Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zacząłem rozpytywać się szczegółowo o rozkosze niezależności. Kobiety lubią być niezależne, naprawdę lubią. To jest przeznaczeniem bardzo wielu dziewcząt w Ameryce, przyjęty ogólnie zwyczaj, i tylko ja, barbarzyniec, nie mogłem tego zrozumieć.
— Dobrze, ale cóż potem? — zapytałem. — Cóż dalej?
— Pracujemy na życie.
— A potem, czego oczekujecie?
— Że będziemy pracować i nadal.
— Aż do śmierci?
— Ta-a-k. Chyba, że...
— Że co? Mężczyzna pracuje całe życie, do śmierci...
— I my tak samo — odrzekła bez zapału. Tak przynajmniej sądzę.
Wspólniczka odezwała się śmiało:
— Czasami wychodzimy zamąż, za tych, którzy nam dają robotę, tak przynajmniej utrzymują dzienniki...
Uderzyła ręką w kilka naraz klawiszów.
— Nienawidzę jej, nienawidzę! Nienawidzę! A pan nie powinieneś tak patrzeć!
Starsza wspólniczka patrzyła na buntowniczkę z powagą i wyrzutem
— I ja się domyśliłem, że pani jej nienawidzi — odparłem. — Nie sądzę, ażeby amerykańskie panny różniły się w tym razie od angielskich.
I co tu można powiedzieć takiej młodej osobie, pracującej na życie i nienawidzącej tej pracy? Można się tylko w niej zakochać, ale to jeszcze za mało.