Od morza do morza/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.
Opowiada, jak wdałem się w politykę i w miłosne sprawy. — Zawiera rozprawę o amerykańskich pannach i o murzynach. — Kończy się maszyną do pisania.

Jestem beznadziejnie zakochany w ośmiu amerykańskich pannach, a każda z nich jest zachwycająca, dopóki druga nie wejdzie do pokoju. O-Toyo była śliczna, ale brakowało jej wielu rzeczy, naprzykład mowy. Chichotanie nie może starczyć za wszystko. Pozostała więc obojętna w Nagasaki, a tymczasem ja zacząłem palić moje serce na ofiarnym ogniu przed wysoką blondynką z Kentucky, którą w dziecięcych latach niańczyła czarna „mammy.“ Naturalnym porządkiem rzeczy panna wyszła na kalifornijską piękność, przyjęła paryzkie stroje, kulturę Wschodu, wycieczki do Europy, dziką oryginalność Zachodu i dziwaczne, mgliste zabobony murzynów, a cała ta mieszanina oddziaływa wzruszająco na duszę. Jest ona jedną z wielu gwiazd. Item — panienka wierząca w potęgę wykształcenia i posiadająca je, z kilku setkami tysięcy dolarów w dodatku. Item — przewodniczka pewnego rodzaju salonu informacyjnego, gdzie się panny zbierają, czytają dzienniki, i śmiało roztrząsają metafizyczne zagadnienia, panna z migdałowego kształtu oczyma, czarnobrewa, wyniosła i stanowcza. Item — drobniutka osóbka i bez żadnej powagi, zdolna jednym frazesem zdeptać i unicestwić pół tuzina młodzieńców. Item — milionerka obciążona pieniędzmi, samotna, uszczypliwa, z językiem ostrym jak brzytwa, pożądająca szerszej widowni a przykuta do gruntu obszernemi posiadłościami. Item — panienka, pisaniem na maszynie zarabiająca na życie w wielkiem mieście, bo jest zdania, że córka nie powinna być ciężarem rodzicom. Cytuje często Teofila Gauthier i obraca się w świecie jak mężczyzna, otaczana szacunkiem dla swoich dwudziestu lat niedoświadczenia. Item — kobieta, która nie ma przeszłości, lecz żyje obecną chwilą i zdobywa zwierzenia męzkiej połowy ludzkości na gruncie „sympatyi“ (typ nie nowy). Itemdiva, panna obdarzona grecką główką i oczyma, które wyrażają wszystko, co jest najsłodszego i najlepszego na świecie. Ale, niestety! osoba ta nie ma pojęcia o tym świecie, ani o drugim: nie rozumie nic, oprócz sprzedaży piwa (pobiera procent od każdej butelki) i upewnia, że śpiewa piosenki, przeznaczone jej do odśpiewania co wieczór, nie rozumiejąc ich treści.
Ładne i dobre są panny w Anglii, delikatne i pełne wdzięku w Londynie, olśniewające panienki we Francyi, nieodstępnie uczepione u boku matki, z wielkiemi oczyma, dziwiącemi się zepsuciu tego świata, niezrównana na właściwem miejscu i w otoczeniu, które ją rozumie, anglo-indyjska panna, ale amerykańskie panny przewyższają je wszystkie i prześcigają. Mają one rozum: umieją rozmawiać. Tak, utrzymują ludzie, że umieją nawet myśleć. W każdym razie mają taką minę. Są samoistne i patrzą ci prosto w oczy — nie spuszczając wzroku — jak siostra patrzy na brata. Znają one szaleństwa i próżność męzkiej duszy, bo od lat niemowlęcych przebywały z chłopcami, i potrafią poskromić obie te wady, albo też łagodnie złajać winowajcę. Mają też swoje odrębne życie, niezależne od męskiego towarzystwa. Mają stowarzyszenia, kluby, herbatki, na których nie bywa nikt, prócz panien. Mają dużo pewności w obejściu, a przytem uczuciowość, jaka kobiecie przystoi; rozumieją wszystko, umieją sobą rządzić, są wspaniale niepodległe. Kiedy ich zapytać, co im nadaje ten wdzięk, odpowiadają:
— Jesteśmy lepiej chowane, niż wasze panny — i rozsądniejsze w stosunku do mężczyzn. Bawimy się dużo, ale nie nauczono nas patrzeć na każdego mężczyznę, jak na materyał na męża. I on też nie czuje się obowiązany do żenienia się z pierwszą lepszą panną, u której bywa.
Tak, bawią się dobrze, wolności mają dużo i nie nadużywają jej nigdy. Jeżdżą na spacery z młodymi ludźmi i przyjmują ich u siebie w sposób, któryby przejął zgrozą każdą matkę w Anglii, a jednak tu żadna ze stron — wożąca, ani wożona — nie ma nic innego na celu, prócz chwilowej rozrywki. Złe nie trafia się tu częściej, niż pod każdem innem niebem, w każdym innym narodzie, bo przecież szatan nigdy i nigdzie nie próżnuje. Ale i ta bezwzględna wolność ma swoje złe strony. Każda młoda osóbka — muszę to przyznać choć niechętnie — jest bardzo lekceważąca; lekceważenie promienieje z całej jej osoby: od czterdziestodolarowego kapelusza do sprzączek u osiemnastodolarowych bucików. Przemawia ona w sposób poufały do rodziców i ludzi, którzyby mogli być jej dziadkami. Ma w obejściu bezwzględność, cechującą dorobkiewiczów. Rodzice tolerują to wszystko. Bywa też to niekiedy kłopotliwe, naprzykład gdy się przychodzi do kogoś dla zdobycia jakichś objaśnień. Pan domu posiada potrzebne ci wiadomości, pani domu jest osobą światową. Po upływie pięciu minut gospodarz się ulatnia. W pięć minut po nim — żona, a ciebie zostawiają samego w towarzystwie zachwycającej bez zaprzeczenia osoby, ale nie tej, do której przyszedłeś. Ona szczebiocze, a ty się uśmiechasz, zgrzytając zębami, i wychodzisz ze świadomością, żeś zmarnował całe przedpołudnie. Przytrafiło mi się to parę razy. Ośmieliłem się nawet powiedzieć — o ile można wyraźnie — panu domu:
— Przyszedłem, ażeby widzieć się z panem.
— W takim razie lepiej przyjdź pan do mnie do biura. Dom mój należy do kobiet, to jest właściwie do mojej córki.
Powiedział prawdę.
Bogaty Amerykanin jest zawojowany przez swą rodzinę. Wyzyskuje go ona pod względem pieniężnym i chwilami nawet wydaje się on osamotniony. Kobiety zagarniają złoto — jego udziałem są trudy. Niema na świecie nic niedostępnego dla amerykańskiej panny. Mówię tu o sferach zamożnych. Przyjmuje ona wszystko jako rzecz, która jej się należy. A jednak gdy nadchodzi klęska i milioner pada zrujnowany, córki jego zabierają się do stenografii lub pisania na maszynie. Opowiadano mi o wielu przykładach tego rodzaju, a opowiadające mówiły o swoich znajomych, przyjaciółkach. Burza wybucha i Mamie, Hattie lub Sadie odprawia pannę służącą, sprzedaje ekwipaże i z Remingtonem nr. 2 i z mężnem sercem zabiera się do pracy na życie.
— A może pan myślisz, że zerwałam z nią stosunki? O, nie! — mówiło do mnie cudne zjawisko z purpurowemi usteczkami, strojne w białe koronki. — I mnie może się to samo przytrafić...
Może być, że to poczucie możliwych katastrof jest powodem, że towarzystwo w San-Francisco wiruje wciąż w pełni oszołomiającego ruchu i życia. Lekkomyślność unosi się tam w powietrzu.
Nie umiem sobie wytłómaczyć, zkąd to pochodzi, ale wiem, że jest. Szum wichrów, wiejących od oceanu Spokojnego, upaja ludzi. Zbytek i przepych, który cię otacza, zawraca do reszty głowę i płyniesz, wybijasz się w górę, lub spadasz na dół; płyniesz, dopóki ci starczy pieniędzy. Zarabiają tu wszyscy dużo i wydają pełną garścią, i nietylko bogacze, ale i rzemieślnicy, którzy płacą pięć funtów za garnitur i za inne rzeczy zbytkowe w tym samym stosunku. Młodzi ludzie używają młodości. Grają, pływają jachtem, ścigają się, robią zakłady, urządzają zapasy atletyczne i walki kogutów, tamte jawnie, te potajemnie, zakładają wspaniałe kluby, tłuką się na grzbietach końskich i wielu innych okolicznościach, a do kłótni są zawsze skorzy. W dwudziestym roku życia mają już doświadczenie w prowadzeniu interesów: puszczają się na duże przedsiębiorstwa, dobierając wspólników równie doświadczonych, i ulegają rozbiciu z taką samą okazałością, jak wszyscy ich sąsiedzi. Należy pamiętać, że ludzie, którzy w latach pięćdziesiątych zbudzili do życia Kalifornię, byli pod względem fizycznym i pod względem niektórych stron krzepkiego charakteru, doborowem ziarnem. Niezdolni i słabi wymarli w drodze, lub zaprzepaścili się w czasach budowy. Do tego związku przyłączyły się rozmaite rasy starego lądu: Francuzi, Włosi, Niemcy i, naturalnie, Żydzi. Rezultaty tego skrzyżowania można teraz oglądać w dobrze zbudowanych, pięknych, z drobnemi rączkami kobietach, i wysokiego wzrostu, smukłych a dzielnych postaciach młodzieży. Nie potrzeba nawet złotej blaszki błyszczącej się u dewizki zegarka, ażeby rozpoznać prawego syna złotodajnego Zachodu, urodzonego kalifornijczyka. Jego to kocham, bo nie zna on, co to obawa, działa, jak mężczyzna, a serce ma równie obszerne, jak buty. I zdaje mi się, że umie on korzystać ze skarbów, któremi go świat tak hojnie zasypuje.
Skarby Kalifornii, roślinne i kopalne, to baśń czarodziejska. Znajdziecie ich opisy gdzieindziej. Mnie może nie zechcecie uwierzyć. Wszelkie rodzaje pokarmów, od ryb morskich do wołowiny, można kupić za bezcen, a ludzie tutejsi są dobrze rozrośnięci i mają zdrowe żołądki. Potrafią zażądać dziesięć szylingów za przybicie chwiejącego się zamka u kufra; zarabiają szesnaście szylingów dziennie, pracując jak cieśle; wydają dużo na podłe cygara i szaleją na widok zapasów siłackich. Gdy się pokłócą, to z bronią palną w ręce i to publicznie, na ulicy.
Wychodziłem właśnie z Mission-Street, gdy wszczęło się nieporozumienie pomiędzy dwoma panami, z których jeden przedziurawił drugiego. Kiedy policyant, którego nazwiska nie pamiętam, „zastrzelił nieszczęśliwym trafem pana Ed. Kearneya“, usiłującego zbiedz przed zaaresztowaniem, byłem na przyległej ulicy. Dziękuję za to Opatrzności. Dość już jeździć tramwajem z policjantami, którzy, siadając, rozkładają poły munduru, ażeby dojrzeć sterczący w kieszeni nabity rewolwer. Dość wiedzieć, że na stu ludzi w szynkowniach i restauracyach pięćdziesięciu ma przy sobie broń palną. Chińczyk zwabia w zasadzkę nieprzyjaciela i sieka go dokładnie na kawałki swoją siekierką, a wtenczas dzienniki wyją nad dzikiem okrucieństwem poganina. Włoch oporządza przyjaciela długim nożem lub sztyletem... Dzienniki ubolewają nad dzikością cudzoziemca... Irlandczycy i urodzeni kalifornijczycy w chwilach niezadowolenia posługują się rewolwerem nie raz, lecz sześćkroć razy. Dzienniki zaznaczają wypadek i na sąsiedniej szpalcie zapytują: czy świat cały może się równać z miastem San-Francisco pod względem postępu? Amerykanie, rozkochani w swym kraju, odpowiedzą, że takie rzeczy zdarzają się tylko w najniższych sferach. A jednak w tej chwili właśnie były sędzia, który został przez drugiego sędziego wsadzony do więzienia, poprzysięga krwawą zemstę swemu przeciwnikowi. Dziennikarze zbadali obie strony i oczekują jaknajgorszego zakończenia.
A teraz pozwólcie mi nabrać tchu, aby rzucić klątwę na służącego, murzyna, i pośrednio na murzynów wogóle. Zrobiono murzyna obywatelem kraju, z prawem głosowania, a zatem oba polityczne obozy starają się go sobie zjednać. Ale on nie przystał ani tu, ani tam. Murzyn służący podczas jednego obiadu dopuści się tylu głupstw, do jakich byłby zdolny chyba parobek wzięty prosto od pługa, i będzie ciągle popełniał te same błędy. Jest to bydlę z ciężkim chodem, nierozgarnięte, z niezgrabnemi łapami, takie samo, jakie niejedna memsahib w Indyach hoduje pod swoim dachem. Ale dzięki panującym prawom, jest ono wolnym i niezależnym obywatelem i, co za tem idzie, nie podlegającym krytyce. On, tylko on, murzyn, usługuje do stołu w tem obłąkanem mieście, (Chińczyk nie liczy się za nic). Jest on niewyćwiczony w służbie, niezdolny, ale zapełnia miejsce i bierze zapłatę. Bóg uposażył go mniejszą dozą rozumu, niż mieszkańców Wschodu. On zaś upiera się przy tem, że usługuje do stołu przypadkowo, tak sobie, dla rozrywki. I stara się, żebyś to zrozumiał. Życzysz sobie zjeść obiad i pragnąłbyś, ażeby ci go podano o ile możności porządnie. On zaś, murzyn, to mieszanina wielkiego, czarnego, głupiego dziecka i człowieka zarazem. Kolorowy taki pan podawał mi uporczywie ciastka, kiedy żądałem czego innego, a potem zagadnął mnie o szczegóły o Indyach. Powiedziałem mu coś nie coś o tamtejszych płacach.
— O! — roześmiał się wesoło. — Mnieby to na cygara nie starczyło.
Potem zaczął mi się łasić o dziesięć centów, a potem zaczął się rozwodzić z litością nad Hindusami, poganami ich nazywał, ten czarnowełnisty potwór, którego rasa jest od niepamiętnych czasów celem szyderstwa prastarej Azyi! Obejrzałem go dokładnie i z kształtu głowy przekonałem się, że to murzyn z rasy Yomba, jeżeli można polegać na określeniach etnologicznych. Myślał on po angielsku, ale niemniej był członkiem rasy Yomba i cechy jej przechowały się w nim wiernie. W sali pełno było okazów innych ras; niektórzy podobni do Gallasów (chociaż handel niewolnikami nie zasilał się nigdy materyałem z tamtych stron), to znów egzemplarze z Kamerunu i Krumeni, jeżeli można sobie wystawić Krumena we fraku! Amerykanie nie zwracają uwagi na takie drobiazgi rasowe; trzymają się zdala od murzynów i wyrażają się o nich nieładnie. Murzynów w Stanach Zjednoczonych jest sześć milionów, a liczba ta ciągle wzrasta. Amerykanie, raz uczyniwszy ich obywatelami, nie mogą tego odrobić. Dzienniki utrzymują, że należałoby ich podnieść za pomocą wykształcenia. Próbują tego, ale będzie to długa robota, bo czarna krew jest uporczywsza od białej i odzywa się z nieznośnem natręctwem. Murzyn, przyjąwszy religię, powraca mimo to, jak pszczoła do ula, do pierwotnych popędów swego ludu. Teraz właśnie od niedawna fala religijności wezbrała w południowych stanach. Do tej pory pojawiło się dwóch mesyaszów i jeden Daniel, i zaczęto składać tym wcieleniom świętości ofiary ludzkie. Danielowi udało się skłonić trzech młodzieńców, którzy, według jego zdania, byli ani mniej, ani więcej, tylko Schadrachem, Meshachem i Abednegiem, do wejścia we wnętrze rozpalonego pieca. Zapewnił ich, że nie spłoną. Nie powrócili jednak. Nie byłem świadkiem tego przedstawienia, ale byłem zato w kościele murzyńskim. Zgromadzenie, pod wpływem natchnienia z góry, płakało i jęczało, a jeden wytańcowywał na środku, skacząc powyżej ławki. Może być, że był chory. Ruchy jego drgającego ciała przypominały jednak zanzibarski taniec z kijem, jaki można widywać w Adenie, na statkach, wiozących węgiel, a w miarę, jak śledziłem modlących się ludzi, kruszyły się w moich oczach węzły, łączące ich z białymi, i widziałem przed sobą tylko czarnowełnistą trzodę, wznoszącą modły do Boga, którego nie rozumieją. Ci ludzie na ławkach, porządnie ubrani, siwowłosi, to wszystko dzicy, mniej lub więcej. Co Ameryka zrobi z murzynami? Południe nie złączy się z nimi nigdy. W niektórych stanach związki z czarnymi karane są jako kryminalne przestępstwa. Północ coraz mniej potrzebuje murzynów do roboty. A jednak murzyn nie zniknie. Pozostanie on jako kwestya do rozwiązania. Przyjaciele jego utrzymują, że wart jest tyleż, co biały. Nieprzyjaciele... ach! niedobrze być murzynem w kraju bezwzględnej wolności, w ojczyznie ludzi zuchwałych i odważnych...
Ale niema to nic wspólnego z San-Francisco i jego wesołą młodzieżą i pannami; z dzielnymi przechwalającymi się ludźmi, z obfitością złota i dumy.
Cóż więcej mógłbym powiedzieć? Nie mogę pisać dokładnie, bo jestem zakochany w wymienionych powyżej pannach i innych jeszcze, które nie figurują na wykazie. Panna, pisząca na maszynie jest typem stanowiącym materyał pism humorystycznych, ale typem bardzo pożytecznym. Taka panna z towarzyszką najmuje pokój w dzielnicy handlowej i przepisuje rękopisy. Tylko kobieta może dać sobie radę z maszyną do pisania, bo nabrała wprawy przy maszynach do szycia. Może ona zarobić sto dolarów miesięcznie, i uważa, że to jest forma zarobkowania najodpowiedniejsza dla niej. Ale jakże ona w głębi duszy nienawidzi tej pracy! Po opanowaniu zadziwienia, jakiego doznałem, rozumując o interesach i wydając polecenia młodej osobie w binoklach oprawnych w złoto, zacząłem rozpytywać się szczegółowo o rozkosze niezależności. Kobiety lubią być niezależne, naprawdę lubią. To jest przeznaczeniem bardzo wielu dziewcząt w Ameryce, przyjęty ogólnie zwyczaj, i tylko ja, barbarzyniec, nie mogłem tego zrozumieć.
— Dobrze, ale cóż potem? — zapytałem. — Cóż dalej?
— Pracujemy na życie.
— A potem, czego oczekujecie?
— Że będziemy pracować i nadal.
— Aż do śmierci?
— Ta-a-k. Chyba, że...
— Że co? Mężczyzna pracuje całe życie, do śmierci...
— I my tak samo — odrzekła bez zapału. Tak przynajmniej sądzę.
Wspólniczka odezwała się śmiało:
— Czasami wychodzimy zamąż, za tych, którzy nam dają robotę, tak przynajmniej utrzymują dzienniki...
Uderzyła ręką w kilka naraz klawiszów.
— Nienawidzę jej, nienawidzę! Nienawidzę! A pan nie powinieneś tak patrzeć!
Starsza wspólniczka patrzyła na buntowniczkę z powagą i wyrzutem.
— I ja się domyśliłem, że pani jej nienawidzi — odparłem. — Nie sądzę, ażeby amerykańskie panny różniły się w tym razie od angielskich.
I co tu można powiedzieć takiej młodej osobie, pracującej na życie i nienawidzącej tej pracy? Można się tylko w niej zakochać, ale to jeszcze za mało.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.