważa na połysk zewnętrzny i czystość. Im gorzej wygląda, tem więcej przygód doznał. Ze wzgardą spogląda na każdego, kto dba o zewnętrzny wygląd. Najstraszliwszą zaś zgrozę budzi w nim wyczyszczona na glans strzelba. Według powszechnego przekonania westman nie ma czasu na podobne fimfy.
A ten oto młody nieznajomy wyglądał tak czysto, tak schludnie, jakgdyby wczoraj dopiero wyjechał z St. Louis. Zdawało się, że broń najwyżej przed godziną opuściła sklep. Buty miał porządnie wypomadowane, a ostrogi niesplamione rdzą. Nie znać było na ubraniu śladu znoju, nawet ręce miał nieposzlakowanej czystości. Nie dziw, że obaj myśliwi spozierali nań z podziwem i zapomnieli języka w gębie.
— No, — dodał z uśmiechem — sądzę, że pragniecie zobaczyć flatsghosta[12]. Jeśli szukacie sprawcy śladu, któryście tropili, to oto macie go przed sobą.
— Do pioruna! Najsamprzód odrazu mi rozum staje kołem! — zawołał Frank.
Aha, Sas. Nie?
— Nawet rodzony. A pan jesteś czystym rodowitym Niemcem?
— Tak. Mam honor być nim. A drugi z panów?
— Oh, z tych samych pięknych stron. Radosny przestrach rzucił mu się na język. Ale czasu niewiele upłynie, a przemówi.
Miał słuszność, gdyż Jemmy zeskoczył z siodła i podał nieznajomemu rękę.
— Czy to prawdopodobne! — zawołał — Tu w Devils Head spotkać Niemca! Ledwo uwierzyć mogę.
— Moje zdumienie musi być podwójne, gdyż spotykam aż dwóch Niemców. I, jeśli się nie mylę, mam przed sobą Grubego Jemmy’ego?
— Co?! Zna pan moje imię?
— Skoro się spotyka grubego myśliwego na tego rodzaju wielbłądzim kłusaku, jest to oczywiście Jemmy. Ale gdzie pan jest, tam, lub przynajmniej wpobliżu, musi być też Długi Davy na swoim mule. A może się mylę?
— Nie. Istotnie Davy jest niedaleko stąd na południu u wylotu doliny.
— Aha. Obozujecie tam dzisiaj?
— Oczywiście. Mój towarzysz nazywa się Frank.
Nazwany również zeskoczył z konia. Podał rękę nieznajomemu, który obejrzał go badawczo, ukłonił się i zapytał:
— Zapewne Hobble­‑Frank?
— Panie, mociumdzieju! Zna pan także moje nazwisko?
— Widzę, że pan utyka na nogę, i słyszę, że nazywasz się Frank. Więc łatwo się domyślić. Mieszka pan z Baumannem, pogromcą niedźwiedzi?
— Kto to panu powiedział?
— On sam. Kilka lat temu spotkaliśmy się i przebywaliśmy ze sobą jakiś czas. Gdzież jest teraz? Czy w domu? Zdaje się, że to pięć dni jazdy stąd?
— Istotnie. Ale niema go w domu. Wpadł w ręce Ogallalla. Wyjechaliśmy właśnie, aby go odbić.
— Przeraża mnie pan. Gdzie się to stało?
— Niedaleko stąd, w Devils Head. Zataszczyli jego i pięciu towarzyszy do Yellowstone, aby zamordować na grobowcu Złego Ognia.
Nieznajomy nadstawił uszu.
— Dla zemsty? — zapytał.
— Tak, w rzeczy samej! Słyszał pan chyba o Old Shatterhandzie?
— Zdaje się, że sobie przypominam, — odpowiedział nieznajomy ze szczególnym uśmiechem na ustach.
— Otóż Old Shatterhand zabił Złego Ognia oraz dwóch innych Siouxów. Czerwoni wyruszyli z pielgrzymką do grobu zabitych i natknęli się przytem na Baumanna.
— Skąd pan wie o tem?
Frank opowiedział o Wohkadehu i o wszystkich następnych wydarzeniach do ostatniej chwili. Nieznajomy przysłuchiwał się nader uważnie. Uśmiechał się od czasu do czasu, kiedy Frank popisywał się swoim uczonym słownikiem. Wreszcie, gdy relacja dobiegła końca, rzekł:
— Z całego serca życzę powodzenia. Szczególnie zainteresował mnie Marcin Baumann. Być może, niebawem go zobaczę.
— To nie jest rzeczą trudną — rzekł Jemmy. — Niech pan z nami tylko pójdzie, a raczej pojedzie. Gdzie master podział konia?
— Tu, wpobliżu. Opuściłem wierzchowca tylko na parę chwil, aby was podglądać.
— A więc spostrzegł pan nas zdaleka?
— Oczywiście. Widziałem jak pół godziny temu zatrzymaliście się nad niezwykłym śladem.
— Jakto? Co pan wie o nim?
— Nic ponadto, że jest to mój własny ślad.
— Co, pański? Do wszystkich djabłów! To pan nas wodził za nos?
— Czy naprawdę wzięliście się na lep? No, to wielka dla mnie satysfakcja, że dałem prztyczka tak zawołanemu westmanowi, jak Gruby Jemmy. Zresztą, nie dotyczy to tyle pana, ile pańskich towarzyszy.
Grubas nie wiedział, co myśleć o dziwnym osobniku. Potrząsając głową, obejrzał go od stóp do głów i zapytał:
— Ale kim pan właściwie jesteś?
Nieznajomy roześmiał się i odparł:
— Prawda, odrazu zauważył pan, że jestem nowicjuszem na Dalekim Zachodzie?
— Tak, odrazu poznać, że pan nie ma zielonego o Zachodzie pojęcia. Z pańską odświętną strzelbą możesz śmiało iść na wróble. Nawet mój kłusak poznałby, że uzbrojenie dźwigasz na ciele dopiero kilka dni. Musiał pan przybyć tutaj w licznem towarzystwie i należysz zapewne do grupy turystów. Gdzie master się rozstał z koleją?
— W St. Louis.
— Co? Tak daleko na Wschodzie? Nie może być! Jak długo jest pan na Zachodzie?
— Tym razem od ośmiu miesięcy.
— O proszę, nie bierz mi tego za złe, ale żaden żandarm w to nie uwierzy. Założę się, że jest pan nauczycielem lub profesorem i jeździsz z kolegami, aby zebrać rośliny, kamienie i motyle. Pozwól, że ci udzielę dobrej rady. Zmykaj pan stąd czem prędzej! To nie jest miejsce odpowiednie dla pana. Życie każdej chwili wisi tutaj na włosku. Pan nawet nie wyobrażasz sobie, co za niebezpieczeństwo ci grozi.
— O, wiem bardzo dobrze. Naprzykład tu wpobliżu obozuje czterdziestu Szoszonów[13].
Heavens! Czy podobna? Teraz naprawdę nie wiem, co o panu mniemać!
— Mniemaj, master, że tak samo, jak panu, mogę czerwonoskórym dać prztyczka w nos. Już nieraz i niejeden westman omylił się co do mnie, mierząc mnie zwykłą miarką. Proszę, chodźmy!
Odwrócił się i powoli ruszył do zagajnika. Obaj westmani poszli za nim, prowadząc konie za cugle. Wkrótce znaleźli się przy wspaniałym okazie jodły, wysokiej na trzydzieści metrów. Stał tu pyszny kary ogier o czerwonych chrapach i o owych wirowatych kudłach grzywy, które u Indjan uchodzą za znak przednich zalet. Siodło i uprząż miał najlepszej indjańskiej roboty, a do siodła przypięty płaszcz gumowy. Z bocznej torby wystawał futerał teleskopu. Na ziemi leżała ciężka, dwururkowa niedźwiedziówka najmocniejszego kalibru. Skoro Jemmy ujrzał tę broń, zbliżył się szybko, podniósł, obejrzał i zawołał:
— Ta broń jest — — jest — — ah, nigdy jeszcze nie widziałem, ale znam ją dobrze! Ta niedźwiedziówka oraz srebrna strzelba wodza Apaczów Winnetou są najsłynniejszemi strzelbami Zachodu. Niedźwiedziówka należy do — — —
Zatrzymał się i obejrzał właściciela nieprzytomnie, poczem dodał:
— To pańska broń, sztuciec zaś w pańskiej ręce nie jest również odświętną rifle, tylko jednym z owych siedmiu sztućców Henry'ego, jakie wogóle istniały. Frank, Frank, czy wie pan, kim jest ten jegomość?
— Nie. Nie oglądałem jego metryki.
— Człowieku, nie kpij! Stoi pan wobec Old Shatterhanda!
— Old Shat — — — Kulawy odstąpił na kilka kroków. — Wszystkie dobre duchy, — krzyknął. — Old Shatterhand! Nieco inaczej wyobrażałem go sobie!
— Ja tak samo.
— Jakże więc, messurs? — zapytał uśmiechając się myśliwy.
— Długiego i szerokiego jak kolos z Varus — odparł uczony Sas.
— Tak, postaci kolosalnej, — potwierdził Grubas.
— A więc widzi pan, że moja sława jest większa, niż zasługi. Co się wspomni o kimś przy jednem ognisku, to się podwaja przy drugiem, a przy trzeciem urasta już sześciokrotnie. W ten sposób człowiek uchodzi za istne dziwo.
— Ale to, co się o panu opowiada, to — —
Pah! — urwał Old Shatterhand krótko. — Zostawmy! Raczej panu objaśnię, w jaki sposób powstał ten osobliwy ślad. Obejrzyj master te cztery prawie okrągłe grube plecionki z sitowia i słomy, zaopatrzone w rzemienie i sprzączki. Przyrządziłem je wczoraj w wolnej chwili, aby dzisiaj zwieść moich ewentualnych prześladowców. Skoro się te sprzączki przymocuje do kopyt, pozostawiają w piaszczystym gruncie ślad, który można przypisać słoniowi. Oczywiście utrudniają jazdę i prędko się niszczą.
— Do licha! — przemyśliwał Frank. — Teraz nareszcie rozjaśniło się w mojej nocy duchowej. Coby powiedział nauczyciel z Moritzburgu!
— Nie mam honoru znać tego pana, ale mam zato przyjemność, że was obu stropiłem. Na skalistym gruncie nie przyjmował się ślad, przeto zlazłem z konia i zdjąłem plecionki, aby szybko jechać. Z pewnych odznak bowiem wywnioskowałem obecność wrogich Indjan. Istotnie, przypuszczenie moje potwierdziło się, skoro przybyłem do tego drzewa.
— Czy znalazł pan tutaj ślady Indjan?
— Nie. To drzewo jest miejscem spotkania z Winnetou i — —
— Winnetou! — przerwał Jemmy. — Czy jest tu wódz Apaczów?
— Tak. Przybył tuż przede mną i zostawił mi znak, że jeszcze dzisiaj wróci. Nie wiem, gdzie teraz się znajduje. W każdym razie szpieguje Szoszonów.
— Czy wie o ich obecności?
— On właśnie mnie o nich zawiadomił. Nożem porobił na drzewie znaki. Wyczytałem z nich, że był tutaj, że wróci i że w pobliżu jest czterdziestu Szoszonów. Na resztę wiadomości muszę poczekać.
— A więc pan tutaj zostaje?
— Do powrotu Winnetou, stanowczo. Potem zaś wraz z Apaczem odszukam wasz obóz. Wprawdzie dążymy do innego celu, ale jeśli się mój przyjaciel zgodzi, to jestem gotów towarzyszyć wam do Yellowstone.
— Istotnie? Istotnie? — zapytał Jemmy wielce uradowany. — W takim razie mógłbym przysiąc, że uwolnimy jeńców!
— Nie bądź pan zbyt pewny. Jestem — — —
Umilkł, gdyż Frank wydał stłumiony okrzyk przerażenia, wskazując ręką w kierunku zagajników, skroś których na piaszczystej równinie ukazał się oddział jeźdźców indjańskich.
— Szybko na konie i pędem ku swoim! — krzyknął Shatterhand. — Chwilowo was nie zauważono. Ja później przyjadę.
— Łotry znajdą nasze ślady — rzekł Jemmy, dopadając kłusaka.
— Tylko szybko pomknijcie! Jest to jedyny dla was ratunek.
— Ale pana odkryją!
— Niech pana o to głowa nie boli. Naprzód, naprzód!
Obaj myśliwi pomknęli co tchu. Shatterhand obejrzał się badawczo. Na żwirze kamiennym nie było żadnego śladu. Żwir ciągnął się z początku szeroką wstęgą, ale potem coraz to węższą po stromym skarpie, aż ginął śród gęstych jodeł. Shatterhand zawiesił sztuciec u siodła, niedźwiedziówkę zaś na plecach i rzekł do konia jedno słówko w narzeczu Apaczów:
Peniyil! — Chodźmy!
Wspinał się wielkiemi, szybkiemi krokami po skarpie, a za nim ogier szedł posłusznie niby pies. Poprostu trudno było uwierzyć, że koń zdoła wspiąć się na tę wyżynę, a jednak po krótkim wysiłku jeździec i wierzchowiec dotarli do drzew. Shatterhand położył rękę na szyi zwierzęcia: — Iszkuhsz! — Spać! — Natychmiast rumak położył się i odtąd leżał nieruchomo.
Szoszoni zauważyli ślad; zbliżali się z wielką szybkością.
Nie upłynęły dwie minuty od chwili ucieczki obu Niemców, a już Indjanie dojechali do olbrzymiej jodły. Niektórzy zeskoczyli z koni, aby zbadać dokładnie ślady.
Ive, ive, mi, mi! — Tu, tu, naprzód, naprzód! — zawołał jeden z Indjan.
Znalazł, czego szukał, ale nie zwrócił uwagi na tę okoliczność, że jeden z trzech śladów gdzieś się zapodział. Czerwoni niebawem znikli. Shatterhand z ukrycia swego usłyszał, jak galopowali w pościgu za obu myśliwymi.
Naraz koń parsknął bardzo cicho. Był to pewny znak, że pragnął na coś zwrócić uwagę swego pana. Zwierzę oglądało człowieka wielkiemi mądremi ślepiami, poczem zwróciło głowę nabok, ku górze. Myśliwy ze sztućcem w ręku ukląkł i badawczo spoglądał wgórę. Drzewa były tak gęste, że niesposób przebić ich wzrokiem. Atoli Shatterhand wnet odłożył sztuciec. Zauważył skroś najniższych gałęzi parę mokasynów, ozdobionych szczeciną morskiego jeża. Wiedział, że człowiekiem, który nosił to obuwie, był jego najlepszy druh. — — —


Ubrany podobnie jak Old Shatterhand nosił tylko zamiast butów mokasyny. Ponadto głowę miał obnażoną. Długie, gęste krucze włosy, wysokie niby hełm, były splecione skórką grzechotnika. Pióra orle nie zdobiły jego indjańskiej fryzury — ten mąż bowiem godność wodza skupiał nie w ozdobach. Na szyi nosił woreczek z lekami, fajkę pokoju i potrójny łańcuch z pazurów niedźwiedzich — trofea zwycięskie, które zdobył z narażeniem życia. W ręku trzymał dubeltówkę; drewniana kolba była gęsto nabita srebrnemi gwoździami. Była to owa słynna strzelba srebrna, która nigdy nie chybiała celu. Rysy jego poważnej, po męsku pięknej twarzy można było nazwać niemal klasycznie rzymskiemi. Kości policzkowe zaledwie wystawały na matowem obliczu o lekkiem bronzowem odcieniu.
To Winnetou — Płonąca Woda, wódz Apaczów, najwspanialszy z Indjan. Jego imię żyje w każdej strażnicy i przy każdem ognisku. Sprawiedliwy, mądry, wierny, prawy, odważny aż do zuchwalstwa, szczery przyjaciel i obrońca wszystkich pozbawionych pomocy bez względu na kolor ciała — jako taki słynął wzdłuż i wszerz Stanów Zjednoczonych i poza ich granicami.
Old Shatterhand podniósł się z ziemi. Chciał przemówić, ale Winnetou skinął, nakazując milczenie. Gestowi temu towarzyszył wymowny błysk oka.
Zdala słychać było jakieś dźwięki jednostajne, które się powoli zbliżały. Były to tony moll w takcie czteroósemkowym; dwie pierwsze ósemki na małej tercji i ćwierć na prima, mniej więcej jak c c a — c c a. A następnie rozbrzmiał na wysokiej kwincie e radosny okrzyk.
Teraz usłyszeli głośny tętent, śpiew stawał się wyraźny. Było to tylko jedno słowo. — totsi-wuw, totsi-wuw! — oznaczające skórę skalpu. Old Shatterhand pojął, że obaj myśliwi nie zdołali umknąć.
Wkrótce wyminęli go Szoszoni, jadąc szykiem indjańskim, jeden za drugim. Pośrodku jechali obaj jeńcy. Zabrano im broń i przytroczono lassami do koni. Jeńcy nie zdradzili się żadnem spojrzeniem, że wiedzą o bliskości ukrytego przyjaciela. Pochód zniknął. Przez krótki czas słychać jeszcze było monotonne — totsi-wuw, totsi-wuw! — potem i te dźwięki zamarły.
Winnetou odwrócił się i, nie mówiąc słowa, opuścił miejsce, gdzie stał obok Old Shatterhanda. Ten czekał. Po dziesięciu minutach wrócił Apacz, prowadząc za cugle konia, przypominającego rumaka Shatterhanda. Trudno było pojąć, jak to zwierzę tak pewnie umiało radzić sobie ze stromym gruntem i gęstym lasem. Biały zapytał:
— Wódz Apaczów odkrył miejsce, gdzie wojownicy Szoszonów rozbili obóz?
— Winnetou szedł za ich śladem — odparł zapytany. — Pojechali na miejsce, którędy przed wiekami woda z gór spływała do Jeziora Krwi. Następnie ślad prowadzi na lewo poprzez wyżynę ku nastla-atahehle[14], gdzie rozbili namioty.
— Czy namioty mieszkalne?
— Nie, wojenne. Wodzem jest Oihtkapetay, Mężny Bawół. Winnetou widział go zdaleka i poznał po trzech bliznach na policzkach.
— Co postanowił mój czerwony brat?
— Winnetou nie zamierzał pokazać się Szoszonom. Nie lęka się ich, ale ponieważ są na tropie wojennym, przeto rozprawa będzie nieunikniona, a Winnetou nie chciałby nikogo zabijać, ponieważ nic złego mu nie wyrządzili. Ale teraz oto zabrali w niewolę obu białych. Mój biały brat pragnie ich odbić, więc Winnetou będzie musiał z nimi walczyć.
Z taką to pewnością prawił Apacz o zamiarach i myślach Old Shatterhanda, który bynajmniej nie był tem zdumiony, i zapytał tylko:
— Czy mój brat odgadł, kim są owi dwaj jeńcy?
— Winnetou widział figurę grubasa i wie zatem, że to Jemmy petahtszeh, Gruby Jemmy, Towarzysz jego utykał, skoro zszedł z konia, który, podobnie jak odzież jeźdźca, był tak świeży, jakgdyby dopiero odniedawna znajdował się w drodze. A zatem nie mieszka daleko stąd. Jest to więc inda-hisz-szohl-dentszu, którego biali nazywają Hobble-Frankiem — towarzysz niedźwiednika.
Apacze nie mają specjalnego słowa na znaczenie: kuleć. Cztery słowa, wyrzeczone przez Winnetou, oznaczały: człowiek, który źle stawia nogę.
— Mój czerwony brat odgadł imiona obu myśliwych — odezwał się Shatterhand. — Winnetou widział, jak Hobble-Frank kuleje, a więc widział, jak rozmawialiśmy ze sobą?
— Tak. Winnetou szpiegował obóz Szoszonów i zobaczył, że oddział wyruszył w kierunku Jeziora Krwi. Wiedząc, że jego biały brat nadejdzie tam, pojechał poprzez wyżyny i lasy wprost ku drzewu spotkania. Pod koniec drogi koń nie pozwalał mu szybko śpieszyć do brata i ostrzec go, przeto zsiadł z konia i skradał się pieszo. Z góry zobaczył swego brata w chwili, gdy rozmawiał z obu białymi. Winnetou przypuszcza, że ci obaj nie znajdowali się sami u Jeziora Krwi i u Devils Head. Natrafili zapewne na trop Old Shatterhanda i odłączyli się od swoich towarzyszy, aby przez krótki czas jechać za śladem.
Jeszcze jeden dowód jego niezwykłej przenikliwości. Old Shatterhand opowiedział w krótkich słowach to, czego się dowiedział od Jemmy'ego i Franka. Apacz przysłuchiwał się uważnie i rzekł:
Ugh! Psy Siouxów wyjechały na ścieżkę, aby się dowiedzieć, że Old Shatterhand i Winnetou nie dopuszczą do zguby pogromcy niedźwiedzi. Dziś odbijemy Grubego i Kulawego, a następnie z nimi i ich towarzyszami pojedziemy do Toli-tli-tsu[15].
— Mój czerwony brat wypowiedział moje życzenie. Nie przyszliśmy tutaj, aby przelewać krew czerwonych, ale nie dopuścimy, aby Sioux-Ogallalla składali niewinnych w ofierze. Niech mi Winnetou towarzyszy do tych, którzy wyruszyli, aby pogromcę niedźwiedzi uwolnić.
Sprowadzili konie ze skarpu, dosiedli i pojechali w tymże kierunku, w którym poprzednio usiłowali uciec Jemmy i Frank.
Niedługo było do zmroku, przeto obaj jeźdźcy puścili rumaki w cwał. Wkrótce dotarli do miejsca, gdzie Szoszoni schwytali jeńców. Zatrzymali się, aby zbadać ślady.
— Nie walczono — oświadczył Winnetou.
— Nie. Gdyby się bronili, wpadliby również w ręce Szoszonów, z tą tylko różnicą, że nie wyszliby z walki cało. Pojęli, że opór może tylko pogorszyć ich los, więc poddali się dobrowolnie.
Winnetou, z właściwym sobie szczególnym i wyraźnym gestem, rzekł:
— Odwaga jest ozdobą męża, ale roztropnością można pokonać więcej wrogów, niż tomahawkiem. Howgh!
Pojechali dalej na południe u stóp łańcucha wzgórz. Z lewej strony zaczynał się brzeg dawnego jeziora.
— Czy mój brat ma jakiś plan uwolnienia białych? — zapytał Shatterhand.
— Winnetou obejdzie się bez planu. Wróci do Szoszonów i porwie obu białych. Ci Indjanie dowiedli, że brak im rozumu.
Shatterhand wiedział, co ma na myśli Apacz.
— Tak — rzekł. — Żaden z nich nie pomyślał, że obaj myśliwi nie są sami na tem odludziu. Gdyby bowiem pomyśleli, niewątpliwie wysłaliby kilku wywiadowców. Mamy tedy przed sobą ludzi, których rozsądek nie jest dla nas niebezpieczny. Jeśliby sam wódz, Oihtka-petay przewodził owemu oddziałowi, na pewnoby rozesłał wywiadowców.
— Nicby nie znaleźli, gdyż Winnetou i Old Shatterhand ściągnęliby na siebie uwagę tych ludzi i zwiedli ich z tropu.
W tej chwili dotarli do miejsca, gdzie wąwóz, dążąc ku zachodowi, wciskał się w wyżynę. Znaleźli ślady poszukiwanych, ale wskutek mroku trudno było rozpoznać odciski. Zawrócili na prawo, wślad za tropem.
Wąwóz był w miarę szeroki i dosyć dostępny. Obaj jeźdźcy mimo ciemności posuwali się szybko naprzód. Konie, niepodkute, ledwo tętniły.
Naraz jakgdyby wąski wąwóz boczny rozbiegł się z lewej strony. Obaj jeźdźcy osadzili rumaki. Czyż był to ów wąwóz, w którym rozbili obóz czterej poszukiwani?
Koń Winnetou zaczął grzebać kopytami ziemię i parsknął pocichu, co oznaczało, że zwierzę czuje coś obcego, a nawet wrogiego.
— Jesteśmy na właściwej drodze — oświadczył biały. — Jedźmy na lewo. Koń daje znać, że jest ktoś w głębi.
Po dziesięciu mniej więcej minutach powolnej jazdy wąwóz lekko skręcał. Skoro minęli skręt, zobaczyli w odległości stu kroków od siebie ognisko. W tem miejscu wąwóz rozszerzał się i tworzył jakgdyby zadrzewiony placyk, pośród którego biło z ziemi źródło, rozlewając swoją skąpą wodę na piasek.
Nad źródłem drzewa rozstąpiły się i utworzyły wolne miejsce, gdzie właśnie płonęło ognisko. Obaj jeźdźcy ujrzeli trzy osoby, których twarze z powodu odległości trudno było rozpoznać.
— Jest ich tylko trzech, my zaś szukamy czterech, — rzekł Winnetou. — Zanim spostrzegą nas, powinniśmy się przekonać, czy to ci, których szukamy.
Zeskoczył z konia; Shatterhand poszedł za jego przykładem.
— Wystarczy, że ja sam pójdę, — powiedział Shatterhand.
— Dobrze. Winnetou poczeka.
Ujął konie za cugle i zbliżył się do skały. Old Shatterhand podkradł się ostrożnie, poczem pełzał od drzewa do drzewa, aż położył się pod ostatniem i mógł oglądać trójkę z całym spokojem. Mógł nawet ich podsłuchać.
Był to Długi Davy z Wohkadehem i Marcinem Baumannem. Negra Boba nie było. Poczciwy murzyn zapłonął prawdziwym zapałem do przygody i odczuwał doniosłość swojej osoby. Przeto po wieczerzy podniósł się i oświadczył, że będzie dbał o bezpieczeństwo swego młodego massa i obu pozostałych massers. Napróżno Davy perswadował, że nie jest to konieczne.
Aliści zamiast strzec wejścia do wąwozu, skąd jedynie mogło im coś grozić, stanął we wprost przeciwległym kierunku. Tu nie zauważył nic podejrzanego, przeto wrócił do ogniska w chwili, gdy Old Shatterhand stanął za drzewem, — lecz nie zatrzymał się, tylko poszedł dalej.
— Bobie, — rzekł Davy — zostań tutaj. Naco się przyda twoje bieganie? Na pewno wpobliżu niema Indsmanów.
— Skąd massa Davy móc wiedzieć? — odpowiedział Bob. — Indsman móc być wszędzie, na prawo, na lewo, zgóry, zdołu, z tej strony, z tamtej, na przedzie, ztyłu.
— I w twojej głowie — roześmiał się Długi.
— Massa móc się śmiać. Bób znać swój obowiązek. Masser Bob być wielki i znany westman — nie robić błąd. Kiedy Indsmani przyjść, masser Bob odrazu ich zakatrupić.
Wyłamał młodą suchą jodłę i trzymał w swoich olbrzymich łapskach. Z tą bronią czuł się pewniej, niż z flintą. Pełen poczucia własnej godności kroczył w przeciwną stronę. Ponieważ szedł ku miejscu, gdzie stał Winnetou, przeto należało się wkrótce spodziewać zderzenia. Wobec tego Old Shatterhand pozostał jeszcze na swojem miejscu.
Nie omylił się bynajmniej. Negr był już blisko owego miejsca. Wiadomo, że konie indiańskie niełatwo oswajają się z murzynami, zapewne wskutek ostrego zapachu ich skóry. Oba rumaki zwąchały murzyna zdaleka i zaniepokoiły się bardzo. Winnetou spostrzegł ciemną płeć zbliżającego się mężczyzny, a ponieważ słyszał od Old Shatterhanda, że w wyprawie bierze udział murzyn, więc był przekonany, że ma przed sobą przyjaciół. Pozwolił zatem murzynowi się zbliżyć.
Jeden z rumaków parsknął. Bob usłyszał, zatrzymał się i natężył słuch. Powtórne parskanie dowiodło mu, że ktoś się znajduje wpobliżu.
— Kto to być? — zapytał.
Cisza.
— Bob pytać, kto tu być! Jak nie odpowiedzieć, to masser Bob zabić. Kto tu być?!
I tym razem nie doczekał się odpowiedzi.
— No, to musieć umrzeć wszyscy, którzy tu być!
Wzniósł do góry maczugę i podszedł bliżej. Ogier Winnetou rozdął chrapy i łyskał dookoła ślepiami. Stanąwszy dęba, kopał przedniemi kopytami w kierunku Boba, który ujrzał przed sobą wysoką, ogromną postać, zauważył błyszczące ślepia i usłyszał groźne parskanie. Jedno kopyto huknęło mu nad głową i, cofając się, odrzuciło masser Boba nabok.
Był to odważny zuch, ale nie śmiał wdawać się w rozprawę z takim przeciwnikiem. Wypuścił z rąk maczugę i dał drapaka, zrywając gardło:
Woe to me! Help, help, help! Chcieć zabić masser Bob! Chcieć połknąć masser Bob! Help, help, help!
Trzej siedzący nad ogniskiem zerwali się na równe nogi.
— Co takiego? — zapytał Davy.
— A giant, olbrzym, mara, upiór chcieć zadusić masser Bob!
— Bzdury! Gdzież to?
— Tam u skały.
— Nie wystawiaj się na kpinki, czarny! Niema upiorów.
— Masser Bob widzieć.
— Była to chyba skała, dziwnie sformowana.
— Nie, to nie być skała!
— Albo drzewo.
— To nie być drzewo. To być żywe!
— Zdawało ci się tylko.
— Masser Bob nie zdawać się. Upiór być wielki, tak wielki! — mówiąc to, podniósł ręce. — Mieć oczy jak ogień, otwierać usta jak paszcza i tak dmuchać na masser Bob, że masser Bob upaść. Masser Bob widzieć duża broda, taka duża, taka duża!
Zapewne widział mimo ciemności długą grzywę ogiera i uważał ją za brodę olbrzyma.
— Postradałeś zmysły! — twierdził Davy.
— O, masser Bob być przy zmysłach, bardzo przy zmysłach. Wiedzieć, co widzieć. Massa Davy teraz pójść i też zobaczyć.
— No, zobaczymy, co takiego negr wziął za olbrzyma, czy upiora!
Chciał pójść. W tej chwili rozległy się za nim słowa:
— Zostań pan na miejscu, master Davy. Niema tam upiora.
Davy obejrzał się gwałtownie i przyłożył broń. Wohkadeh i Marcin Baumann sięgnęli również po strzelby. Wszystkie trzy lufy były skierowane w Old Shatterhanda, który się podniósł z ziemi i wystąpił z za drzew.
Good evening! — powitał. — Schowajcie broń, messurs! Przybywam jako przyjaciel z ukłonem od Grubego Jemmy'ego i od Hobble-Franka.
Długi Davy opuścił strzelbę, pozostali dwaj poszli za jego przykładem.
— Ukłon od nich? — zapytał. — A więc się spotkaliście?
— Tak, oczywiście, na dole, nad brzegiem jeziora Krwi, aż dokąd tropili ślad słonia.
— Prawda! Czy zbadali tę tajemnicę?
— Owszem. Był to ślad mego konia.
— Do licha! Miałby takie olbrzymie platfusy, sir?
— Nie. Wręcz przeciwnie. Ma nader miłe kopytka. Ale były obute w plecionki, aby stropić wrogich Indjan.
Długi wlot pojął całą kombinację.
— Ah, jak rezolutnie! Ten obcy master ubiera swego rumaka w podeszwy słonia, aby zmylić ludzi, którzy będą szli za jego śladem. Człowieku, ten pomysł jest tak wyśmienity, tak świetny, jakgdybym ja sam był jego autorem!
— O tak, Długi Davy ze wszystkich myśliwych, którzy zaludniają obszary między dwoma oceanami, miewa najlepsze pomysły.
— Nie kpij, sir! Jestem jeszcze tak rezolutny, jak pan. Zrozumiano?
Mówiąc to, pogardliwie obejrzał Shatterhanda od stóp do głów.
— Nie wątpię — odparł Shatterhand. — A ponieważ jest pan tak łebski, przeto zechciej mi powiedzieć, jakiż to upiór przeraził poczciwego Boba?
— Połknę centnar kul bez masła i pietruszki, jeśli to nie był pański koń.
— Zdaje się, że pan odgadł.
— Aby to odgadnąć, nie trzeba nawet być dawnym gimnazistą, jak Gruby Jemmy. Ale teraz powiedz, master, gdzie Gruby wraz z Frankiem się zapodział? Dlaczego przyszedł pan bez nich?
— Ponieważ zostali zatrzymani. Oddział Szoszonów zaprosił ich do siebie na kolację.
Długi z gestem przerażenia:
Heavens! — krzyknął. — To ma znaczyć, że wzięto ich do niewoli?
— Tak, napadnięto i uprowadzono.
— Szoszoni? Schwytali? Uprowadzili? To sobie wypraszamy! Wohkadeh, Marcinie, Bobie, szybko na koń! Musimy ścigać Szoszonów!
Stop, sir! — rzekł Old Shatterhand. — Czy aby wie pan, gdzie są wrogowie?
— Nie, lecz mam nadzieję, że pan nam będzie mógł powiedzieć.
— A czy wie pan, ilu ich jest?
— Ilu? Czy łudzi się pan, że będę ich liczył, kiedy trzeba odbić mego Grubego Jemmy'ego? Może ich być stu, dwustu — to nie stanowi dla mnie różnicy. On musi odzyskać wolność!
— A więc poczekaj sir chwileczkę jeszcze. Sądzę, że mamy sobie coś nadto do powiedzenia. Nie jestem tu sam. Nadchodzi oto mój towarzysz, który chce was powitać.
Winnetou zauważył, że Old Shatterhand rozmawia z tymi ludźmi, a więc i on mógł się zbliżyć. Długi Davy był zdumiony, że widzi czerwonego w towarzystwie białego, ale nie uważał widocznie Apacza za indywiduum, godne szczególnej uwagi, gdyż powiedział:
— Czerwonoskóry! I tak samo jak pan, jakgdyby świeżo wyłupany z jajka! Nie jest master westmanem?
— Nie, właściwie nie. To pan znowu dobrze odgadł.
— Tak też sądziłem. A ten Indsman jest zapewne także osiadły. Wielki ojciec z Waszyngtonu zapewne ofiarował mu parę garści ziemi?
— Teraz strzelił pan bąka, sir.
— Czyżby?
— Naturalnie. Mój towarzysz nie jest człowiekiem, który przyjmuje dary od prezydenta Stanów Zjednoczonych. Raczej on — — —
Przerwał mu Wohkadeh okrzykiem radosnego zdumienia. Młody Indjanin podszedł do Winnetou i zauważył jego flintę.
Uff, uff! — zawołał — Maza-skamon-zawakon! — Srebrna strzelba!
Długi Davy tyle jeszcze rozumiał z narzecza Siouxów, aby pojąć Indjanina.
— Srebrna strzelba? — zapytał — gdzie? Ah, tu, istotnie!?
— To maza-skamon-za-wakon! — powtórzył Wohkadeh. — Ten czerwony wojownik to Winnetou, wielki wódz Apaczów!
— Do piorunów! — zawołał Davy. — Ale skoro ten czerwony gentleman jest naprawdę Winnetou, to ten...
Urwał zdanie, zapominając ze zdumienia zamknąć ust. Wraził spojrzenie w Old Shatterhanda, klasnął w ręce, skoczył wgórę i zawołał:
— No, tom dopiero strzelił bąka, większego, niż dorosły słoń! Jeśli ten Indsman jest Winnetou, to pan nie jest nikim innym, tylko Old Shatterhandem, gdyż ci obaj ludzie są tak ze sobą zrośli, jak ja i Gruby Jemmy. A zatem powiedz pan, czy to prawda, sir?
— Tak. Nie omylił się master tym razem.
— Z radości chciałbym wszystkie gwiazdy strącić z nieba i posadzić na drzewach, aby uczcić wieczór naszego spotkania, godny iluminacji! Witam was, messurs, witam u naszego ogniska! Wybaczcie głupstwo, któreśmy popełnili!
Wyciągnął ręce i uścisnął obu przybyszów z entuzjazmem. Bob nie puścił z ust pary; wstydził się, że brał konia za upiora. Wohkadeh, cofnąwszy się aż do drzew, spoglądał z podziwem na obu myśliwych. U Indjan bowiem młodzież jest bardzo skromna i wstydliwa. Wohkadeh nie uważał się za uprawnionego do przebywania wpobliżu tak czcigodnych mężów. Marcin Baumann ciekawie oglądał owych ludzi, o których czynach bohaterskich tyle słyszał. Stał oto wobec dwóch swoich ideałów, na których pragnął się wzorować.
Winnetou odpowiedział Długiemu Davy'emu uściskiem ręki, pozostałym skinął przyjaźnie głową. Tak dyktowała mu jego powaga. Old Shatterhand natomiast, człowiek o żywszym temperamencie i niezwykle humanitarny, wszystkim, nawet murzynowi, podał rękę. Wohkadeh, wzruszony tem do głębi, położył prawicę na sercu i wyszeptał:
— Wohkadeh chętnie odda życie za Old Shatterhanda. Howgh!
Po wzajemnem powitaniu wszyscy usiedli przy ognisku, Shatterhand zaczął opowiadać, Winnetou zaś, milcząc, napełniał fajkę. Ucieszony Davy zrozumiał, że Winnetou pragnie z nimi wypalić fajkę pokoju. Jego przypuszczenie w rzeczy samej sprawdziło się, gdyż Old Shatterhand wkońcu oświadczył, że Winnetou i on dziś jeszcze odbiją Jemmy’ego i Franka, a następnie będą towarzyszyć im do Yellowstone‑river.
Winnetou zapalił fajkę i powoli się podniósł. Po wydmuchaniu dymu w przepisanych kierunkach, oznajmił, że pragnie zostać nta‑je — starszym bratem — nowych znajomych, poczem przekazał fajkę Shatterhandowi. Następnie dostał ją Davy, który, pociągnąwszy zgodnie ze zwyczajem sześć razy, odczuł ogromne zakłopotanie. Dwaj znakomici mężowie kurzyli z tej fajki, czyż więc może ją dać chłopcom, a tem bardziej negrowi?
Winnetou pojął myśli Długiego Davy’ego. Skinął głową w stronę trzech pozostałych i rzekł:
— Syn pogromcy niedźwiedzi zabił grizzly, Wohkadeh zaś jest zwycięzcą białego bawołu. Obaj wyrosną na wielkich bohaterów — niechaj wypalą z nami fajkę pokoju, jak również ten czarny mąż, który miał odwagę mierzyć w upiora.
Był to żart, któryby w innych okolicznościach wywołał żywe wybuchy śmiechu, atoli obrzęd wypalenia fajki wyklucza tego rodzaju wesołość. Bob chętnieby się zrehabilitował, oto czemu, otrzymawszy fajkę, pociągnął sześć razy z całych płuc, podniósł rękę, rozczepierzył pięć palców, jakgdyby pragnąć złożyć pięciokrotną przysięgę, i zawołał:
— Bob być masser Bob, bohater i gentleman. On być przyjaciel i obrońca massa Winnetou i massa Old Shatterhand. On zabić wszystkich ich wrogów, on zrobić wszystko dla nich, on — on — — on — — on wreszcie siebie samego zabić!
To była przyjaźń ponad miarę. Obracał oczami i zgrzytał zębami, aby pokazać, że poważnie traktuje swoje zapewnienie.
Oczywiście Długi Davy był wściekły, że jego Grubas wpadł w ręce Szoszonów, Marcin zaś niespokojny o los Hobble­‑Franka. Obaj byli gotowi życie narazić za swoich schwytanych towarzyszy. Obaj nalegali na natychmiastowy wymarsz. Nikt się temu nie sprzeciwiał. Jak najszybciej przebyli drogę, którą przyjechali, poprzez oba wąwozy. Potem skręcili na lewo, ku północy. Niedługo tak jechali, gdy Winnetou osadził konia. Towarzysze, oczywiście, poszli za jego przykładem.
— Winnetou będzie jechał przodem — rzekł. — Moi bracia niech jadą za mną nie szybciej, niż gdyby stąpali chyżym krokiem, i niech unikają szmeru. Niech uczynią wszystko, czego Old Shatterhand od nich zażąda.
Skoczył z konia i przez chwilę uwijał się przy jego kopytach, poczem dosiadł wierzchowca i pogalopował. Tętent brzmiał głucho, jakgdyby ktoś uderzał pięścią o ziemię. Reszta towarzystwa ruszyła za nim powolniejszym kłusem.
— Co Winnetou takiego uczynił? — zapytał Davy.
— Czyście nie widzieli, jak poprzednio wręczyłem mu plecionki? — odpowiedział Old Shatterhand. — Obuł w nie swego ogiera, aby go nie usłyszano.
— Czemu to?
— Szoszoni, którzy schwytali waszych przyjaciół, nie pomyśleli, że ci mogą mieć wpobliżu towarzyszy. Ale Mężny Bawół, ich wódz, jest mądrzejszy i rozumniejszy od swoich wojowników. Zmiarkuje, że myśliwi nie odważyliby się samowtór zapuścić w tak niebezpieczne okolice. Bardzo być więc może, że wysłał wywiadowców.
Pah! Byłaby to daremna subjekcja. Jakżeby nas mogli zdybać w tych mrokach? Nie wiedzą, gdzie jesteśmy, a nie zobaczą naszych śladów.
— Uchodzi pan za dobrego westmana, dziwię się przeto, że master podobne banialuki plecie, Davy. Jesteśmy na obszarach myśliwskich i pastwiskach Szoszonów, ci zatem znają je nawylot.
— Oczywiście.
— No, więc pomyśl pan, co za tem idzie. Czy przezorni myśliwi obozowaliby w piasku dawnego jeziora?
— Ależ nie w piaskach, lecz między górami.
— Więc w jakiejś dolinie, lub w wąwozie. Otóż może pan objechać wielką przestrzeń dokoła, a prócz dawnego potoku, którym pojechali Szoszoni, nie znajdziesz innej doliny, niż ta, w której w rzeczy samej rozbiliście obóz. A więc tam i tylko tam należy was szukać.
— Djabli! Ma pan rację, sir.
— Jeszcze jedno: w takich miejscowościach towarzysze rozłączają się tylko na krótki czas. Stąd wniosek, że nie mogliście się bardzo oddalić od Jemmy'ego i Franka. Więc obóz rozbiliście niedaleko w wąwozie, a że są tam poza tem boczne wąwozy, które każdy rozsądny westman przeniesie nad główny, więc Szoszoni wiedzą dokładnie, gdzie was szukać. Zrozumie to wódz Szoszonów, a Winnetou wie o tem dobrze. Dlatego wyprzedził nas, aby uchronić przed ciekawością jakichś wywiadowców.
Davy mamrotał coś pocichu, wreszcie rzekł:
— Dobrze, sir. Ale teraz zatem przedsięwzięcie Apacza wydaje mi się daremnem. Jakże potrafi w mrokach nocy spostrzec wywiadowców, a jednocześnie ujść ich uwadze.
— Nie zadawaj pan takich pytań, skoro się tyczą Winnetou. Przedewszystkiem ma wyśmienitego rumaka — z doskonałości jego tresury nie zdaje pan sobie sprawy. Naprzykład poprzednio u wylotu bocznego wąwozu zawiadomił nas o waszej obecności; także teraz, tem bardziej że jedziemy pod wiatr, zdala zwącha obecność każdego obcego. A następnie nie zna pan zapewne Apacza. Zmysły ma ostre, jak zmysły zwierzęcia, a czego mu oczy, słuch, lub powonienie nie powiedzą, to powie ten swoisty zmysł, — powiedziałbym szósty — który posiadają ludzie przebywający od młodości na pustkowiu. Jest to niejaka zdolność przeczuwania, rodzaj instynktu, na którym można polegać, jak na oczach.
— Hm, mam także trochę tego instynktu.
— Ja także, ale nie mogę się porównywać z Winnetou. Poza tem musi pan wziąć pod uwagę, że jego rumak ma kopyta opatrzone, podczas gdy Szoszoni nie unikną tętentu. Dopiero w wąwozie będą się skradać pieszo.
— Hm, kiedy pan coś wyklaruje, musi się panu przyznać słuszność. Chcę z całą szczerością powiedzieć, że już niejedno przeżyłem i niejednemu drabowi dałem po nosie, — z tego względu uważałem się za łebskiego wygę. Ale nie umywać mi się do pana. Winnetou powiedział, że musimy się stosować do pańskiej woli, a to mnie potrosze ukłuło, lecz teraz przyznaję, że miał słuszność. Przewyższa nas pan ogromnie, więc chętnie poddam się pańskim rozkazom.
— Winnetou nie miał tego na myśli. Nie przypisuję sobie żadnej przewagi. Każdy przykłada się do wspólnego dzieła w miarę zdolności i doświadczeń, i nikt nie postąpi kroku bez zatwierdzenia towarzyszy. Tak musi być i my tak będziemy postępować.
Well! To się rozumie. Ale co zrobimy, skoro napotkamy wywiadowców, sir? Sprzątniemy ich, czy tak?
— Nie. Widzi pan, krew ludzka jest nader cennym płynem. Winnetou i Old Shatterhand nie rozlali ani kropli tej cieczy, jeśli nie zmuszała ich konieczność. Jestem przyjacielem Indsmanów. Wiem, po czyjej stronie jest słuszność, czy po ich, czy po stronie tych, którzy czerwonych zmuszają do obrony swych praw choćby nożem. Indjanin broni się w walce rozpaczliwej i musi zginąć, ale każda czaszka Indsmana, którą pług, prujący ugór, wykopie z ziemi, rzuci w niebiosa ów krzyk, o którym pisze w czwartym rozdziale Genezys. Oszczędzam Indjanina, nawet jeśli jest wrogiem, gdyż wiem, że warunki go zmusiły. Dlatego ani mi w głowie nie postało popełniać morderstwa.
— Ale jakże chcecie unieszkodliwić Szoszonów, nie zabijając ich? Walki w razie spotkania i tak się nie uniknie. Będą się bronić strzelbą, tomahawkiem, nożem — !
Pah! Poczekać... Będziemy — — stój, zdaje się, że nadjeżdża Apacz!
Nie słyszeli go, a jednak w najbliższej chwili stanął przed nimi Winnetou.
— Dwaj wywiadowcy — rzekł lakonicznie.
— Dobrze — odezwał się Old Shatterhand. — Winnetou, Davy i ja zostaniemy tutaj. Pozostali pojadą szybko na piasek, zabiorą ze sobą konie i poczekają na nas.
Zeskoczył z konia. Wślad za nim Davy. Winnetou wręczył cugle swego rumaka Wohkadehowi. Przymocowali strzelby do siodeł. Po paru sekundach trzej pozostali znikli.
— Co uczynimy? — zapytał Davy.
— Musi pan tylko uważać — odpowiedział Shatterhand. — Przysuń się master do drzewa, aby cię nie zobaczono. Słuchaj — nadjeżdżają!
Szi darteh, ni owjeh! — Ja tego, a ty tamtego! — szepnął Apacz, wskazując gestem ręki na prawo i na lewo. Za chwilę nie było go już widać.
Długi Davy przywarł do drzewa. O dwa kroki od niego Old Shatterhand położył się plackiem na ziemi. Obaj Indjanie nadjechali w szybkiem tempie, rozmawiając ze sobą w dialekcie szoszońskim.
Długi Davy zauważył, że Old Shatterhand podniósł się z ziemi i wziął rozpęd.
Saritsz! — Psie! — zawołał jeden z obu wywiadowców. To było jedyne słowo, które padło.
Davy skoczył. Zobaczył dwóch ludzi na jednym koniu, a właściwie czterech ludzi na dwóch koniach, — obu napastników za napadniętymi. Konie stawały dęba, wierzgały, brykały — napróżno. Obaj mężowie trzymali mocno swoje ofiary. Po krótkiej walce ludzi na koniach zwyciężyli napastnicy. Rumaki stanęły spokojnie.
Sarki? — Gotów? — zapytał biały.
Sarki! — Gotów! — potwierdził Winnetou.
Old Shatterhand zeskoczył z konia, trzymając wywiadowcę w ramionach. Czerwony stracił przytomność.
Halloo, ludzie, przybywajcie!
Wnet potem nadjechał Wohkadeh, Marcin i Bob.
— Mamy ich. Przywiążemy drabów lassem do koni i zabierzemy ze sobą. Posiadamy więc dwóch zakładników, którzy nam bardzo się przydadzą.
Szoszoni wkrótce odzyskali przytomność. Oczywiście rozbrojono ich uprzednio i spętano. Teraz wsadzono jeńców na wierzchowce, związano im ztyłu ręce, a nogi pod brzuchem konia. Old Shatterhand zapowiedział, że najsłabsze usiłowanie oporu przypłacą życiem. Wreszcie podjęto dalszą jazdę. Aczkolwiek schwytano już dwóch wywiadowców, Winnetou wciąż wyprzedzał swoich towarzyszy.
Niebawem dotarli do dawnego potoku, którym trzeba było jechać na lewo w góry. Jeźdźcy zboczyli. Wystrzegano się rozmowy, ponieważ wywiadowcy mogli władać angielskim.
Po upływie godziny natrafiono na Winnetou, który stał na miejscu.
— Moi bracia — rzekł — mogą tutaj zsiąść z koni. Szoszoni ruszyli przez las ku górom. Podążymy za nimi.
Nie było to zadanie łatwe ze względu na jeńców, których nie należało zdejmować z koni. Wśród drzew panował kompletny mrok. Musieli jedną ręką macać przed sobą, a drugą ciągnąć wierzchowca. Winnetou i Old Shatterhand podjęli się najtrudniejszego zadania. Szli przodem, prowadząc za sobą także konie jeńców. Teraz dopiero okazała się w całej pełni wartość obu ogierów — biegły za swymi panami niczem psy, nie wydając mimo straszliwego gruntu żadnego dźwięku, podczas gdy inne konie rżały głośno.
Wreszcie przebyto uciążliwą drogę. Apacz zatrzymał się.
— Moi bracia są u celu — rzekł. — Mogą przymocować konie, a potem przywiązać jeńców do drzew.
Rozkaz wlot został wykonany. Związano usta jeńców chustami, które pozwalały im oddychać nosem, ale uniemożliwiały krzyk. Apacz kazał towarzyszom iść za sobą.
Zaprowadził ich niedaleko. Stąd wyżyna, którą się przybyło ze wschodu, opadała stromo ku zachodowi. Na dole leżała kotlina, o której wspominał Winnetou. Strzelał wgórę ogień. Widziano tylko jego blask, nic więcej. Okolica była pogrążona w mroku.
— A zatem tam na dole siedzi mój Grubas? — zastanawiał się Davy. — Co też Jemmy uczyni?
— To, co jeniec może robić u Indsmanów, to znaczy — nic! — odparł Marcin.
Oho, nie zna pan Jemmy’ego, my boy! Na pewno już sobie wykoncypował, w jaki sposób bez pozwolenia czerwonych urządzić wieczorkiem spacerek.
— Nie udałoby mu się to bez naszej pomocy — odezwał się Shatterhand. — A zresztą, na pewno na nas liczy.
— A więc nie stracimy czasu i zemkniemy szybko nadół, sir!
— Musimy przeprawiać się bardzo ostrożnie i gęsiego. Ale przy koniach i jeńcach musi pozostać ktoś, na kim moglibyśmy polegać. Mam na myśli Wohkadeha.
Uff! — zawołał młody Indjanin, zachwycony zaufaniem Shatterhanda.
Było to właściwie ryzykiem zostawiać jeńców i konie, które dźwigały wszystką własność jeźdźców, pod opieką młodzieńczego Indsmana, lecz szczerość, z jaką Wohkadeh powiedział, że oddałby życie dla Old Shatterhanda, pozyskała mu serce białego. Poza tem Shatterhand wiedział, że młodzieniec posiada zimną krew, której wymagała ta odpowiedzialna placówka.
— Mój młody czerwony brat posiedzi przy jeńcach z nożem w ręce — rzekł. — Skoro który z Szoszonów zechce uciec lub sprawić szmer, brat mój potrafi go unieszkodliwić.
— Wohkadeh nie zawaha się! — powiedział czerwonoskóry tonem nader wymownym i poważnym.
Wyciągnął nóż bowie i usiadł między jeńcami, których ostrzeżono po raz drugi. Pięciu myśliwych zaczęło ukradkiem złazić nadół.
Skarp był, jak już wspominaliśmy, bardzo stromy. Drzewa, gęsto skupione, i chróst między niemi zmuszały ostrożnych westmanów do powolnego bardzo stąpania. Nie wolno było wywołać żadnego szmeru. Złamanie najmniejszej gałązki mogło zdradzić obecność.
Winnetou szedł na przodzie. Jego oczy najbystrzej przeszywały mrok nocy. Za nim Marcin Baumann, następnie Długi Davy, murzyn Bob i wkońcu Shatterhand.
Przeszło trzy kwadranse minęły, zanim przebyto przestrzeń, która za dnia wymagałaby pięciu minut pieszej przeprawy. Znaleźli się wreszcie w kotlinie, na skraju lasu, gdyż powierzchnia była bezdrzewna i zarośnięta trawą. Tylko tu i owdzie wznosił się pojedyńczy krzew.
Ogień płonął jasno, zgoła nie po indjańsku, co oznaczało, że Szoszoni czują się tutaj pewnie.
Biali bowiem zwykle składają drzewo w stos tak, że płomień ogarnia je całkiem, świeci jasno i daleko, i dymi bardzo. Indjanie natomiast układają polana tak, że, jak promienie koła, zbiegają się w jednym punkcie. W ten sposób płonie małe ognisko, do którego podrzuca się na miejsce spalonej szczapy nową. To daje odpowiedni dla celów Indjan, mały, słabo dymiący płomień, który łatwo ukryć, którego z wielkiej odległości niepodobna dostrzec. Poza tem Indjanie dobierają takiego paliwa, że przy spalaniu nie rozszerza szczególnego zapachu. Odór dymu jest na Zachodzie nader niebezpieczny. Ostre powonienie Indsmanów wyczuwa go z wielkiej odległości.
Ogień był tutaj podsycany na sposob białych i zapach pieczonego mięsa rozszerzał się po całej kotlinie. Winnetou wąchał, poczem rzekł:
Mokaszi-si-tszeh — grzbiet bawoli.
Powonienie miał tak czułe, że mógł nawet określić, jaka część ciała zwierzęcego się piecze.
Widać było trzy wielkie namioty. Tworzyły ostrokątny trójkąt. Na przedłużeniu jego wysokości leżeli westmani. Najbliższy namiot był ozdobiony piórami orlemi, a zatem był to namiot wodza. Ognisko płonęło pośrodku trójkąta.
Konie czerwonoskórych pasły się swobodnie na łące. Wojownicy leżeli u ogniska i odrzynali kawałki pieczeni, która wisiała na gałęzi nad płomieniem. Jakkolwiek pewni byli bezpieczeństwa, przecież rozstawili straże, które pocichu i powoli maszerowały tam i zpowrotem.
— Piekielna historja — bąkał Davy. — Jakże wydostaniemy naszych towarzyszy? Jak mniemacie, messurs?
— Przedewszystkiem chcielibyśmy poznać pańskie zdanie, master Davy, — odpowiedział Shatterhand.
— Moje? Zounds! Nie mam żadnego.
— A więc racz się pan zastanowić.
— Nanic! Inaczej sobie wszystko wyobrażałem. Ci czerwoni Węże nie mają rozumu. Wszyscy przykucnęli pośród namiotów dokoła ognia tak, że niepodobna wkraść się do żadnego wigwamu. Mogliby inaczej postąpić.
— Widać, że lubi pan wygodę, sir! Czy pragnąłbyś, aby Indsmani wymościli gładki trakt i sprowadzili do nas powozem pańskiego Grubego Jemmy'ego? No, w takim razie nie powinien pan był udać się na Zachód.
— Słusznie! Gdyby to przynajmniej wiedzieć, w którym namiocie umieszczono jeńców?
— Zapewne w namiocie wodza.
— A więc zaproponuję coś. Podkradniemy się tak blisko, jak tylko można, i, skoro nas zauważą, napadniemy na nich — z takim krzykiem i rwetesem, aby myśleli, że jest nas stu. Z przerażenia dadzą drapaka. Wyciągniemy z namiotu jeńców i czmychniemy co sił. — Jak się panu podoba ten plan?
— Wcale mi się nie podoba.
Oho! Mniema master, że wymyślisz coś lepszego?
— Czy coś lepszego, nie mogę twierdzić, ale w każdym razie nic równie niedorzecznego.
— Sir, czy to ma być obelga?! Jestem mianowicie Długim Davy!
— Wiem o tem od pewnego czasu. Niema mowy o obeldze. Wszak widzi pan stąd, że Indsmani trzymają broń wpogotowiu. Nie będą głupi, aby tak przecenić naszą liczbę, jakby pan sobie tego życzył. Jeśli napadniemy na nich, będą zaskoczeni tylko w pierwszej chwili. Jest ich dziesięć razy tylu, co nas. A nawet jeśli zwyciężymy, to przeleje się wiele, wiele krwi, a tego możnaby uniknąć. Wszak lepiej znaleźć sposób, który nas zaprowadzi do celu bez przelewu krwi.
— Tak, sir. O ile pan znajdzie taki sposób, to będę pana bardzo chwalił.
— Być może, już znalazłem. Pragnę wiedzieć jednak, jak się będzie na to zapatrywał Winnetou.
Rozmawiał przez kilka chwil z wodzem po apaczowsku, tak, że nikt nie mógł ich zrozumieć. Poczem zwrócił się ponownie do Długiego Davy'ego:
— Tak, ja sam z Winnetou dokonam tego czynu. Wy tutaj zostaniecie. Nawet jeśli nas nie zobaczycie w ciągu dwóch godzin, trwajcie na miejscu i nie ważcie się nic przedsięwziąć. Chyba, że usłyszycie trzykrotne ćwierkanie świerszcza, wówczas wypadnijcie z ukrycia.
— I co mamy czynić?
— Szybko, ale jak najciszej i niepostrzeżenie, podążcie do najbliższego namiotu, do którego przekradnę się z Winnetou. Dam umówiony znak, jeśli będziemy potrzebowali waszej pomocy.
— Jak pan naśladuje ćwierkanie świerszcza?
— Zapomocą źdźbła trawy. Składa się dłonie, przytykając do siebie oba kciuki, które ściskają mocno źdźbło trawy. Między niższemi końcami kciuków pozostawia się wąską lukę, gdzie źdźbło może swobodnie wibrować. W ten sposób tworzy się rodzaj piszczałki. Skoro się przykłada usta do kciuków i dmucha w słomkę krótko — frr-frr-frr! — rozlega się ćwierkanie podobne do głosu świerszcza. Oczywiście, trzeba mieć wprawę.
W tej chwili odezwał się Winnetou:
— Mój biały brat później wyjaśni te rzeczy. Zaczynamy!
— Dobrze. Czy weźmiemy ze sobą nasze znaki?
— Owszem. Niech Szoszoni się dowiedzą, kto u nich był.
Wielu westmanów i wybitnych Indjan posługuje się specjalnemi znakami, aby zawiadomić o sobie swoich przyjaciół, lub wrogów. Niektórzy Indjanie naprzykład wycinają swój znak na mchu, na policzku, na czole, czy na ręce zabitego wroga.
Winnetou i Old Shatterhand odcięli kilka krótkich gałązek z najbliższego krzewu i schowali za pasem. Odpowiednio ułożone tworzyły znak obu mężów, znany każdemu czerwonoskóremu. Broń natomiast zostawili towarzyszom.
Niebawem wyruszyli. Położywszy się na ziemi, zaczęli pełzać ku celowi, odległemu na osiemdziesiąt kroków. — — —


Niełatwo jest westmanowi podkraść się do wroga. Kiedy nie grozi doraźne niebezpieczeństwo i kiedy wolno zostawiać za sobą ślady, można pełzać na czworakach. Zostawia to wyraźny ślad, zwłaszcza w trawie. Chcąc go jednak uniknąć, trzeba się czołgać na palcach rąk i nóg. Trzeba mieć wiele siły, zręczności i wieloletniej wprawy, aby wytrzymać przez niedługi nawet czas. Podobnie jak pływacy, skradający się w ten sposób westmani podlegają skurczowi mięśni, który w tym wypadku jest niemniej niebezpieczny, niż w tamtym, — może zdradzić westmana, a zatem zgotować mu śmierć.
Dodać trzeba, że westman, zanim postawi koniec palców, musi dokładnie zbadać miejsce. Może bowiem natrafić naprzykład na małą, niedostrzegalną, suchą gałązkę, która — trzeszcząc — naraża go na ogromne niebezpieczeństwo. Wprawni myśliwi natychmiast poznają, komu przypisać szmer, zwierzęciu, czy człowiekowi. Zmysły westmana zczasem tak się wyczulają, że, leżąc na ziemi, potrafi nawet rozpoznać szmer ciągnącego chrabąszcza. Tem bardziej zaś poznaje, czy suchy liść sam spadł, czy też został strącony przez nieostrożnego wroga.
Dobry myśliwy stawia koniuszczki palców u nóg na śladach, pozostawionych przez palce u rąk. Dzięki temu odcisków jest znacznie mniej i łatwiej je zatrzeć.
Bo też często należy zatrzeć za sobą ślady. Westman posługuje się wyrażeniem „zgasić“. W powrotnej drodze z obozu wroga oczekuje go najżmudniejsza i najtrudniejsza część wyprawy. Nikt nie powinien się dowiedzieć o obecności westmana. Trzeba więc, posuwając się na czworakach nogami naprzód, gasić ślad, który się zostawiło. Czyni się to prawą ręką, podczas gdy końce palców u nóg i u lewej ręki utrzymują równowagę ciała. Kto spróbuje przez minutę tkwić w takiem położeniu, ten dopiero potrafi ocenić wysiłek, jakiego wymaga kilkugodzinne trwanie w tej pozycji.
To samo oczekiwało myśliwych w danym wypadku. Old Shatterhand, a za nim Winnetou posuwali się w sposób opisany. Biały musiał badać grunt, cal za calem, Indsman zaś — trzymać się odcisków, zostawionych przez Old Shatterhanda. Nie dziw, że poruszali się pomalutku, jak żółwie.
Trawa była wysoka prawie na łokieć. Miała tę zaletę, że ukrywała myśliwych, ale miała również doniosłą wadę, albowiem w wysokiej trawie ślad jest wyraźniejszy.
Im bardziej się zbliżali, tem wyraźniej dostrzegali szczegóły obozowiska, od którego oddzielał ich kroczący tam i zpowrotem strażnik. Jakże tu wobec tego przekraść się do namiotu?
— Czy Winnetou ma załatwić się z wartownikiem? — szepnął wódz Apaczów.
— Nie — odparł Shatterhand, — Znam swój cios i mogę na nim polegać.
Cichaczem, niczem węże, pełzali po trawie i zbliżali się do strażnika. Wyglądał na młokosa. Nie miał przy sobie innej broni oprócz noża, tkwiącego za pasem, i strzelby na plecach. Nosił skórę bawołu. Niepodobna było rozpoznać jego rysów, twarz bowiem miał wymalowaną naprzemian czerwonemi i czarnemi krechami — barwami wojennemi.
Nie spoglądał wcale na obu westmanów, zdawał się skupiać uwagę na obozie. Być może, nęcił go zapach mięsa pieczonego na ogniu, bardziej, niż powinien nęcić strażnika. Ale nawet gdyby spoglądał w ich stronę, nicby nie zobaczył, gdyż ciemne postacie nie wyróżniały się na tle ciemnej trawy. Posuwali się bowiem w cieniu namiotu, po przeciwległej stronie ogniska.
A wszakże byli oddaleni zaledwie o osiem kroków!
Chodząc tam i napowrót, strażnik wydeptał prostą ścieżkę w trawie. Na tej linji powinien był nastąpić napad, o ile nie miałoby zostać po nim śladu.
Teraz na najbardziej wysuniętym punkcie tej prostej zatrzymał się i zawrócił powoli. Wyminął ich i znalazł się w cieniu tak samo, jak oni.
— Szybko! — szepnął Winnetou.
Old Shatterhand podniósł się, w dwóch potężnych susach podskoczył do Indjanina, który tymczasem usłyszał szmer i odwrócił się raptownie. Ale już pięść Shatterhanda grzmotnęła go w skroń i powaliła.
Tak samo w dwóch susach zbliżył się Winnetou.
— Czy nie żyje? — zapytał.
— Nie, tylko stracił przytomność.
— Mój brat niech go zwiąże. Winnetou pójdzie na jego miejsce.
Podniósłszy i zawiesiwszy na plecach flintę Indjanina, odszedł i zaczął maszerować tak, jak poprzednio strażnik, aby zdala nie zauważono zamiany.
Tymczasem Shatterhand dotarł do namiotu wodza. Usiłował nieco unieść płótna, aby zajrzeć do wnętrza, ale musiał go uprzednio odwiązać od kółka.
Trzeba było zachować największą ostrożność. Można go było zauważyć z wnętrza, a wówczas cały wysiłek obróciłby się wniwecz. Mocno przywarłszy do piasku, przybliżył oczy ku ziemi. Pocichu, pocichu wzniósł skraj płótna. Teraz mógł zajrzeć.
Zdziwiło go to, co ujrzał. Nie było tu bowiem ani jeńców, ani żadnego Szoszona. Tylko sam wódz siedział na sierści bawolej, ćmił kinnik-kinnik o ostrym zapachu, składający się z tabaki i liści dzikich konopi, i spoglądał poprzez napół otwarte wejście na ożywioną scenę, rozgrywającą się dookoła ogniska. Był do Old Shatterhanda zwrócony plecami.
Biały wiedział, co powinien uczynić, ale chciał się uprzednio porozumieć z Apaczem. Opuścił więc płótno, odwrócił się od namiotu, wyrwał źdźbło trawy i w opisany powyżej sposób wsunął pomiędzy oba kciuki. Rozległo się ciche jednorazowe ćwierkanie.
Tho-ing-kai — to świerszcz śpiewa — odezwały się głosy Szoszonów z obozu.
Gdybyż wiedzieli, co to za świerszcz! Ćwierkanie oznajmiło Winnetou, że ma się zbliżyć do Shatterhanda. Apacz zachowywał się jednak, jak poprzednio, dopóki nie wszedł w cień namiotu, gdzie nie docierały spojrzenia Szoszonów. Położył strzelbę w trawie, opuścił się i podkradł co rychlej do namiotu.
— Poco zawezwał mnie mój brat? — szepnął.
— Gdyż musimy zmienić plan — odparł szeptem Shatterhand. — Jeńców niema w namiocie.
Ugh! Musimy wycofać się i z drugiej strony podkraść ku drugim namiotom. Tyle jednak czasu upłynie, że może się tymczasem rozwidnić.
— Oihtka-petay, Mężny Bawół, siedzi w namiocie.
Uff, sam wódz! Czy niema przy nim nikogo?
— Nikogo.
— W takim razie nie potrzebujemy odbijać jeńców.
— Tak sobie odrazu pomyślałem. Skoro schwytamy wodza, możemy zmusić Szoszonów, aby wydali Grubego Jemmy'ego i Hobble-Franka.
— Mój brat ma słuszność. Ale wszak Szoszoni mogą spoglądać w półotwarty namiot?
— Tak. Lecz blask ognia nie dociera do naszej placówki.
— Ale spostrzegą odrazu, że wódz zniknął.
— Pomyślą, że skrył się w cieniu. Mój brat Winnetou niech będzie gotów śpieszyć mi z pomocą, jeśli mój pierwszy cios się nie uda.
Mówili szeptem, tak, że żaden dźwięk nie mógł dotrzeć do wnętrza namiotu.
Teraz Winnetou odchylił cichaczem i powolutku płótno tak, że Old Shatterhand, który przywarł do ziemi, mógł wpełznąć. Uczynił to odważny myśliwy bez szmeru — Mężny Bawół nie mógł go usłyszeć.
Shatterhand znajdował się w namiocie. Apacz wysunął się połową tułowia, aby w razie potrzeby pośpieszyć z natychmiastową pomocą. Shatterhand wyciągnął prawicę. Mógł dosięgnąć Szoszona. Szybki, mocny chwyt za szyję — i Mężny Bawół opuścił fajkę, załopotał dwukrotnie rękami w powietrzu, poczem je zwiesił. Zabrakło mu tchu.
Old Shatterhand wciągnął Węża w nieoświetloną część namiotu, położył i, ciągnąc jeńca za sobą, wydostał się z wigwamu.
— Powiodło się — szepnął Winnetou. — Ale jakże go uprowadzimy? Musimy wodza nosić, a zarazem gasić ślady.
— Trudne zadanie.
— A co poczniemy ze spętanym strażnikiem?
— Tego też zabierzemy ze sobą. Im więcej będziemy mieli Szoszonów, tem łatwiej wydostaniemy obu jeńców.
— Mój brat będzie nosił wodza, Winnetou zaś wartownika. Ale przytem nie potrafimy gasić śladów, i dlatego będziemy musieli jeszcze raz wrócić.
— Niestety. Upłynie wiele cennego czasu, a my...
Urwał, gdyż nastąpiło coś, co udaremniło wszelki namysł. Rozległ się głośny, przeraźliwy krzyk.
Tiguw-ih, tiguw-ih! — zawołał ktoś. — Wrogowie, wrogowie!
— To ocknął się strażnik! Szybko mknijmy! — rzekł Shatterhand. — Zabierzemy go ze sobą!
Winnetou w szybkich susach dopadł spętanego Szoszona, pochwycił i uciekł z nim.
Old Shatterhand, mimo wielkiego niebezpieczeństwa, zatrzymał się przez chwil kilka za namiotem. Wyciągnął małe gałązeczki, które był odciął, znowu podniósł płótno i wsadził gałązki w ziemię w taki sposób, że skrzyżowały się jak hiszpańscy jeźdźcy. Dopiero potem podniósł wodza i pomknął zpowrotem.
Szoszoni przez cały czas siedzieli przy ognisku. Dlatego oczy ich, jak słusznie mniemał Shatterhand, blaskiem ognia olśnione, długo nie mogły się oswoić z mrokiem nocy. Zerwali się na równe nogi i spozierali nieruchomo w noc, ale nic nie dostrzegli. Przytem nie wiedzieli, z której strony rozległ się alarm. Dzięki temu nic nie stało na zawadzie odwrotowi Winnetou i Old Shatterhanda.
Apacz musiał się nawet w drodze raz jeden zatrzymać. Nie mógł jedną ręką całkowicie zatkać ust Szoszona. Jeniec wprawdzie nie zdołał krzyknąć, ale wydarło mu się głośne rzężenie. Winnetou musiał przystanąć, aby ścisnąć go za gardło.
— Do piorunów, kogo tu przynosicie? — zapytał Długi Davy, skoro obaj pozbyli się swoich ciężarów.
— Zakładników — odparł Shatterhand. — Szybko zakneblujcie im usta i zwiążcie wodza.
— Wodza? Heavens! Co za chwyt! Przez długi czas będę o tem opowiadał. Wyłapać z pośród obozu Mężnego Bawołu! Tylko Old Shatterhand i Winnetou mogą się na to zdobyć!
— Żadnych niepotrzebnych słów. Musimy iść stąd precz, ku wyżynie, gdzie stoją konie.
— Mój brat nie powinien się śpieszyć — rzekł Apacz. — Stąd możemy o wiele lepiej zobaczyć, jak sobie poczną Szoszoni.
— Tak, Winnetou ma słuszność, — przyznał Old Shatterhand. — Nie wpadnie im na myśl przyjść tutaj. Nie wiedzą, z jakimi i z iloma wrogami mają do czynienia. Będą musieli nadewszystko pomyśleć o obronie obozu. Dopiero, skoro świt, zdołają coś przedsięwziąć.
— Winnetou postrachem zatrzyma ich w obozie.
Apacz przyłożył lufę rewolweru prawie do samej ziemi. Shatterhand wlot pojął jego zamiar.
— Stój! — rzekł. — Nie powinni zobaczyć błysku wystrzału, bo dowiedzieliby się, gdzie jesteśmy. Sądzę, że rozlegnie się echo, które ich oszuka. Dajcie wasze okrycia i marynarki, messurs!
Długi Davy zdjął swój znakomity płaszczyk gumowy. Inni też wykonali rozkaz Shatterhanda. Rozpostarto odzież nad rewolwerem, który wnet wypalił dwukrotnie. Rozległy się dwa wystrzały. Odbiły się od ścian doliny, a ponieważ nie widać było błysku, więc Szoszoni nie wiedzieli, skąd padły strzały. Odpowiedzieli przeraźliwem wyciem. — —
Kiedy Szoszoni usłyszeli okrzyk: — Tuguw-ih, tuguw-ih!Wrogowie, wrogowie! — skoczyli na nogi i usiłowali dopatrzeć się wroga. Lecz nie tak rychło oczy ich przyzwyczaiły się do ciemności, a tymczasem Shatterhand i Winnetou byli już poza obrębem niebezpieczeństwa.
Wielu czerwonych podeszło do namiotu wodza. Zajrzeli i zobaczyli, że świeci pustką.
— Mężny Bawół wyszedł zapytać strażnika — rzekł któryś z wojowników.
— Mój brat jest w błędzie — odparł drugi. — Gdyby wódz wyszedł z namiotu, widzielibyśmy go przecież.
— Ale niema go tutaj.
— Nie mógł także wyjść.
— W takim razie Wakon-tonka, Zły Duch, uniewidocznił wodza.
W tej chwili pewien stary wojownik odsunął innych i rzekł:
— Zły Duch może zabić albo unieszczęśliwić, ale nie potrafi uniewidocznić wojownika. Skoro wodza niema w namiocie, a nie mógł wyjść, mógł tylko...
Nie dokończył zdania. Tymczasem bowiem odchylono płótno i blask ogniska oświetlił całe wnętrze. Stary wszedł szybko do namiotu i nachylił się.
Uff! — zawołał. — Porwano wodza!
Nikt się nie odezwał.
— Moi bracia nie wierzą? — dodał. — Niechaj spojrzą! Tu płótno jest rozluźnione, a tu tkwią gałązki w ziemi. Znam ten znak. Jest to znak Nonpay-klama, zwanego przez białych Old Shatterhandem. Był tu i porwał Mężnego Bawołu!
W tej chwili rozległy się oba wystrzały Apacza. Rozwiązało to języki Szoszonów. Wydali wspomniane już wycie.
— Szybko zagaście ognisko! — rozkazał stary. — Nie dajmy celu wrogowi!
Rozrzucono co prędzej płonące szczapy i zadeptano płomień. Ponieważ wódz zniknął, Szoszoni słuchali rozkazów najstarszego wojownika. Ciemność zaległa obóz. Każdy chwycił za broń i na rozkaz starego Indjanina wojownicy stanęli wokół namiotu, aby przyjąć wroga, z jakiejkolwiek strony przybędzie.
Wystawiono poprzednio cztery posterunki we wszystkich kierunkach. Skoro padły strzały, trzej strażnicy natychmiast wycofali się do obozu. Ale czwarty nie nadchodził. Był to najznakomitszy z pośród strażników, Moh-aw[16], syn wodza. Jeden ze śmiałków zgodził się go szukać. Położył się w trawie i pełzał w kierunku placówki zaginionego. Po pewnym czasie wrócił ze strzelbą Moskita. To był dowód pewny, że syn wodza doznał nieszczęśliwego wypadku.
Stary wojownik odbył krótką naradę z najwybitniejszymi Szoszonami. Postanowiono szczególną pieczą otoczyć namiot, gdzie się znajdowali jeńcy, konie zaś trzymać wpobliżu obozu i czekać świtu. — — —
Tymczasem myśliwi, postarawszy się, aby obaj jeńcy nie mogli dobyć głosu, w ciszy i skupieniu nadstawiali ucha. Nic nie było słychać, prócz stłumionego trawą stąpania koni.
— Moi bracia słyszą, jak Szoszoni skupiają konie. Przywiążą rumaki niedaleko namiotów i będą czekali świtu — rzekł Winnetou. — Możemy iść!
— Tak, wycofajmy się, — powiedział Old Shatterhand. — My wszakże nie będziemy czekać do rana. Oihtka-petay wkrótce się dowie, czego od niego żądamy.
Nie wiedział jeszcze, że połów był cenniejszy, niż mógł się spodziewać. Podniósł Mężnego Bawołu, który tymczasem oprzytomniał, ujął go za ramię i pociągnął za sobą na górę. Towarzysze poszli za jego przykładem. Winnetou ciągnął Moskita. Po uciążliwem wspinaniu się dotarli do miejsca, gdzie zostawili Wohkadeha.
Długi Davy rozwinął swoje lasso i rzekł:
— Podajcie mi tych drabów. Przywiążemy ich do tamtych.
— Nie — odparł Old Shatterhand. — Opuścimy to miejsce.
— Czemu? Mniema pan, że coś tu nam grozi? O, Szoszoni chętnie nas pozostawią w spokoju! Będą szczęśliwi, że im się nic nie przytrafiło.
— Wiem niezgorzej od pana, master Davy. Ale musimy rozmawiać z wodzem, a także z pozostałymi. Trzeba więc im będzie wyjąć kneble, jeśli zaś to się stanie tutaj, mogą krzykiem zdradzić naszą kryjówkę.
— Mój brat ma słuszność — rzekł Apacz. — Winnetou był tu dzisiaj rano i śledził Szoszonów. Zna miejsce, gdzie wraz z braćmi i jeńcami mógłby obozować.
— Musimy wzniecić ognisko — dodał Old Shatterhand. — Czy to odpowiednie miejsce?
— Tak. Przywiążcie jeńców do koni!
Po wykonaniu tego rozkazu jeźdźcy ruszyli w drogę poprzez gęsty las. Winnetou przewodził. Rozumie się, że marsz był bardzo powolny. Przez pół godziny przebyto tyle drogi, ileby za dnia przebyto przez pięć minut. Wreszcie Apacz osadził konia na miejscu.
Szoszoni nie wiedzieli, w czyje ręce wpadli. Obaj schwytani wywiadowcy z powodu ciemności nie mogli dostrzec dwóch pozostałych jeńców, ci zaś nie widzieli wywiadowców. Wódz nie miał żadnego o tem pojęcia, że schwytano także jego syna. Odosobniono ich teraz, zdjąwszy uprzednio z koni.
Old Shatterhand nie chciał, aby Mężny Bawół znał siłę wroga. Dlatego postanowił z początku sam rozmawiać z wodzem. Pozostali mieli się cofnąć. Poczem nabrał suchego chróstu, aby rozpalić ognisko. — — —


Znajdowali się wraz z Szoszonami na niewielkiem wolnem miejscu. Apacz rano jeszcze spostrzegł, jak bardzo się to miejsce nadaje na obóz. Jego instynkt znalazł je mimo ciemności.
Było otoczone zewsząd drzewami. Paprocie i cienie zapełniły luki i zatrzymywały światło ogniska. Old Shatterhand zapomocą punksu zapalił zebrane drzewo i tomahawkiem jął odrąbywać suche gałęzie, aby podsycać ognisko, które miało oświetlać tylko to niewielkie miejsce, a zatem mogło być drobne.
Szoszon leżał na ziemi i ponuro się przyglądał białemu myśliwemu. Skoro westman skończył pracę, zaciągnął jeńca do ogniska i wyjął mu knebel. Indjanin nie zdradził po sobie ulgi, jakiej doznał. Indjański wojownik poczytałby sobie za hańbę, gdyby zdradził się z myślami, lub uczuciami. Old Shatterhand usiadł naprzeciw wroga i oglądał go uważnie.
Był to mocno zbudowany Indjanin. Nosił ubiór ze skóry bawolej bez żadnych ozdób, prócz włosów skalpowych, wplecionych we szwy. U pasa wisiało dwadzieścia dobrze spreparowanych kawałków skalpów, gdyż całe skóry zajęłyby zbyt wiele miejsca. Oblicze czerwonoskórego nie było pomalowane, dzięki czemu wyraźnie odznaczały się trzy szramy na policzkach. Z niewzruszonym wyrazem spozierał na ogień, nie racząc spojrzeniem białego wroga.
— Oihtka-petay nie nosi barw wojennych — zaczął Old Shatterhand. — Czemu więc wystąpił wrogo wobec spokojnych ludzi?
Indjanin nie odpowiedział — ani słowem, ani spojrzeniem.
— Czy wódz Szoszonów oniemiał z trwogi, że nie odpowiada na moje pytanie?
Myśliwy wiedział, jak należy sobie poczynać z Indjanami. W rzeczy samej jeniec obrzucił go wściekłem spojrzeniem i odparł:
— Oihtka-petay nie zna strachu. Nie lęka się wroga, ani śmierci.
— A jednak zachowuje się tak, jakby go strach obleciał. Odważny wojownik barwi twarz kolorami wojennemi, zanim rozpoczyna atak. Tak nakazuje uczciwość i odwaga, albowiem przeciwnik wie odrazu, że ma się bronić. Wszelako wódz Szoszonów nie nosi barw wojennych — miał oblicze pokoju, a mimo to napadł na białych. Może mówię niesłusznie? Czy Mężny Bawół znajdzie słowo na swoje usprawiedliwienia?
Indjanin zwiesił głowę i rzekł:
— Mężny Bawół nie był z wojownikami, kiedy ścigali białych.
— Nie jest to usprawiedliwienie. Gdyby był uczciwym i odważnym człowiekiem, puściłby białych natychmiast na wolność. A wogóle nie słyszałem, aby Szoszoni wykopali tomahawk wojny. Jak w czasach pokoju, pasają swoje trzody nad rzekami Tongue i Bighorn, bywają w domach białych, a jednak Mężny Bawół napada na ludzi, którzy go nigdy nie obrazili. Kiedy więc odważny mąż oświadczy, że tylko tchórze poczynają w ten sposób, to cóż potrafi Mężny Bawół na to odpowiedzieć?
Indjanin spojrzał na białego zpodełba, znać było, że się wścieka. Mimo to głos brzmiał spokojnie:
— Może ty jesteś owym odważnym mężem? Czy masz jakie imię?
— Tak — odparł zapytany obojętnie, jakby się to samo przez się rozumiało.
— Biali mogą nosić broń i imiona, nawet, jeśli są tchórzliwi. Im kto tchórzliwszy, tem dłuższe ma imię. Znasz moje, wiesz zatem, że nie jestem tchórzem.
— W takim razie wypuść obu jeńców, a potem walcz z nimi szczerze i otwarcie.
— Odważyli się ukazać nad brzegiem Jeziora Krwi. To miejsce jest dla nas święte, gdyż błądzą tam duchy pokonanych Szoszonów. Biali jeńcy muszą umrzeć.
— Ale wówczas ty także umrzesz.
— Mężny Bawół powiedział ci, że nie lęka się śmierci, pragnie jej nawet.
— Czemu?
— Został schwytany, został pojmany przez białego, uprowadzony z własnego wigwamu, stracił cześć — nie może nadal żyć. Musi umrzeć, wszelako bez pieśni wojennej. Nie będzie siedział dumny i wyprostowany w grobowcu na swym walecznym rumaku, obwieszony skalpami wrogów, tylko w piasku będzie leżał, poszarpany dziobami śmierdzących sępów...
Wypowiedział to powoli i monotonnie z twarzą nieruchomą, a jednak z każdego słowa bił ból graniczący z beznadziejną rozpaczą. Było to w zgodzie z jego poglądami. Zostać porwanym z własnego namiotu z pośród otoczenia zbrojnych wojowników — to dla wodza hańba straszliwa!
Old Shatterhand odczuł litość, ale nie zdradził się z nią, gdyż byłoby to obrazą dla jeńca i pogłębiłoby jego udrękę.
— Oihtka-petay — rzekł Old Shatterhand — zasłużył na taki los, ale może zostać przy życiu, aczkolwiek jest moim jeńcem. Jestem gotów zwrócić mu wolność, jeśli rozkaże swoim, aby wypuścili obu jeńców.
Z dumnem szyderstwem odparł czerwony:
— Oihtka-petay nie może żyć. Pragnie umrzeć. Przywiąż go bez troski do pala męczarni. Nie powinien wprawdzie opowiadać o czynach, które mu zyskały sławę, zapewnia cię jednak, że mimo najdotkliwszych mąk, nie drgnie powieką.
— Nie przywiążę cię do pala męczarni. Jestem chrześcijaninem. Kiedy nawet muszę zabić zwierzę, zabijam je tak, aby się nie męczyło. Ale niepotrzebnie umrzesz. Mimo twej śmierci, odbiję obu białych.
— Spróbuj tylko! Mogłeś się do mnie podkraść, znienacka zaskoczyć, oszołomić i pod osłoną mroku wyciągnąć. Ale teraz wojownicy moi są ostrożni. Nie zdołasz odbić białych. Odważyli się ukazać nad brzegiem Jeziora Krwi, przypłacą to powolną śmiercią. Skoro pokonałeś Mężnego Bawołu — umrze, ale żyje Moh-aw, jego jedynak, duma jego dumy, który go pomści. Już teraz Moh-aw zabarwił twarz kolorami wojny, gdyż on to miał zadać białym śmiertelne cięcie. Potem wymaluje swe ciało ich ciepłą krwią, aby zabezpieczyć je przed ciosami białych twarzy.
Lekki szmer rozległ się w chróścinie. To nadszedł Marcin Baumann. Nachylił się nad Shatterhandem i szepnął do ucha:
— Sir, mam panu oznajmić, że schwytany strażnik jest synem wodza. Winnetou wydobył z niego to wyznanie.
Wiadomość ta przyszła na czas. Shatterhand odpowiedział szeptem:
— Niech go Winnetou natychmiast przyśle. Niechaj go przyniesie Długi Davy, który tutaj ma zostać.
Marcin szybko się oddalił. Old Shatterhand zwrócił się do Indjanina:
— Nie lękam się Moh-awa. Od jak dawna ma imię i gdzie słyszy się o jego czynach? Jego także będę miał w swej mocy.
Tym razem wódz nie mógł się opanować. Wyrażano się wzgardliwie o jego synu. Brwi wodza zasępiły się groźnie, oczy rzucały błyski. Rzekł ze wściekłością:
— Kim jesteś, że śmiesz się w ten sposób wyrażać o Moh-awie? Przed jego wzrokiem schowałbyś się pod ziemię. Walczył z Sioux-Ogallallami i wielu pokonał. Posiada oczy orła i słuch nocnych ptaków. Żaden wróg nie zdoła go zaskoczyć. Pomści krwawo swego ojca na ojcach i synach białych twarzy!
W tej chwili podszedł Długi Davy, nosząc na plecach młodego Indjanina. Przelazł przez najgęstszą chróścinę, złożył jeńca na ziemi i rzekł:
— Przynoszę oto chłopaka.
— Posadź go, master Davy, i usiądź przy nim. Wyjm mu także knebel z ust.
Ay, sir! Chciałbym wiedzieć, co zrobisz z tym chłopcem.
Obaj Indjanie oglądali się z przerażeniem. Wódz nic nie powiedział, ani się poruszył, ale mimo ciemnej cery poznać było, że krew odpłynęła mu z twarzy. Syn natomiast krzyknął:
Uff! Oihtka-petay jest także schwytany! Wycie rozlegać się będzie w wigwamach Szoszonów. Wielki Duch odwrócił oblicze od swoich synów.
— Milcz! — huknął ojciec. — Żadna squaw Szoszonów nie uroni łezki, kiedy mgławice śmierci połkną Oihtka-petay i Moh-awa. Mieli zawarte oczy i uszy, i byli bez mózgów, niczem krety, które dają się wężom połknąć bez oporu. Hańba ojcu i hańba synowi!
Old Shatterhand zwrócił się do Davy'ego i wydał mu szeptem rozkaz:
— Przyprowadź wszystkich, prócz Winnetou.
Długi powstał i odszedł.
— A teraz, — rzekł Shatterhand — czy widzi Mężny Bawół, że się przed wzrokiem jego syna chowam pod ziemię? Nie chcę was obrażać. Wódz Szoszonów słynie jako mężny wojownik i mądry mąż. Moh-aw, jego syn, pójdzie w ślady ojca i będzie równie mężny i mądry. Daję im wolność, wzamian za wolność obu białych jeńców.
Błysk jakgdyby radości przemknął po twarzy młodego Indjanina. Atoli ojciec zgromił go spojrzeniem i rzekł:
— Oihtka-petay oraz Moh-aw wpadli bez walki w ręce nędznego białego — nie zasługują więc na życie. Tylko śmierć może zmyć z nich hańbę. Tak przeto mogą umrzeć biali jeńcy, a także ci, którzy jeszcze w niewolę Szoszonów — — —
Urwał, spoglądając z przerażeniem na obu wywiadowców, których przyprowadził Davy, Bob i Marcin.
— Czemu Mężny Bawół przestał mówić? — Zapytał Old Shatterhand. — Czy czuje, że pięść strachu sięga mu do serca?
Wódz opuścił głowę i milcząco wpatrywał się w ziemię. Nie zauważył, jak się za nim poruszyły gałązki. Old Shatterhand ujrzał głowę Apacza i spojrzał nań z niemem zapytaniem. Apacz odpowiedział lekkiem skinieniem.
— Teraz Oihtka-petay widzi, że jego nadzieja zwycięstwa była daremna, — rzekł Shatterhand. — Ale nie wyruszyliśmy, aby zabić odważnych synów Szoszonów, lecz by poskromić psy Ogallalla. Pozwalamy wam wrócić do obozu.
Podniósł się, podszedł do wodza i rozciął pęta. Wiedział, że zaczyna ryzykowną grę, ale był znawcą Zachodu i jego mieszkańców i był przekonany, że nie przegra.
Wódz stracił pewność siebie. Postępowanie białego było niepojętem szaleństwem. Uwolnił wroga, nie odzyskawszy swoich przyjaciół. A teraz podszedł do Moh-awa i uwolnił także jego.
Mężny Bawół wraził w białego nieprzytomne spojrzenie, poczem szybkim ruchem wyrwał nóż z za pasa Marcina i zerwał się na nogi. Jego oczy płonęły dzikiem szyderstwem.
— Mamy być wolni? — krzyknął. — Wolni? Mamy się przyglądać, jak stare squaw będą nas wytykać palcami i opowiadać, jak nas schwytały psy bezimienne?! Mamyż we Wiecznych Ostępach leżeć na ziemi i gryźć myszy, podczas gdy nasi czerwoni bracia będą się rozkoszować pieczeniami nigdy nie wymierających niedźwiedzi i bawołów? Splamione są nasze imiona. Nie krew wroga, lecz własna krew może zmyć hańbę! Oihtka-petay umrze, a przedtem wyśle duszę swego syna.
Wzniósł nóż i skoczył ku synowi, aby zatopić ostrze w jego sercu, a potem w swojem. Moh-aw nie drgnął. Oczekiwał ze spokojem ciosu ojca.
— Oihtka-petay! — rozległo się za wodzem.
Niepodobna było się oprzeć temu władczemu głosowi. Mężny Bawół z ręką, wzniesioną do uderzenia, szybko się odwrócił. Przed nim stał wódz Apaczów. Ręka Szoszona opadła.
— Winnetou! — zawołał.
— Czy wódz Szoszonów uważa wodza Apaczów za kujota? — zapytał Winnetou.
Kujot to pies prerji, lub mały wilk Zachodu, — zwierzę bardzo gnuśne i nieraz parszywe. Przyrównanie do kujota uchodzi za krwawą obelgę.
— Kto śmiałby to powiedzieć? — odparł zapytany.
— Oihtka­‑petay śmiał to powiedzieć. Czy nie nazwał swego zwycięzcy bezimiennym psem?
Nóż wypadł z ręki Szoszona.
— Czyż Winnetou jest zwycięzcą? — zapytał.
— Nie, ale jest nim mój biały brat, — odparł Apacz, wskazując na Old Shatterhanda.
Uff! Uff! Uff! — krzyknął Mężny Bawół. — Ten biały mąż jest Nonpay­‑klama, zwany przez białych Old Shatterhandem?
Spojrzenie jego biegło od Winnetou do Old Shatterhanda. Winnetou odpowiedział:
— Oczy mego czerwonego brata były zbyt zmęczone, a duch zbyt sterany, aby mógł się zastanowić. Człowiek, który Mężnego Bawołu jednem uderzeniem pięści pozbawił tchu, musiał mieć głośne imię!
Szoszon chwycił się za głowę i odpowiedział:
— Oihtka­‑petay miał mózg, ale nie miał żadnych myśli.
— Tak, tu stoi Old Shatterhand, jego zwycięzca. Czy z tego powodu musi mój czerwony brat rozstać się z życiem?
— Nie — rzekł, odetchnąwszy z ulgą. — Może je zachować.
— Zamierzając dobrowolnie oddalić się do Wiecznych Ostępów, dowiódł, że posiada mężne serce. To Old Shatterhand także powalił Moh-awa uderzeniem swej miażdżącej ręki. Czy jest to hańba dla młodego odważnego wojownika?
— Nie. I on żyć może.
— Old Shatterhand zaś pospołu z Winnetou schwytali obu wywiadowców, nie jako wrogów, lecz jako zakładników, których pragnęli wymienić na białych jeńców. Czyż mój czerwony brat nie wie, że Old Shatterhand i Winnetou są przyjaciółmi wszystkich mężnych czerwonych?
— Tak. Oihtka-petay wie o tem.
— A więc niechaj wybiera, czy pragnie zostać naszym bratem, czy wrogiem? Jeśli będzie naszym bratem, jego wrogowie będą także naszymi wrogami. Jeśli zaś wybierze to drugie, puścimy Mężnego Bawołu oraz jego syna i wywiadowców, ale wiele krwi poleje się w walce o wolność obu białych. Dzieci Szoszonów zakryją głowy, a w wigwamach i u ognisk rozlegać się będą gorzkie lamenty. Niechaj więc wybiera. Winnetou powiedział!
Zaległo głuche milczenie. Obecność i mowa Apacza wywarły wielkie wrażenie. Oihtka-petay nachylił się, podniósł nóż, który wypuścił z ręki, i wbił go w ziemię aż po rękojeść, mówiąc:
— Tak, jak ostrze tego noża znikło, tak niech zniknie wszelka nienawiść między synami Szoszonów a mężnymi wojownikami, którzy tu stoją.
Następnie wyciągnął nóż, podniósł wysoko klingę i dodał:
— I nóż niechaj przebije wszystkich wrogów Szoszonów i ich braci! Howgh!
Howgh! Howgh! — rozległo się dokoła.
— Mój brat dokonał roztropnego wyboru — rzekł Old Shatterhand. — Czy zna imiona swych jeńców?
— Nie.
— Są nimi Jemmy-petahtszeh i kulawy Frank, towarzysz Mato-poki, niedźwiednika.
— Mato-poka! — krzyknął zdumiony wódz. — Czemu kulawy nie powiedział?! Czyż Mato-poka nie jest bratem Szoszonów? Czy nie ocalił życia Oihtka-petay, kiedy go ścigali Sioux-Ogallalla?
— Ocalił ci życie? No, tu widzisz jego syna oraz Boba, jego wiernego sługę. A tutaj Davy'ego, słynnego myśliwca. Wyruszyli, by ratować Mato-pokę, a my towarzyszymy im, gdyż Mato-poka, niedźwiednik, wpadł, w ręce Ogallalla i wraz z pięcioma towarzyszami ma zginąć niebawem.
— Psy Ogallalla chcą zabić niedźwiednika? Wytępi kujotów wielki Manitou! Dusze tym psom zostaną wyrwane z ciał, a kości zbieleją na słońcu! Gdzie można wytropić ich ślady?
— Wyruszyli w stronę Yellowstone­‑river, gdzie wznosi się grobowiec Złego Ognia.
— Czyż to nie mój brat Old Shatterhand zabił pięścią Złego Ognia i jego dwóch towarzyszów? Tak samo zginą ci, co się ważyli schwytać niedźwiednika. Moi bracia niechaj pójdą ze mną do obozu moich wojowników. Tam wypalimy fajkę pokoju i tam złożymy naradę.
Oczywiście wszyscy na to przystali. Uprzednio jeszcze uwolniono obu wywiadowców. Sprowadzono konie.
— Sir, jesteś pan djabelskim junakiem! — szepnął Davy do Old Shatterhanda. — Poczynacie sobie zuchwale, a jednak wiedzie wam się, jakgdyby szło o zwykłą drobnostkę. Zdejmuję przed panem kapelusz.
Istotnie zerwał z głowy swój zniekształcony cylinder i machał nim w jedną i w drugą stronę, jakgdyby pragnął wyczerpać sadzawkę.
Wyruszono do obozu. Ciągnąc za sobą konie, myśliwi wracali omackiem ku pochyłości. Ognisko było zgaszone. Nad brzegiem skarpu Moh­‑aw, przyłożywszy dłonie do ust, krzyknął nadół:
Khun, khun, khun­‑wah­‑ka! — Ogień, ogień, zapalcie ognisko narady!
Echo uwielokrotniło okrzyk. Na dole rozległ się zgiełk.
Hang-pa? — Kto przybywa? — zapytano z doliny.
Moh-aw, Moh-aw! — odpowiedział syn wodza.
Teraz zabrzmiało radosne — ha-ha-hih! i po kilku minutach zapłonęło ognisko. A więc Szoszoni poznali głos młodego Indjanina. Mimo to przezornie wysłali na spotkanie kilku ludzi, którzy mieli się przekonać, czy istotnie nie było powodu do obawy.
Skoro następnie dotarł wódz do obozu, zapanowała powszechna radość. Indjanie pragnęli się dowiedzieć, w jaki sposób wódz został porwany, ale nie śmieli pytać. Oczywiście, zdumienie ogarnęło czerwonych na widok obcych białych, ale, przyzwyczajeni do ukrywania swych uczuć, nie dali tego zdumienia po sobie poznać. Tylko najstarszy wojownik, który poprzednio wydawał rozkazy, podszedł do wodza i rzekł:
— Oihtka-petay jest wielkim czarodziejem. Znika z namiotu tak, jak słowo znika, skoro zostaje wypowiedziane.
— Czy naprawdę moi bracia myśleli, że Mężny Bawół znikł bez śladu, jak dym w powietrzu? — zapytał wódz. — Czy nie mieli oczu i czy nie widzieli, co się stało?
— Wojownicy Szoszonów mają oczy. Znaleźli znak słynnego białego i poznali, że rozmawiał z wodzem.
Było to bardzo ostrożne omówienie faktu.
— Moi bracia słusznie sądzili — odparł wódz. — Tu oto Nonpay­‑klama, biały myśliwy, który pięścią powala wrogów. A przy nim stoi Winnetou, wielki wódz Apaczów.
Uff! Uff! — rozległo się dokoła.
Szoszoni spozierali z podziwem i czcią na obu znakomitych mężów i cofnęli się o kilka kroków.
— Ci wojownicy przybyli, aby wypalić z nami fajkę pokoju, — dodał wódz. — Chcieli wyzwolić obu towarzyszów, którzy spoczywają tam w namiocie. Mieli życie Silnego Bawołu i jego syna w swoich rękach, a jednak go nie zabrali. Przeto niechaj wojownicy Szoszonów uwolnią obu jeńców. Moi bracia dostaną wzamian skalpy wielu Sioux­‑Ogallalla, którzy wypełzli ze swoich nor, jak myszy, aby paść ofiarą jastrzębia. Skoro świt, wyruszymy wślad za nimi. Teraz zaś niechaj wojownicy zbiorą się dookoła ogniska narady, aby zapytać Wielkiego Ducha, czy wyprawa wojenna się uda. Powiedziałem!
Zapanowało głębokie milczenie, aczkolwiek wiadomość ta powinna była wzbudzić żywe zainteresowanie. Niektórzy udali się do namiotu, aby wykonać rozkaz wodza, poczem przyprowadzili obu białych jeńców do ogniska. Jeńcy szli niepewnym, chwiejnym krokiem. Pęta wrzynały się głęboko w ciało i tamowały normalne krążenie krwi.
— Stary szopie, co za głupstwo popełniłeś? — zapytał Długi Davy swego grubego przyjaciela. — Tylko taka żaba, jak ty, może skakać wprost do dziobu bociana!
— Przymknij-no swój własny, bo inaczej skoczę do twego i to natychmiast! — odpowiedział gniewnie Jemmy, pocierając obolałe miejsca.
— No, stary, uspokój się! Nie myślałem tak źle, a wiesz, że się cieszę, iż widzę cię wolnym.
— Pięknie! Ale najwięcej zawdzięczam wolność swą Mr. Shatterhandowi. — I, zwracając się do westmana, dodał: — Powiedzże mi pan, jak mógłbym się wywdzięczyć? Moje życie jest wprawdzie tylko życiem Grubego Jemmy’ego, jednakże każdej chwili jestem gotów oddać je panu do dyspozycji.
— Nie mnie jest pan winien wdzięczność — odparł Shatterhand. — Pańscy przyjaciele sprawili się dziarsko. A przedewszystkiem powinien pan dziękować Winnetou, bez którego pomocy niepodobna byłoby przybyć tu tak szybko i pewnie.
Grubas z podziwem spojrzał na zgrabną i silną postać Apacza. Uścisnął mu rękę i rzekł:
— Wiedziałem, że Winnetou musi być wpobliżu, skoro widzi się Old Shatterhanda. Ponieważ jestem jakoby żabą, przeto niech ten bocian którego nazywają Długim Davym, mnie połknie zmiejsca, jeśli nie jesteście najodważniejszym Indsmanem, jakiego kiedykolwiek widziałem.
Murzyn Bob zaś z radosnym okrzykiem podszedł do Hobble-Franka i rzekł:
— Nareszcie, nareszcie masser Bob znów widzieć swój dobry massa Frank! Masser Bob chcieć zabić wszystkich Szoszonów, ale massa Shatterhand z massa Winnetou chcieć sami obu uwolnić. Dlatego Szoszoni jeszcze raz zostać żyć.
Uchwycił rękę Franka i z wzruszającą czułością zaczął głaskać obolałe miejsca. — — —


Wąskim, długim wężem pochód zdążał przez prerję Blue-Grass, która się rozciąga z Devils Head między Bighorn a górami Grzechotników ku miejscowości, gdzie Greyball-Creek przelewa swe czyste wody w rzekę Bighorn.
Owa murawa błękitna nieczęsto spotyka się na Zachodzie. Wysoka naogół, na gruncie wilgotnym dosięga wzrostu ludzkiego. Wówczas nastręcza wiele trudności westmanowi, który powinien się trzymać ścieżki, wydeptanej w tym morzu traw przez bawołów. Rozkołysane wysokie źdźbła nie pozwalają daleko sięgać okiem i nieraz w mroczną pogodę zdarzyło się niejednemu doświadczonemu myśliwemu, który nie miał kompasu, a nie mógł też określić położenia słońca, po uciążliwej całodziennej jeździe wrócić wieczorem do tego samego miejsca, skąd wyruszył rano. A nawet zdarza się, że jeździec wpada na własne ślady i za obce je przyjmuje.
Ścieżka, wydeptana przez bawoły, też nie jest pozbawiona niebezpieczeństw. Znienacka można się tutaj natknąć na wroga w ludzkiej, czy w zwierzęcej postaci. Tak samo niebezpiecznie jest wpaść nagle na starego bawołu, — rozwścieczonego samotnika, który oddalił się od stada, — jak napotkać naraz wrogiego Indjanina, który stoi w odległości trzech kroków z wycelowaną strzelbą. Wówczas należy działać z błyskawiczną szybkością. Kto pierwszy zdoła wystrzelić, ten żyje. — — —
Szoszoni jechali gęsiego — jeden za drugim tak, że koń następnego stąpał śladami poprzedniego jeźdźca. Tak jeżdżą Indjanie w wypadkach, kiedy nie są pewni bezpieczeństwa. W takich razach wysyła się także wywiadowców, najroztropniejszych wojowników, których oczu nie ujdzie źdźbło, zwrócone przeciw wiatrowi, których uszy usłyszą najcichszy szmer złamanej gałązki.
Skurczony i nachylony naprzód, wisi taki wywiadowca na swoim wierzchowcu, jakgdyby nie umiał jeździć konno. Wydaje się, że oczy ma zamknięte — nie porusza się żadnym członkiem. Jego rumak również posuwa się sennie z przyzwyczajenia. Wróg, który podpatruje ich z ukrycia, może pomyśleć, że jeździec ucina sobie drzemkę. Ale wręcz przeciwnie, im mniej widoczna, tem bardziej naprężona jest uwaga wywiadowcy. Jakkolwiek opuszczone ma powieki, oko jego bystre widzi wszystko.
Oto rozlega się słaby, bardzo słaby dźwięk, lecz usłyszało go już ucho wywiadowcy. Pod najbliższym krzewem przykucnął wróg, który podniósł strzelbę i celuje w jeźdźca. Kolbą poruszył mimowoli rogowy guzik ubrania. Ten oto szmer zwrócił uwagę wywiadowcy. Krótkie, ostre spojrzenie, szarpnięcie cugli — jeździec wylatuje z siodła, trzymając się jednak jedną nogą i jedną ręką wisząc na uprzęży; ciało jego znika za ciałem konia i staje się niedostępne dla kul. Rumak, wyrwany z rzewnej senności, w dwóch, trzech susach bocznych znika wraz z jeźdźcem w gęstwinie, czy za drzewami. — —
Trzej wywiadowcy wyprzedzali teraz pochód Szoszonów o dość znaczną odległość. Na czele oddziału jechali Old Shatterhand, Winnetou i Mężny Bawół, a za nimi biali, Wohkadeh i Bob.
Murzyn, mimo nabytego doświadczenia, niedobrze czuł się w strzemionach. Skóra nie zdążyła mu stwardnieć na kościach. Wręcz przeciwnie, była podrażniona i starta, wskutek czego siedział jeszcze niezgrabniej, niż poprzednio. Jęczał stale: — Ah, oh, alas, woe to me! — ślizgał się po grzbiecie rumaka. Stękał i jęczał we wszelkiej tonacji i z okrutnemi grymasami zapewniał, że srogo pomści swoje udręki na Siouxach.
Podłożył dla wygody podściółkę z błękitnej trawy. Ponieważ nie zdołał mocno usiedzieć na koniu, przeto w różnych odstępach czasu siadał na ziemi. Nawet zazwyczaj poważni Szoszoni nie mogli się powstrzymać od śmiechu. Jeden z nich, władający jako tako angielskim, nazwał murzyna Sliding­‑Bob, to znaczy ślizgający się Bob. Przydomek ten zyskał sobie odrazu powszechne uznanie. —
Zachodni widnokrąg dotychczas stanowił równą linję. Teraz miejscami się wznosił. Zaczynały się góry. Zarysowały się nie mglisto, błękitnawo, lecz wyraźnie i ostro, mimo wielkiej odległości, która dzieliła od nich jeźdźców.
W tamtych bowiem stronach powietrze jest tak ostre, że miejsca bardzo odległe wydają się nader bliskiemi. Poza tem powietrze jest nasycone elektrycznością do takiego stopnia, że kiedy przypadkowo zetkną się ręce lub łokcie dwóch ludzi, nierzadko powstają iskierki. Napięcie elektryczne wyładowuje się bez przerwy. Niema chmur, a jednak błyska stale na całem niebie. Czasem zdaje się, że płomień ogarnął niebiosa. Wszelako nie zawadza to ludziom, ani koniom. Wieczorem zaś ta nieustanna iluminacja stanowi widok, którego nie można opisać. Nawet najbardziej przyzwyczajony do owych zjawisk westman za każdym razem bywa głęboko przejęty podziwem — czuje się drobnym, bezwładnym pyłkiem wobec majestatu tajemniczych sił. Myśl jego wraca do Boga, być może, po długiem błądzeniu, i wspomnienia młodości nasuwają na pamięć słowa psalmisty: „Gdzie mogę odejść od Twego ducha i gdzie mogę uciec od Twego oblicza? Spoglądam na niebo — widzę, jesteś; chronię się do jaskini — widzę, jesteś; przypinam sobie skrzydła jutrzenki, tedy prowadzi mnie Twoja własna ręka i trzyma mnie Twoja prawica“. To samo myśli i czuje Indjanin. — Weh-ku-on-peh-ta-wakon-szetsza!Płomień wigwamu Wielkiego Ducha! — tak nazywa Sioux to błyskanie. — Manitou ahnima ahwarrentonWidziałem Manitou w błyskawicy — powiada Yutah-Szoszon, kiedy chce oznajmić, że przebył drogę rozjaśnioną takiem elektrycznym oświetleniem.
Aliści w czasach wojny są to zjawiska niebezpieczne. Indjanie wierzą, że wojownicy, którzy polegli w nocy, żyć będą w Wiecznych Ostępach wśród nieustannego mroku. Dlatego unikają nocnej walki i dlatego zazwyczaj atakują skoro świt. Kto jednak umiera pośród „płomieni Wielkiego Ducha“, ten nie zazna mroku we Wiecznych Ostępach. Z tego powodu Indjanie chętnie walczą w świetle błyskawic, i niejeden, kto nie wiedział o tem, przypłacił swą niewiedzę skalpem. — —
Mały Hobble-Frank nigdy jeszcze nie widział tych zjawisk. Przeto rzekł do Grubego Jemmy'ego, za którym jechał:
— Panie Pfefferkorn, pan był w Niemczech gimnazistą, a więc łatwo przypomnisz sobie swoje psychikalne wiadomości. Czemu tutaj tak bardzo błyska i świeci?
— Mówi się fizykalne, a nie psychikalne, — poprawił Grubas.
— Czy mówię psychikalne, czy fizykalne, — tureckiemu cesarzowi na jedno wychodzi. Rzecz najważniejsza — to dobrze wymówić iksylump.
— Mówi się ypsilon.
— Co?! Jak?! Ja miałbym nie wiedzieć, jak się nazywa przedostatnia litera naszego ojczystego alfabetu? Jeśli pan to jeszcze raz powtórzy, to może coś nastąpić, co pana bardzo zmartwi! Wielbiciel wiedzy niechętnie słucha podobnych orzeczeń. Nie może mi pan dać na moje pytanie akademickiej odpowiedzi, i dlatego pan chytrze i podstępnie podkopuje się pod moją edukację. Ale jeśli pan sądzi, że się to panu uda, to mylisz się najsamprzód stokrotnie. Czy może mi pan dać odpowiedź, czy nie?
— Zawsze! — roześmiał się Grubas.
— No, więc szybciej; A zatem, dlaczego tu stale błyska?
— Ponieważ dużo jest elektryczności.
— Tak? Ach? To pan nazywa odpowiedzią? Nie trzeba być gimnazistą, aby dać taką odpowiedź. Nie byłem wprawdzie w Alma Pater, nie byłem studentem i nigdy nie macałem Aleksandra, a wiem dokładnie, że tam, gdzie błyska, musi być elektryczność. Każda rzecz ma swoją przyczynę. Kiedy kto dostał w gębę, to musi być kto inny, kto wyrznął policzek. Kiedy zaś błyska, to — to — — to — — —
— To musi być ktoś, kto zapalił, — wtrącił Jemmy.
Hobble-Frank przez parę chwil zastanawiał się w milczeniu, następnie rzucił z gniewem:
— Posłuchaj pan, panie Pfefferkorn, to dobrze, żeśmy jeszcze nie wypili na bruderszaft, gdyż cofnąłbym się teraz, co stanowiłoby wieczną plamę na pańskiej obywatelskiej tarczy herbowej! Czy aby sądzi pan, że pozwolę sobie pluć w moje etymongoliczne językoznawstwo? Poco pan przerywa moją piękną potoczną mowę? Skoro we właściwy sobie, skromny i dowcipny sposób przyrównuję elektryczność do mordobicia, nie masz pan prawa przywłaszczać sobie, niczem herszt rozbójników, mego szlachetnego porównania. — A zatem mówiliśmy o błyskawicach. Powiedział pan, że błyska z powodu elektryczności. Ale pytam dalej, czemu to właśnie jest tyle elektryczności? Wszak nigdzie nie widziałem takiej skupionej masy. Teraz ma pan okazję najlepszą, aby złożyć egzamin ze swojej wiedzy.
Gruby Jemmy roześmiał się głośno. Uczony Sas dodał:
— Co pan tak trajkota, niczem klarnet? Czy śmieje się pan z zakłopotania? Jestem bardzo ciekaw, jak pan sobie poradzi, najlepszy panie Pfefferkorn.
— Tak — odparł Jemmy. — Pańskie pytanie jest naprawdę dosyć trudne. Nawet profesor podrapałby się w głowę.
— Tak? Innej odpowiedzi nie ma pan dla mnie?
— Może i mam.
— Więc wyłóż ją na stół! Cały zamieniam się w słuch.
— Może to wielka zawartość metalu w górach jest powodem tego skupienia elektryczności.
— Zawartość metalu? Elektryczność nie ma z tem nic wspólnego!
— A jednak. Czemu więc piorunochron elektryczność przyciąga?
— Ale wylatuje spodem, a zatem można to pominąć milczeniem. Niejedno zresztą drzewo pada od pioruna, mimo że nie zawiera ani odrobiny żelaza w kieszonce od kamizelki. Nie, to nie jest dla mnie odpowiedź! W takim razie wszystkie naprzykład huty żelazne byłyby rażone piorunami.
— A może dlatego, że się zbliżamy do magnetycznego bieguna?
— Gdzie on jest, ten biegun?
— W północnej Ameryce, oczywiście dosyć daleko stąd.
— Zostaw go pan na miejscu! To nie jego wina.
— Albo może szybkie obroty ziemi skupiają elektryczność na wyżynach?
— Nie można myśleć o takich skupieniach. Elektryczność nie jest tak gęsta, jak syrop, — nie podnosi się gwałtownie wgórę. No, nie zdał pan egzaminu.
— Jeśli pan to mówi, to musisz chyba lepiej znać się na tem.
— Naturalnie! Powiedział mi to kiedyś nauczyciel z Moritzburgu, że elektryczność powstaje na skutek tarcia. Chyba pan nie przeczy?
— Oczywiście.
— A zatem elektryczność powstaje tam, gdzie jest tarcie.
— Naprzykład przy tarciu kartofli.
— Połknij pan swój dowcip, zwłaszcza kiedy mówisz do człowieka, który odnośnie do swej wiedzy sztucznej zalicza się do hydraulicznych autorytetów. Z elektrycznością nie robię sobie wiele trudu. Nie zwracam uwagi na trochę mniej lub więcej elektryczności, szczególniej w tych stronach. Wszak rozciągają się tu ogromne prerje i wznoszą ogromne góry. Kiedy więc wiatr dmie po prerji i górach, powstaje kolosalne tarcie. A może nie?
— Tak — odparł z uśmiechem Jemmy.
— Wicher ociera się o grunt, niezliczone miljony traw ocierają się o siebie, niezliczone gałęzie i liście drzew także się trą. Bawoły tarzają się w wallowach[17], co wytwarza wspaniałe tarcie. Krótko i węzłowato, jak wszędzie indziej, odbywa się tutaj tarcie, które nagromadza ogromne ilości elektrycznej siły. Oto masz pan najprostsze i bezbłędne wytłumaczenie z ust najkompetentniejszych. Czy chce pan coś więcej?
— Nie, nie, — roześmiał się Jemmy. — Mam dosyć!
— A więc przyjm pan to wytłumaczenie z powagą i należną czcią. Ze śmiechem nie jest panu do twarzy. Gdyby nie znakomity Old Shatterhand, wykonałbyś pan mimo swej całej wesołości niebezpieczne salto quartale ku Wiecznym Ostępom.
Mortale mówi się, a nie quartale.
— Przymknij gadaczkę! Nic podobnego w tym kwartale mi się nie zdarzy, dlatego powiedziałem quartale. Nasza naukowa rozmowa wogóle dobiega finis parterra, gdyż zbliżamy się do gór, a tam oto zatrzymali się wywiadowcy. Musieli odkryć coś ważnego.
Mały pseudouczony w ferworze swej ultranaukowej dyskusji nie uważał na drogę, którą przebywał. Tymczasem zamiast niebieskiej trawy rosły już trawy festucca i gęsto rozsiane cumarin, a opodal widniał gęsty zagajnik, nad którym wznosiły się wierzchołki kilku drzew, sygnalizując, że wpobliżu znajduje się woda.
Wywiadowcy zatrzymali się przy zagajniku. Skoro pochód do nich się zbliżył, jęli dawać rękami ostrzegawcze znaki, jeden zaś zawołał:
Nambau, nambau!
Słowo to oznacza nogę, ale używa się także w znaczeniu śladu. Wywiadowcy ostrzegali, aby nie zadeptano śladu, dopóki nie zostanie dokładnie zbadany.
Atoli Wohkadeh nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie. Podjechał galopem do wywiadowców.
Wehts toweke! — zawołał wywiadowca, który ostrzegał.
To znaczy „młodzieńcze“ i jest niejako napomnieniem. Młodzieniec nie działa tak rozsądnie, jak dojrzały. Wohkadeh odparł:
— Czy moi bracia liczyli lata Wohkadeha? On wie dobrze, co czyni. Zna ten ślad, gdyż jest to także jego własny ślad. Tu obozował z Sioux-Ogallalla, zanim go wysłali na przeszpiegi. Stąd pojechali na zachód, aby dotrzeć do rzeki Bighorn. Zostawili niezawodnie Wohkadehowi znaki, aby mógł ich znaleźć.
Miejsce istotnie świadczyło, że obozował tu przed kilkoma dniami znaczny zastęp jeźdźców. Mogło się na tem poznać jedynie oko nader wyćwiczone. Podeptana trawa zdążyła się już wyprostować. Tylko znać było po najbliższych krzakach, że konie odgryzły ich końce. Po oświadczeniu Wohkadeha niepotrzebnie byłoby się tutaj zatrzymywać. Wprawdzie słońce stało w zenicie i piekło niemiłosiernie, koniom zaś należał się odpoczynek, lecz postanowiono obozować dopiero nad wodą.
Grunt, dotychczas równy, zaczynał się wznosić. Zprzodu, z prawej i lewej strony wystąpiły wydłużone grzbiety gór. Jeźdźcy jechali po obszernej pochyłości, zarośniętej wysoką trawą i coraz częstszą krzewiną. Nieco dalej rosły podobne do krzewów topole balsamiczne oraz dzikie grusze z rodzaju tych, które Amerykanie nazywają spiked-hawthorn.
Coraz to gęściej wznosiły się drzewa. Białe jesiony, kasztany, jodły, makrokarpa, lipy oraz inne z wijącemi się purpurowemi roślinami.
Skoro droga ostro skręciła na północ, jeźdźcy ujrzeli przed sobą gęsto zalesione góry. Tam zapewne była woda. Dwie dzikie góry wznosiły się stromo, podzielone wąską doliną z szemrzącym pośrodku potokiem. Jeźdźcy stanęli wobec alternatywy: skręcić, czy jechać w tym samym kierunku?
Old Shatterhand spoglądał badawczo na skraj lasu. Zadowolony skinął głową i rzekł:
— Nasza droga wiedzie na lewo, do doliny.
— Czemu to? — zapytał Davy.
— Czyż nie widzi pan tam gałęzi jodły, sterczącej u pnia lipy?
Ay, sir. To dziwne, że iglaste drzewo rośnie na liściastem.
— To znak dla Wohkadeha. Ogallalla tak go skierowali, że wskazuje ku dolinie. A zatem pojechali w tym właśnie kierunku. Przypuszczam, że natkniemy się na kilka jeszcze takich drogowskazów. Naprzód!
Winnetou jechał w milczeniu, rzuciwszy tylko pobieżne spojrzenie na lipę. Taki miał zwyczaj. Zwykł działać bez zbędnych słów.
Niebawem dotarli do miejsca wyśmienicie nadającego się na obóz. Było tu sporo wody, cienia i paszy dla koni. Jeźdźcy zeskoczyli z wierzchowców i puścili je na popas. Szoszoni mieli spory zapas suszonego w słońcu mięsa, biali zaś różnego rodzaju żywność, zabraną ze strażnicy niedźwiednika. Pożywiono się i ułożono na trawie lub mchu, aby uciąć krótką drzemkę, lub wdać się w rozmówki z towarzyszami.
Najmniej spokojny był murzyn Bob. Jazda konna dała mu się we znaki.
— Masser Bob być bardzo chory, bardzo chory, — rozpaczał — masser Bob nie mieć już skóry na nogach. Cała skóra być starta, a teraz spodnie kleić się do kości i bolić masser Bob. Kto być winien? Sioux-Ogallalla. Kiedy masser Bob ich znaleźć, masser Bob ich zakatrupić i oni wszyscy umrzeć! Masser Bob nie móc jechać, nie móc stać, nie móc leżeć. Masser Bob mieć jakby ogień w kościach.
— Jest na to środek — powiedział Marcin. — Wyszukaj colt'sfoot[18] i przyłóż jego liście do obolałych miejsc.
— Ale gdzie rosnąć colt'sfoot?
— Zwykle na skraju lasu. Może i tutaj znajdziesz.
— Ale masser Bob nie znać tej rośliny. Jak móc znaleźć?
— Chodź! Pomogę ci szukać.
Obaj chcieli się oddalić. Jemmy ostrzegł ich:
— Weźcie ze sobą broń! Nigdy nic nie można przewidzieć.
Marcin chwycił za strzelbę, to samo uczynił murzyn.
Yes! — powiedział. — Masser Bob wziąć swój rifle. Jak przyjdzie Sioux, lub dzikie zwierzę, masser Bob zastrzelić go, aby ocalić swego młodego massa Marcina. Come on!
Obaj podeszli do skraju lasu, lecz nie widać było nigdzie szukanej rośliny. Oddalali się coraz bardziej od obozu. Było cicho i słonecznie, jak w dolinie. Motyle fruwały nad kwiatami, bąki brzęczały; woda szemrała spokojnie i wierzchołki drzew kąpały się w promieniach słonecznych.
Marcin zatrzymał się i wskazał ręką na linję, która prosto ciągnęła się od małego strumyka poprzez trawę i ginęła pośród drzew.
Podeszli i obejrzeli ślad. Od wody aż do drzew trawa była tak wydeptana, że wystąpił nagi grunt. Marcin i Bob stali wobec prawdziwego śladu.
— To nie być zwierzę — myślał Bob. — Tu biegać człowiek w butach tam i zpowrotem. Massa Marcin musieć przyznać rację masser Bobowi.
Młodzieniec potrząsnął głową. Zbadał dokładnie ślad i rzekł:
— To rzecz dziwna. Nie znać śladu podków ani pazurów. Ziemia jest tak wydeptana, że niepodobna określić czasu. Sądzę, że tylko kopyta mogły zostawić taki ślad.
— O pięknie, bardzo pięknie! — rzekł uradowany murzyn. — Być może, to być opossum. Masser Bob być bardzo z tego zadowolony.
Opossum to drapieżny szczur amerykański, długi na pół metra. Posiada wprawdzie miękkie, białe i tłuste mięso, ale okropny zapach odstręcza białych. Lecz murzyni na to nie zważają i rozkoszują się poprostu cuchnącą pieczenią tego zwierzątka. Do takich namiętnych smakoszów zaliczał się mężny Bob.
— Co ci na myśl wpada? — roześmiał się Marcin. — Opossum tutaj? Czy opossum posiada podkowy?
— Co opossum posiadać, to nie obchodzić masser Bob. Opossum być wyśmienite mięso i masser Bob teraz spróbować złapać opossum.
Chciał podążyć za śladem, ale Marcin powściągnął jego zapał.
— Zostań tu i nie ośmieszaj się, stary! Niema mowy o oposie — za drobne to zwierzątko, aby wydeptać takie ślady. Tędy przechodziła większa bestja, być może łoś.
— Łoś, o łoś! — zawołał Bob, mlaskając językiem. — Łoś dać wiele mięsa, i tłuszczu, i skóry. Łoś być dobry, bardzo dobry. Bob zaraz znaleźć łoś!
— Zostań, stój! Nie może to być łoś, gdyż trawa byłaby wyskubana!
— To masser Bob zobaczyć, co to być. Być może to być opossum. O! Jeśli masser Bob znaleźć opossum, to zrobić wielki bal!
I co rychlej pomknął ku zalesionej skale.
— Czekaj! Poczekajże! — wołał Marcin. — Może to być drapieżnik!
— Opossum być drapieżnik, żreć ptaki i inne małe bydło, ale masser Bob go złapać! — krzyknął w odpowiedzi murzyn, biegnąc za śladem.
Myśl o smakołyku kazała mu zapomnieć o przezorności. Marcin poszedł za nim, aby w razie potrzeby pośpieszyć z pomocą, atoli murzyn wyprzedził go o znaczną odległość.
Doszli do skraju lasu. Grunt wznosił się równie stromo po tej stronie doliny, jak po drugiej. Trop biegł prosto poprzez drzewa pomiędzy wielkie głazy, wciąż tak wydeptany, że niepodobna było rozróżnić pojedyńczego śladu.
Murzyn wspinał się coraz wyżej. Pomiędzy gęstemi drzewami pełno było chróstu. Naraz Marcin usłyszał ucieszony głos murzyna.
— Massa przyjść, prędko przyjść! Masser Bob znaleźć gniazdo opossum!
Młodzian czem prędzej pośpieszył ku negrowi. Wszak nie było mowy o opossum, a więc murzyn mógł się znaleźć w niebezpieczeństwie, którego nawet nie przeczuwał.
— Stój, stój! — ostrzegł Marcin głośno. — Nic nie rób, dopóki nie przyjdę!
— O, tu być dziura — drzwi do gniazda opossum. Masser Bob złożyć wizytę.
Marcin dotarł do miejsca, gdzie znajdował się Bob. Było tu pełno nagromadzonych głazów. Dwa złomy skalne, wsparte o siebie, tworzyły niejako jaskinię, pod którą wznosiły się gęste krzewy orzechu laskowego, dzikiej morwy, maliny i jeżyny. Poprzez krzewy prowadził udeptany trop. Poza tem jednak były tu i inne jeszcze ślady, które świadczyły, że mieszkaniec jaskini wyprawia się na wycieczki we wszystkich kierunkach.
Murzyn przykucnął i zamierzał wpełznąć do jaskini. Marcin natychmiast zrozumiał, że jego obawy nie były płonne. Z nieco wyraźniejszych śladów poznał przeciwnika.
— Na miłość Boską! — krzyknął. — Cofnij się, cofnij! To jaskinia niedźwiedzia!
Mówiąc to, schwycił Boba za nogi, aby go odciągnąć. Murzyn zapewne nie zrozumiał, gdyż odpowiedział:
— Poco mnie trzymać? Masser Bob być odważny, zwyciężyć całe gniazdo, pełne opossum.
— Nie opossum, ale niedźwiedź, niedźwiedź!
Ciągnął go co mocy. Naraz rozległ się głęboki, gniewny pomruk i jednocześnie prawie okrzyk przerażonego Boba.
— Jezus! Bydlę, bestja! O masser Bob, o masser Bob!
Z błyskawiczną szybkością wydostał się z krzewiny i skoczył na równe nogi. Mimo czarnego koloru skóry, widać było, że krew zbiegła mu z twarzy.
— Czy jest jeszcze w jaskini? — zapytał chłopiec.
Bob machał rękoma i poruszał wargami, ale nie mógł wydobyć żadnego dźwięku. Broń wypadła mu z ręki, oczy latały zezem, szczękał zębami.
Krótki szmer — i ukazał się łeb szarego niedźwiedzia, grizzly. To rozwiązało język Boba.
— Uciekać, uciekać! — krzyczał. — Masser Bob uciekać na drzewo.
Jednym susem znalazł się przy wiotkiej brzozie i wspiął na górę ze zręcznością wiewiórki.
Marcin zbladł, ale bynajmniej nie z trwogi. Szybkim ruchem schwycił strzelbę murzyna i ukrył się za grubym bukiem. Oparłszy strzelbę o pień, wziął w ręce własną dubeltówkę, którą zawiesił był na plecach.
Niedźwiedź powoli wysuwał się z krzewiny. Z początku spojrzał małemi ślepiami na Boba, który rękoma trzymał się niższych gałęzi brzozy, a następnie na nieco bardziej oddalonego Marcina. Opuścił łeb, rozwarł paszczę i wywiesił ozór. Zastanawiał się, z którym z wrogów zacząć. Poczem powoli, i chwiejąc, podniósł się na tylne łapy. Był wysoki na pewno na osiem łokci i rozsiewał ów przenikający zapach, właściwy wszystkim drapieżnikom puszczy.
Nie upłynęła jeszcze minuta od chwili, kiedy Bob zerwał się na nogi. Skoro murzyn zobaczył olbrzyma w odległości czterech kroków, krzyknął:
For gods sake! Niedźwiedź chcieć zjeść masser Bob! Na górę, szybko, szybko!
Wspinał się coraz wyżej. Niestety, brzoza była tak słaba, że schyliła się pod ciężarem olbrzymiego murzyna. Rozszerzył jak najbardziej nogi i trzymał się rękoma i nogami, nie mógł jednak siedzieć okrakiem. Cienki wierzchołek drzewa uginał się i Bob zwisał na czworakach, jak olbrzymi nietoperz.
Niedźwiedź zrozumiał widać, że tego wroga łatwiej pokona, niż drugiego, — skierował się ku brzozie i odwrócił do Marcina lewym bokiem. Młodzieniec schwycił się za pierś. Pod koszulą myśliwską wisiała mała kukła, krwawa pamiątka po nieszczęśliwej siostrzyczce.
Luddy, Luddy! — szepnął. — Pomszczę ciebie!
Pewną ręką przyłożył strzelbę. Rozległ się strzał, drugi — — —
Bob puścił gałąź ze strachu.
— Jezus, Jezus! — krzyczał. — Masser Bob być martwy, quite dead!
Zwalił się z brzozy, która ponownie się wyprostowała.
Niedźwiedź skurczył się, jakgdyby od uderzenia. Rozwarł straszliwie paszczę, uzbrojoną w żółte kły, i posunął się o dwa kroki. Murzyn wyciągnął ręce i krzyczał, nie podnosząc się z ziemi.
— Masser Bob nie chcieć ci nic złego zrobić, chcieć tylko złapać opossum!
W tej chwili odważny chłopak stanął między niedźwiedziem a murzynem. Rzucił wystrzeloną dubeltówkę i wymierzył z flinty Boba. Stał o dwa łokcie od drapieżnika. Oczy rozbłysły mu odwagą, wargi przybrały wyraz nieugięty, który mówił: — ty albo ja!
Aliści zamiast wypalić, opuścił strzelbę i odskoczył wstecz. Poznał, że trzeci strzał jest zbyteczny. Niedźwiedź stał nieruchomo. Rzężący pomruk wydobywał się z jego paszczy, poczem zaczął jęczeć. Drgnął całem cielskiem, opuścił przednie łapy. Ciemny strumień krwi wypłynął z paszczy. Drgnął po raz drugi, zwalił się na bok i leżał nieruchomy obok murzyna.
Help, Help! — Na pomoc, na pomoc! — jęczał Bob, wyciągając zesztywniałe ręce.
— Człowieku, drabie, Bobie! — zgromił Marcin. — Czego lamentujesz, stary tchórzu!
— Niedźwiedź, niedźwiedź!
— Nie żyje!
Murzyn oprzytomniał, przykucnął, spojrzał powątpiewająco na bestję i na Marcina. Powtórzył:
— Martwy, martwy — I — Czy to być prawda?
— Widzisz wszak! Założę się, że obie kule dotarły do serca.
Bob natychmiast się zerwał. Okazał, że ma wszystkie kości w porządku, i zawołał radośnie:
— Martwy, martwy być niedźwiedź! Oh, oh, oh! Masser Bob i massa Marcin zastrzelić bestję! Masser Bob zrobić polowanie na niedźwiedzie! O, co za odważny, co za sławny westman być masser Bob! Wszyscy ludzie mówić, co za odwagę mieć zuchwały i nieustraszony masser Bob!
— Tak, — roześmiał się Marcin — to zuchwalstwo upaść jak pieczone gołąbki wprost do gąbki okrutnego niedźwiedzia.
Murzyn spojrzał niby ze zdumieniem.
— Upaść? — zapytał. — Nie upaść! Masser Bob skoczyć na niedźwiedzia. Masser Bob chcieć grizzly wziąć za sierść i zakatrupić.
— Ale się nie podnosiłeś.
— Masser Bob siedzieć spokojnie, bo chcieć pokazać, że się nie bać niedźwiedzia. Oho! Co to być niedźwiedź wobec masser Bob! Bob być bohater, brać niedźwiedzia za uszy i dać mu tyle razy po mordzie, ile niedźwiedź wcale nie umieć zliczyć!
Nachylił się. Lewą ręką ujął za ucho powalonego zwierza, ale czynił to dosyć ostrożnie i powoli, aby się przekonać, czy niedźwiedź istotnie nie żyje. Potem dopiero zaczął walić prawą pięścią.
W tej chwili rozległy się głosy i śpieszne kroki.
— Do diabła, to ślad niedźwiedzia! — zaklął ktoś. — To mógł być tylko potężny grizzly. Nie poznali się na tem i zbliżyli — nie podejrzewając niczego — do srogiej bestji. Śpieszmy z pomocą!
To był głos Old Shatterhanda. Doświadczony westman z pierwszego spojrzenia poznał ślad zwierzęcia.
— Tak, to grizzly, — potwierdził Gruby Jemmy. — Może już za późno. Naprzód do lasu!
Słychać było zgiełk wielu głosów i szmer szybkich kroków.
Halloo! — zawołał Marcin Baumann. — Wyzbądźcie się troski! Wszystko w porządku.
Przedewszystkiem ukazali się Old Shatterhand i Winnetou. Za nimi szedł Oihtka­‑petay oraz Długi Davy, a następnie Gruby Jemmy i mały Sas w towarzystwie licznych Indjan. Wielu jednak nie opuściło obozu, gdyż nie można było zostawiać koni bez nadzoru.
— Istotnie grizzly! — zawołał Old Shatterhand, spoglądając na leżące zwierzę. — Co za potężny okaz. A pan żyje, master Marcinie! Co za szczęście!
Podszedł do niedźwiedzia i obejrzał ranę.
— Prosto w serce i to z dosyć bliska! Świetny strzał. Nie muszę chyba pytać, kto położył bestję.
Teraz wystąpił Bob i z dumnym uśmiechem oznajmił:
— Masser Bob pokonać niedźwiedzia! Masser Bob być mąż, co być winien, że niedźwiedź stracić życie.
— Wy, Bobie? No, to brzmi nieprawdopodobnie.
Oh! Jużci to być prawda, bardzo prawda! Masser Bob usiąść pod nosem niedźwiedzia, aby niedźwiedź zobaczyć tylko masser Boba, a nie massa Marcina, który musieć strzelać. Masser Bob narazić życie, aby massa Marcin dobrze trafić.
Old Shatterhand nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Spojrzał na zielone liście brzozy, które leżały na ziemi. To Bob zerwał je, wspinając się na drzewo. Połamał też niektóre słabsze gałązki, które teraz smętnie zwisały z drzewa.
— Tak, masser Bob był nader mężny, — odezwał się westman. — Skoro ujrzał niedźwiedzia, wdrapał się czem prędzej ze strachu na brzozę, nie zastanowiwszy się, że drzewo jest zbyt słabe, aby go udźwignąć. Pochyliło się, a następnie masser Bob zleciał na ziemię, wprost pod pyskiem niedźwiedzia. Byłby zgubiony, gdyby jego młody pan nie zdążył na czas wystrzelić. Czy prawda, master Baumann?
Marcin musiał potwierdzić, aczkolwiek przykro mu było wystawić naogół odważnego murzyna na pośmiewisko. Bob usiłował się wytłumaczyć:
— Tak, masser Bob włazić na brzozę, aby niedźwiedź za nim wleźć i nic nie zrobić dobremu massa Marcinowi. Masser Bob chcieć się poświęcić dla swego młodego pana.
Niestety, nie zdołał wzbudzić wiary w swoje zapewnienie.
Marcin na powszechne żądanie musiał opowiedzieć przebieg przygody. Opowiadał w prostych, szczerych słowach, które nie zdołały utaić jego zimnej krwi i odwagi.
— Mój młody drogi przyjacielu, — rzekł Old Shatterhand — muszę panu powiedzieć, że nawet najbardziej doświadczony myśliwy nie poradziłby sobie lepiej. Jeśli pan będzie dalej postępował w tym kierunku, to wyrobisz się na człowieka, o którym wiele mówić będą.
Winnetou zazwyczaj milczący dodał:
— Mój mały biały brat podziwem napełnia starych wojowników. Jest godnym synem słynnego niedźwiednika. Wódz Apacz podaje mu dłoń.
Dla Szoszonów grizzly był wielce pożądaną zdobyczą. Mięso jest wyśmienite i pachnące, zwłaszcza szynka i łapy. Indjanie nie jedzą jedynie serca i wątroby, którą uważają za jadowitą. Smakują też wielce w tłuszczu, z którego wyrabiają rodzaj oliwy, przydatny do wcierania rozmaitych farb, a więc farb wojennych lub ochry, używanej przez Siouxów do wymalowania przedziału na głowie.
Na pytający gest wodza Szoszonów Marcin odpowiedział:
— Moi bracia mogą zabrać mięso niedźwiedzia. Zachowam tylko skórę.
Po dwóch minutach skóra była zdarta, a mięso poćwiartowane. Większość Szoszonów ostremi nożami do skalpowania krajała zwierzynę na cienkie szerokie pasma, inni znowu przyrządzali skórę. Zdzierano pozostałe jeszcze kawałki mięsa, a następnie rozpłatano łeb potwora, aby mózgiem natrzeć wewnętrzną stronę skóry.
Odbywało się to z taką szybkością, że już po kwadransie wojownicy wrócili do obozu. Skórę umieszczono na jednym z wielu ponadliczbowych koni, mięso zaś włożono do pieców.
— Jakto pieców? — zapyta czytelnik. — Czy Indjanie rozporządzają piecami? — Juści, aczkolwiek nie stanowią tych pieców marmur, porcelana lub żelazo. Chodzi o to, że każdy Indjanin kładzie kawał mięsa pod siodło. Podczas jazdy całodziennej porcja tak mięknie, że wieczorem stanowi już strawny posiłek. Oczywiście, europejskiemu smakoszowi niebardzo się uśmiechnie ten sposób przyrządzania potraw.
Przygoda myśliwska przerwała odpoczynek poobiedni, którego nie można było przedłużyć. Znów wyruszono w drogę. — — —





  1. Lasso.
  2. San Francisko.
  3. Tarcza.
  4. W narzeczu Siouxów: długi Davy i krótki Jemmy.
  5. Poszukiwacze złota.
  6. Koniokrady.
  7. Prospektorzy.
  8. Kukurydza (franc.)
  9. Zły Ogień.
  10. Siedmiolecie.
  11. Hobble — chromy.
  12. Duch sawany.
  13. Indjanie-Węże.
  14. Kotlina.
  15. Żółta Rzeka — Yellowstone-river.
  16. Moskit.
  17. Okrągłe zagłębienie o średnicy ośmiu do dziesięciu łokci, wydrążone przez bawoły.
  18. Podbiał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.