Od morza do morza/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
Opisuje, jak przez lekkomyślność stałem się świadkiem morderstwa i jak bardzo się przestraszyłem. — Rządy demokracyi i ich korzyści.

Przytrafił mi się nieprzyjemny wypadek, a cała pociecha w tem, że stało się to nie z mojej winy. Pewien człowiek zaprowadził mnie do chińskiej dzielnicy San-Francisco. Chińczycy ze zwykłą zręcznością zagarnęli porządne budowle z ogniotrwałej cegły i idąc za popędem swej natury, zapakowali każdy dom setkami dusz, żyjących w śmieciach i niechlujstwie, o jakiem tylko mieszkańcy Indyi mogą mieć pojęcie. Te powierzchowne oględziny powinny mi były wystarczyć, ale ja chciałem się jeszcze przekonać, jak głęboko w ziemię zapuściły korzenie te warkoczowe stworzenia. Dlatego wyprawiłem się do chińskiej dzielnicy poraz drugi — sam jeden — co było szaleństwem. Na brudnych ulicach (gdyby nie błogosławiony wiatr, wiejący od morza, w San-Francisco panowałaby co roku cholera) nikt mnie nie zaczepił. Doszedłem do czteropiętrowego domu, pełnego chińskich obrzydliwości, i zacząłem schodzić w dół, bo słyszałem, że te budynki zbudowane są dwa razy głębiej pod ziemią, niż na jej powierzchni. Prześliznąłem się mimo palaczy opium i chińskich szulerni i zszedłem o piętro niżej do drugiej piwnicy — istnego labiryntu nor króliczych. Wielka jest przezorność Chińczyków. W razie rozruchów, cały dom mógłby zostać zrównany z ziemią przez motłoch, a jednak mieszkańcy znaleźliby schronienie w podziemnych przejściach, obmurowanych cegłą i umocnionych drewnianemi podporami, zabezpieczonych żelaznemi drzwiami i kratami. Na drugiem piętrze pod ziemią człowiek jakiś poprowadził mnie jeszcze niżej, do lochu, gdzie powietrze gęste było jak masło, a lampy rozświetlały z trudnością, roztaczając krążek stłumionego światła calowej średnicy. Tam mieścił się klub pokera, a gra była w pełnym rozwoju. Chińczycy lubią pokera i grają w niego biegle, klnąc i pocąc się, gdy przegrywają. Znaczna część siedzących koło stołu ubrana była w suknie na pół europejskie, a warkocze pozwijane miała pod kapeluszami. Jeden z grających wyglądał na Meksykanina i, jak się później okazało, był nim rzeczywiście. Grający tworzyli malowniczą grupę ugrzecznionych wrogów, a tak byli pochłonięci grą, że nie zwracali uwagi na obcych. Byliśmy bardzo głęboko pod ziemią i gdyby nie szelest rękawów niebieskich sukien chińskich i padających kart, cisza byłaby zupełna. Gorąco było nie do wytrzymania. Nagle wybuchnęła sprzeczka pomiędzy Meksykaninem a siedzącym obok niego z lewej strony. Człowiek ten porwał się z miejsca, przegrodził się stołem od przeciwnika i wyciągnął chudą, żółtą rękę w stronę wygranych pieniędzy Meksykanina.
Tu należy zauważyć, jak dalece człowiek rządzi się instynktem. Zobaczyłem, że Meksykanin podnosi się z siedzenia i w tej samej chwili znalazłem się na ziemi, nie zdając sobie nawet sprawy, że to najbezpieczniejsze miejsce, kiedy latają kule. Leżałem już rozciągnięty na ziemi, zanim zdołałem sformułować swoje wrażenia, zanim w lochu rozległ się ogłuszający huk wystrzału. W ciasnej przestrzeni odgłos nie mógł się rozejść, tak samo jak i dym gryzący w nos i gardło. Strzał nie powtórzył się, tylko zapanowała głęboka cisza, a ja dźwignąłem się z ziemi. Chińczyk pochwycił obu rękoma brzeg stołu i wpatrywał się w puste miejsce naprzeciwko. Meksykanina już nie było, tylko lekki obłoczek dymu unosił się pod sklepieniem. Trzymając się ciągle stołu, Chińczyk wymówił „ach!“ takim tonem, jakim człowiek wita dobrego znajomego, ukazującego się we drzwiach. Potem zakaszlał i padł na prawy bok, a ja zobaczyłem, że dostał postrzał w żołądek.
Spostrzegłem wtedy, że z wyjątkiem dwóch ludzi, pochylonych nad rannym, nie było nikogo więcej w piwnicy i wtedy cała groza wewnętrznego przerażenia, tłumiona dotąd przez ciekawość, ogarnęła moją duszę. Zapragnąłem gwałtownie wydobyć się ztąd, Chińczycy mogli mnie wziąć za Meksykanina — najokropniejsze rzeczy mogły się stać ze mną — i było bardzo prawdopodobnem, że wszystkie wyjścia są już zamknięte podczas poszukiwania mordercy. Człowiek, leżący na ziemi, kaszlał w przerażający sposób. Słyszałem jego kaszel uciekając, a jeden z jego towarzyszów zgasił światło. Schody wydawały mi się bez końca, a w dodatku nie było słychać nigdzie żadnego ruchu. Nikt za mną nie szedł, nikt nawet na mnie nie spojrzał... Nigdzie nie było śladu Meksykanina. Odnalazłem drzwi wchodowe i choć nogi uginały się podemną, wydobyłem się na chłód nocy pod osłoną mgły i deszczu. Nie śmiałem biedz, a iść wolno nie byłem w stanie. Zdobyłem się więc na rodzaj kompromisu, bo mi pozostało niejasne wspomnienie ludzkiej postaci, rzucającej cień pod latarniami ulicznemi, postaci podskakującej dziwacznie, jak gdyby w nadmiarze ukontentowania. Ale to był strach, śmiertelny strach, który wywoływał moje podrygi... Strach, spotęgowany znajomością mieszkańców Wschodu, obecnością jednego białego człowieka w trzypiętrowem zagłębieniu pod ziemią i kaszlem ranionego Chińczyka! Za nie też w świecie nie byłbym chciał zawiadamiać o tem policyi, bo wierzyłem święcie, że z Meksykaninem skończono już rachunki, zanim jeszcze ja wyszedłem na ulicę. Prócz tego, raz się stamtąd wydobywszy, nie byłbym w stanie wskazać, gdzie to było. Ucieczka moja tak gwałtowna poniosła mnie o milę od hotelu, a szczęk windy, dźwigającej moją osobę na szóste piętro do mieszkania, zadźwięczał mi w uszach, jak najsłodsza muzyka.


∗                ∗
A teraz przechodzę do ważnej kwestyi amerykańskiej — do pijaństwa.

Wiadomo, że Amerykanie nie piją przy jedzeniu, jak to czynią zwykle rozsądni ludzie. Właściwie powiedziawszy, Amerykanin nie jada. On się tylko nadziewa jedzeniem przez dziesięć minut, trzykrotnie w ciągu dnia. Nie macie też pojęcia, co to znaczy „poczęstunek“ na tym zachodnim skłonie amerykańskiego lądu. Weźmy jeden przykład. O godzinie 10-ej minut 30 przed południem człowiek uczuwa potrzebę podniecających napojów. Jest on w towarzystwie dwóch znajomych. Wszyscy trzej wchodzą do najbliższego baru i wypijają trzy kieliszki whisky. Rozmawiają dwie minuty, drugi, a potem trzeci częstują pierwszego, następnie wychodzą na ulicę, dwóch z nich uboższych o dwa kieliszki, a jeden z dwoma kieliszkami więcej — niż potrzebował — w żołądku. Etykieta zabrania odmawiać. Nie widziałem dotąd wprawdzie pijanego na ulicach, ale więcej słyszałem o pijaństwie białych mieszkańców San-Francisco i więcej tam widziałem przyzwoitych ludzi zrujnowanych skutkiem pijaństwa, niżbym sobie życzył. A nałóg ten grasuje we wszystkich klasach społeczeństwa. Zdumiałem się niezmiernie, gdy na przyjemnem wieczornem zebraniu usłyszałem padające z pięknych usteczek słowa o człowieku, z którym łączyły ich właścicielkę stosunki zażyłości: „był pijany.“ Słowa te były wymówione bez najlżejszego wzruszenia. I to mnie najwięcej zadziwiło. Ale klimat Kalifornii łagodzi skutki nadużyć i zaciera zdradziecko wszystkie ślady. W tutejszem powietrzu człowiek nie dostaje zmarszczek, ani nie puchnie. Wygląda napozór kwitnąco, ma jasne spojrzenie, spokojne usta i pewną rękę, dopóki nie nadejdzie dzień porachunku i raptowny upadek głową na dół; wtedy umiera, a przyjaciele wygłaszają odpowiednie wspomnienie. Dlaczego zaś ludzie, którzy po większej części nie mogą znosić trunków, igrają z niemi tak lekkomyślnie, niech kto inny wytłómaczy. Ale ten nieszczęśliwy stan rzeczy sprowadził jednę korzyść, o czem zaraz opowiem.
W samem sercu handlowej dzielnicy, gdzie najgęściej usadowiły się banki, gdzie najliczniej krzyżują się telegraficzne druty, mieści się napół pod ziemią bar, utrzymywany przez Niemca z długiemi blond kędziorami i jasnem okiem. Idźcie tam cichutko, stąpając na palcach, i poproście o... poncz. Dziesięć minut trzeba poczekać, zanim się zagotuje, ale następstwem tego czekania będzie najdoskonalszy i najszlachetniejszy wytwór. Jeden tylko człowiek wie, z czego się on składa. Skosztujcie sami i nie zapomnijcie pobłogosławić mnie zato — mnie, który pamiętam zawsze o bliźnich!
Ale dość już o szynkowniach. Pomówmy teraz o wspaniałem widowisku: o ludzie, rządzonym przez lud i dla ludu, jak się to przedstawia w San-Francisco. Każdy obywatel amerykański, po ukończeniu dwudziestu jeden lat ma głos wyborczy. Może nie umieć rządzić swemi interesami, ani opiekować się żoną, ani wychowywać dzieci, może być nędzarzem, ogłupiałym opojem, bankrutem, rozpustnikiem, albo poprostu waryatem, ale mimo to głos ma zawsze. Jeżeli mu się podoba, może głosować bezustannie na wybór gubernatora swego stanu, na urzędników miejskich, na wszystko i wszystkich.
Raz na cztery lata głosuje na prezydenta. W wolnych chwilach wybiera sobie sędziów, ludzi, którzy mają mu wymierzać sprawiedliwość. Cała ta masa wyborców dzieli się na dwa obozy: republikanów i demokratów. Każdy z tych obozów jest zdania, że obóz przeciwny doprowadzi świat (to jest Amerykę) do zagłady.
Ponieważ zaś każdy ma głos i może głosować, na co chce, wynika z tego, że są tam mądrzy ludzie, znający się na sztuce kupowania głosów i odprzedawania ich tym, którzy ich gwałtownie potrzebują. Amerykanin, zajęty interesami, niema czasu bawić się głosowaniem, ale zato ci, którzy nic nie robią, mają czas na wszystko i są zawsze pod ręką, gdzieś w pobliżu, na ulicy. Noszą miano „chłopców“ i tworzą osobliwszą klasę ludzi. Wszyscy „chłopcy“ są młodzi, niedoświadczeni w wojnie, niezręczni do pracy, nie zabili nigdy nikogo, nie kradli bydła, nie kopali studzien. Mówiąc bez ogródek, są to włóczęgi, gotowe stanąć po stronie każdego za kieliszek wódki. Czekają, są pod ręką, a w tem leży cała tajemnica i chluba amerykańskiej polityki. Mądrzy zaś ludzie są ci, którzy potrafią utrzymać w rygorze całą tę zgraję, gotową głosować za wszystkiem i za każdym. Nie każdy szynkarz to potrafi. Potrzeba do tego mieć doskonałą znajomość miejscowych ludzi, takt, pojednawczość i nieskończony zapas anegdotek dla zabawienia i przetrzymania tłumu noc po nocy, do zamienienia szynkowni w resursę. Irlandczycy specyalnie celują w prowadzeniu takich szynkownianych parlamentów. Przyjmuje się wyborców poczęstunkiem i trochą pieniędzy — poczem głosują. Ten, kto zdobędzie dziesięć głosów, otrzymuje nagrodę, rozporządzający tysiącem głosów, jest osobistością zasługującą na wyróżnienie i tak dalej, aż do najzręczniejszego, który całą tę masę potrafi opanować i zużytkować. Taki człowiek rządzi całem miastem, jak król. A chcecie wiedzieć, na czem polegają zyski? Wszystkie urzędy miejskie — z wyjątkiem niewielu, do których trzeba mieć specyalne, techniczne wykształcenie — są wybieralne na krótki termin i rozdawane według politycznych prądów. Cóż robić? Duże miasto potrzebuje dużo urzędników. Każdy urząd przynosi korzyści i wpływy dwa razy większe, niż płaca. Naprzykład komisarz kanalizacyi i wodociągów zostaje wybrany przez głosowanie. Nie zna się on i nie troszczy o sprawy kanalizacyi i wodociągów, ale ma tyle rozsądku, że biura kanalizacyi i wodociągów obsadza tymi panami, którzy popierali jego wybór. Komisarzowi policyi dopomogli „chłopcy“ z takiej a takiej szynkowni. Komisarz może czuwać nad moralnością miasta, ale nie pozwoli swoim podwładnym zmuszać do wczesnego zamykania tej szynkowni, ani zabraniać w niej szulerki. Niektóre urzędy są ograniczone czteroletnim terminem, ale głupiec chyba nie wyciągnąłby ze swej posady wszystkich korzyści przez czas krótkiego urzędowania.
Na tych szczęśliwych urządzeniach cierpi najwięcej naród, który je wymyślił. Przyjrzyjmy się wspaniałym rezultatom. San-Francisco jest rządzone przez wyborców, zostających pod wodzą osobnika, którego wzrok jest nieco naruszony i który potrzebuje przewodnika, chodząc po ulicach. Urzędownie nazywa się on „Boss Buckley“, a nieurzędownie „Ślepy dyabeł.“ Leży przedemną ujmujący jego życiorys, czarno na białem. Cztery kolumny drobnego druku; możeby się wam nie wszystko w tym żywocie podobało. Spróbujmy go streścić. Boss Buckley, dzięki zręczności i dokładnej znajomości szumowin miejskich, stał się przywódcą i kierownikiem tłumu wyborców. Nie dobijał się on o żadne urzędy, lecz w miarę, jak wzrastała jego potęga, sprzedawał głosy swoich poddanych dającemu więcej, pobierając podatek z dochodów każdego urzędu. Ludność wybiera sędziów, wyborcy pod władzą Boss Buckleya decydują o wyborze. Rozumie się, że sędziowie podlegają też władzy Boss Buckleya. Słyszałem ludzi bardzo wykształconych, nie zajmujących się polityką, jak sobie opowiadali różne sprawy, cywilne i kryminalne, w których „sprawiedliwość“ kupowało się z rąk sędziów. Opowiadali to bez oburzenia, jako rzecz zwykłą. Kontrakty o naprawę dróg, budowli publicznych i t. p. były też pod kontrolą Boss Buckleya, bo urzędnicy, wybierani przez jego podwładnych, zawierali te umowy, a od każdego z kontraktów Boss Buckley pobierał procent.
Przeciwne stronnictwo w San-Francisco ma podobnego przywódcę. Nie jest on tak genialny, jak Boss, ale nie wątpię, że nie jest ani odrobinę uczciwszy. Rozporządza mniejszą liczbą głosów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.