Od morza do morza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Rudyard Kipling.

OD MORZA DO MORZA
przekład z angielskiego
M. G.

Tom I.

WARSZAWA.
DRUKARNIA
A.  T.  Jezierskiego
47. Nowy-Świat 47.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 21 Апрѣля 1901 г.




I.
O wolności i potrzebie korzystania z niej. — Uwagi nad mękami potępieńców.

Po siedmiu latach przeznaczenie, które nami wszystkimi rządzi, zwróciło się do mnie i rzekło:
— Nie potrzebujesz pracować. Wolno ci bawić się. Zdejmuję ci z karku jarzmo na cały długi rok. Co uczynisz z wolnością, którą cię obdarzam?
Zacząłem rozmyślać. Zrazu zamierzałem zreformować świat, ale okazało się, że na to potrzebaby więcej niż rok i że być może, świat nie byłby mi zato wdzięczny, a wtedy pojawił się na mojej drodze osobnik, budzący we mnie zawsze obrzydzenie, wiekuisty włóczęga, obieżyświat. Siedząc na moim fotelu, zaczął krytykować Indye, ze swobodą człowieka podróżującego od pięciu tygodni pod opieką Cooka, przedsiębiorcy podróży. Przybywał on prosto z Anglii, a delikatność i dobre wychowanie utopił po drodze w kanale Sueskim.
— Upominam pana — mówił — że wy tu jesteście za blizko, ażebyście mogli sądzić bezstronnie. Za blisko... Gdy tymczasem ja...
Zakołysał wymownie ręką i umilkł.
Obejrzałem go od głowy, okrytej nowym podróżnym hełmem do podróżnych trzewików, i przekonałem się, że jest zupełnie zwyczajnym człowiekiem. I pomyślałem o Indyach, tej spotwarzonej, milczącej krainie, wystawionej na sądy i krytykę takich włóczęgów, jak ten oto, o krainie, której mieszkańcy mają za wiele do czynienia, ażeby mieli znaleźć czas na odpieranie potwarzy, rzucanych na ich życie i obyczaje. Mojem przeznaczeniem widocznie było pomścić Indye na trzech czwartych częściach kuli ziemskiej. Wymagało to pewnych ofiar, przykrych ofiar, bo musiałem się przedzierzgnąć także w obieżyświata w podróżnym kasku i trzewikach. Ale przez miłość dla naszego małego indyjskiego światka, gotów byłem do tej ofiary i do wielu innych. Gotów byłem wystawić się na „wrzaskliwe oskarżenia jak dzień długi, nie znając co to wstyd “. Postanowiłem iść ku wschodowi słońca póty, póki nie dojdę do serca świata, dopóki nie poczuję pod stopami londyńskiego asfaltu.
Indye nie dały mi mandatu. Ja sam zamianowałem się jeneralnym obrońcą naszego drogiego „ja“, I od tej chwili zmienił się świat w moich oczach, tak jak podobno zmienia się pokój w oczach umierającego człowieka, gdy nań spogląda ostatniego poranku, wiedząc, że nie zobaczy go już nigdy więcej. Wystąpiłem dobrowolnie ze szranek naszego życia i przestałem brać udział w naszych sprawach. Na brzoskwiniach ukazywały się już pączki, a z powodu wielkich śniegów, spadłych w górach, ludzie przepowiadali krótkotrwałe lato. Niczem to było dla mnie. Nic mnie to nie obchodziło. Byłem już umarły, patrzyłem na dawne moje życie bez zajęcia, bez współudziału.
Dziwne to było życie; pędziłem je przez lat siedm bez przerwy. Teraz to jedno rozumiałem, że mogę patrzeć na ludzi idących do pracy, a sam mogę spać spokojnie; że mogę wychodzić o każdej porze i siedzieć w nocy dokąd zechcę, pewny, że ranek nie powoła mnie do pracy. Zrozumiałem, z jakiem wzruszeniem spogląda uwolniony więzień na mury więzienia, które opuścił, i odczułem, jak głębokie jest samolubstwo człowieka, nie mającego obowiązków. Mówiono, że nadchodzący rok może być rokiem nieurodzaju i klęski z powodu deszczów padających w niezwykłej porze. Byłem strapiony. Lękałem się, ażeby deszcze nie popsuły kolei żelaznej, wiodącej do morza, i nie opóźniły mojego wyjazdu. Mówiono, że lato może sprowadzić choroby. I znów porwał mnie lęk, że przeznaczenie może pożałowało swego daru i zmiecie mnie ze świata, zanim zdążę zobaczyć, co jest na nim. Zaczynały się rozruchy na granicy Afganistanu, może trzeba będzie uruchomić cały korpus i dużo ludzi padnie w bitwach, pozostawiając żałobę w wielu sercach... Albo też nieprzyjacielski statek może zagarnąć okręt, wiozący moją drogocenną osobę od Jokohamy do San-Francisco... I błagałem nieba, ażeby raczyło odłożyć te wszystkie klęski na później, ażeby moje plany nie zostały pokrzyżowane. Wojna, głód, zaraza były mi tak nie na rękę w tej chwili.
Zacząłem patrzeć na ludzi innemi oczyma i litować się nad nimi. Pracowali. Musieli pracować. Ja zaś byłem wielkim panem. Mogłem odwiedzać ich o każdej porze i pytać, dlaczego pracują i czy zawsze to robią? Oni odpowiadali niechętnym pomrukiem, a zazdrość widoczna w ich spojrzeniach sprawiała mi rozkosz. Nie śmiałem jednak szydzić z nich, obawiając się, ażeby przeznaczenie nie porwało mnie za kołnierz i nie pociągnęło na dawne miejsce, które jeszcze nie miało czasu ostygnąć. Naraziwszy się w ten sposób wszystkim znajomym, uciekłem do Kalkuty, która, jak zobaczyłem z przykrością, pozostała, jak była, miastem, i handlowała dalej, pomimo klątwy, jaką rzuciłem na nią przed rokiem. I dziś powtarzam też same słowa przekleństwa, w nadziei, że złowonne miasto zapadnie się pod ziemię. O piątej rano, o godzinie, która nie jest ani dniem, ani nocą, trzeba tam już zapalać cygaro, przechodząc przez most Howrak, bo lepiej cierpieć ból głowy od uczciwej nikotyny, niż zostać zatrutym przez zabójcze wyziewy. Pewien człowiek, przyjemny zresztą człowiek, zapytał mnie, dlaczego w Kalkucie tolerowany jest skandal tłumnych wyjazdów do Simli? Odrzekłem mu na to:
— Dlatego, że ta kloaka nie jest miejscem do mieszkania dla ludzi. Cała wasza Kalkuta jest jednym olbrzymim błędem, i wy, i wasze pomniki, i wasi kupcy, i wasze wszystko!... Cieszę się, że tyle rupii wydano na budowle w Simli i że mają wydać jeszcze więcej na linię kolei żelaznej Delhi-Kalka, ażeby ucywilizowani ludzie mogli nią jeździć wygodnie. Z chwilą otwarcia tej linii wasze olbrzymie miasto umrze i zostanie pogrzebane i zapomniane, i to będzie, jak się spodziewam, nauką dla was. Wasze miasto zgnije!
On zaś na to:
— Ludzie tu pogrzebani roztapiają się w ciągu pięciu dni nakształt tłuszczu, jeżeli deszcz pada. Rozpływają się, rozumiesz pan?
Odpowiedziałem mu:
— Rozpływajcie się i roztapiajcie; wszystko mi jedno. Kalkuta jest zawsze dla mnie obmierzła!
Zaprowadził mnie do ogrodów Edenu, błagając, żebym nie jechał w podróż naokoło świata w tak niedobrem usposobieniu. Czułem się nieszczęśliwy i chory, a on upewniał mnie, że to wszystko jest następstwem pobytu w Simli[1].
Niewtajemniczeni wyobrażają sobie, że ogrody Edenu są świetnością i chlubą miasta. W rzeczywistości zaś jest to miejsce straszliwej nudy. Mieszkańcy miasta przychodzą w cylindrach na głowie i w tużurkach i przechadzają się z bolesnym wysiłkiem pod blaskiem oślepiających lamp elektrycznych, kiedy powinniby raczej siedzieć bez zwierzchniego odzienia, w koszuli i częstować swoje małżonki piwem z lodu. Mój towarzysz, była to duszna noc marcowa, okryty był nieodzownym tużurkiem i przemawiał do mnie z wymuszonym wdziękiem:
— Możesz tu nosić okrągły kapelusz, ale nie powinieneś był przyjść w podróżnych trzewikach. I, na miłość Boską, chłopcze, nie pal w tej alei; wszyscy znajomi tu chodzą...
Większość ludzi siedziała po za ogrodami, w powozach, wśród wyziewów końskiego potu, odoru uprzęży i lakierów; reszta włóczyła się tam i napowrót dorożkami i trójkami po zdeptanej trawie, dopóki nie wyczerpały się ich siły. Muzyka ciągle przygrywała.
— I to wszystko? — zapytałem.
— Wszystko — odrzekł mój towarzysz. — Alboż nie dosyć? Spotykamy tu wszystkich znajomych i przechadzamy się z nimi, o ile nie siedzą w powozach.
Nad naszemi głowami wisiało wełniaste, rozpalone niebo, pod nogami mieliśmy chorobliwie zieloną trawę, a omdlały powiew wietrzyka przynosił nam ze wszystkich stron wyziewy amoniaku. Naokoło otaczał nas szereg powozów i elektryczne światła raziły boleśnie oczy. Widok był dziwny i oszołomiający. Skazańcy snuli się bezustannie, a gdy który z nich cofał się w cień, dwudziestu innych zajmowało jego miejsce. Marynarze z kupieckich statków, ormiańscy kupcy, cywilni mieszkańcy Bengalu, sklepowe panny i subiekci, żydzi, posłowie, mieszkańcy Mezopotamii, byliśmy tam wszyscy ubrani w dusznem gorącu wśród wstrętnych wyziewów.
— W taki sposób bawimy się tutaj — opowiadał mi towarzysz. — Widzę już liberyę wice-króla. Lady Lansdowne jedzie...
Mówił to z takim naciskiem, jak gdyby czytał urzędową listę mieszkańców raju, a ja pomyślałem, że ci ludzie będą tak chodzili wciąż bez wytchnienia, dopóki nie poumierają, spragnieni, zakurzeni, smutni i wybladli.
Mając dużo czasu przed sobą, nie potrzebowałem się spieszyć, pomyślcie tylko, o wy! ludzie zapracowani! Wsiadłem na statek i uciekłem z Kalkuty tak zwaną „baranią pocztą“, ponieważ te statki zabierają barany i korespondencyę pocztową do Rangoonu. Na pokładzie płynęli z nami ochotnicy z Pendżabu, dążący na służbę jej królewskiej mości w szeregach birmańskiej policyi, a ja badałem życie pilotów, ludzi, którzy znają ziemię o tyle tylko, o ile ją widzę z wody. Życie ich ciężkie, ale posiadają nie wielkie zapasy ciekawych wspomnień i jeżeli im okazywać należne uszanowanie, raczą niekiedy zniżyć się do opowiadania. Pilot, który przesłużył na rzece sześć lat i nie umarł, ani nie stracił sił, może zarobić, o ile mi się zdaje, coś około pięćdziesięciu rupii, przeprowadzając dwa tysiące tonn ładunku i paręset dusz ludzkich, płynących ku ujściu rzeki z szybkością dwunastu mil na godzinę. Potem wysuwa się z pokładu na wybrzeże, niosąc twoje miłosne listy i błąka się w pobliżu ujścia, dopóki nie pojawi się nowy parowiec do przeprowadzenia w górę rzeki...

* * *
Na pełnem morzu, w parę dni później.

Daję pokój pisaniu. Nie mogę pisać, a spać się nie wstydzę. Wspaniałe lenistwo ogarnęło mnie. Dziennikarstwo jest oszukaństwem, literatura toż samo, sztuka również. Indye znikły mi z oczu wczoraj i ostatni pilot zabrał ostatni mój list do więzienia, z którego się wyrwałem. Wpłynęliśmy na błękitne wody, na roztopiony szafir i lekki powiew kołysze naszym statkiem. Dziś rano widzieliśmy trzy latające ryby; herbatę dają tu nieosobliwą, ale kapitan jest miły człowiek. Czy wystarczy to, com napisał, czy mam jeszcze dodać historyę profesora i jego kompasu? Dowiecie się więcej o profesorze później, jeżeli tylko wezmę do ręki pióro. W Indyach pracował aż dziewięć godzin dziennie. Dziś w południe zainteresował się cyklonami i tym podobnemi rzeczami, zamierzał pójść do kajuty po kompas i książkę o meteorologii. Szedł już, lecz po drodze przystanął, żeby się napić.
— Kompas jest w kuferku — wyrzekł sennym głosem — ale najgorsze to, że trzebaby wyciągnąć kuferek z pod łóżka... Zastanowiwszy się, widzę, że niewarto...
Powrócił na pokład i śpi teraz, o ile mi się zdaje; w głosie jego nie przebijała ani odrobina wstydu. Powinienem był go zganić, ale słowa skonały mi na ustach. Byłem jeszcze winniejszy niż on.
— Profesorze — wyrzekłem. — W Allahabad wychodzi głupi dzienniczek Pionier. Myślą, że ja będę im posyłał listy, pisał listy własnoręczne! Czy pan możesz pojąć coś równie niedorzecznego?
— Nie wiem, czy goryczka godzi się z wisky? — wymówił profesor, sięgając po butelkę.
Nie istnieje kraj zwany Indyami; nie było nigdy dziennika noszącego tytuł Pioniera. To był tylko przykry sen. Jedyną rzeczywistością na świecie są kryształowe tonie morskie, czysto wyszorowane pokłady okrętowe, miękkie maty, ciepły blask słońca, zapach soli w powietrzu i bezdenna, rozkoszna ociężałość.





II.
Rzeka „Straceńców“ i złociste cudo na jej wybrzeżu. — Stwierdzenie faktu, że człowiek może iść do pagody i nie obejrzeć jej, a może pójść do klubu i usłyszeć tam za dużo.

Rzeka i szynkownia na wyprzeżu Picot i oznajmienie kapitana, że podróż z Kalkuty dobiegła do końca i że za parę godzin dotrzemy do Rangoonu, nie robi żadnego wrażenia. Rzeka ma brzegi płaskie, ubogie i błotniste. Jednak gdy nas mijały kołyszące się łodzie, obładowane ryżem, przyszło mi na myśl, że oto płynie przedemną rzeka „Straceńców“ — droga, którą tylu ludzi znanych mi przepłynęło w ciągu trzech lat ostatnich — przepłynęło po to, by nigdy nie powrócić... Jeden płynął tędy do Birmy i zginął w utarczce, rozpłatany birmańskim bułatem; drugi dążył, żeby panować nad tym krajem w imieniu jej królewskiej mości, lecz nie zdołał zapanować nad górskim strumieniem i utonął razem z koniem. Inny zginął od kuli swego służącego, inny z ręki krajowca „dakoita,“ który go zastrzelił podczas obiadu, a tylu innych otrzymało truciznę jadowitej febry, jako jedyną nagrodę za „trudy i poświęcenie nieodłączne od wojskowej służby,“ według słów regulaminu bengalskiej armii. Przebiegłem w myśli długi szereg nazwisk oficerów młodych, cywilnych i policyjnych urzędników, ajentów handlowych, służących wielkim firmom i awanturników... Płynęli wszyscy przez tę rzekę i pomarli...
Obok mnie stał jeden z pracowników, dążących do Nowej Birmy i opowiadał o nieskończonych pościgach za uciekającymi krajowcami, o marszach i kontrmarszach bez żadnego rezultatu, o zgonach w dzikich puszczach tamecznych, o zgonach bohaterskich i rozdzierająco smutnych...
Nagle jakaś zagadkowa złocistość ukazała się na widnokręgu, jakiś cud, jaśniejący w słońcu, którego rysy nie były podobne ani do muzułmańskich kopuł, ani do strzelistych świątyń Hindusów. Wznosiło się to na zielonej pochyłości, a później zarysowały się szeregi magazynów, szop i młynów.
— Do krainy jakiegoż bóstwa dostaliśmy się, my, niezależni Anglicy? — pomyślałem.
— To świątynia! — objaśnił mnie towarzysz. — Niech ją...
Ale nie godziło się przeklinać. Do tej chwili moje nieoswojone oczy nie mogły dopatrzeć różnicy pomiędzy tym krajem a innemi, lecz ta złocista kopuła mówiła wyraźnie: „Oto Birma, kraj niepodobny do żadnego innego znanego tobie...“
— To sławna starożytna świątynia — objaśniał dalej mój towarzysz. — A teraz, odkąd otwarto drogę żelazną Tonghov-Mandalay, płyną tu tysiące pielgrzymów. Postradała ona podczas trzęsienia ziemi olbrzymi złoty szczyt, zwany przez krajowców „htee“ i dlatego jedna trzecia jej część zasłonięta jest bambusowem rusztowaniem. Powinienbyś pan obejrzeć po wykończeniu. Teraz wyzłacają go nanowo.
Nie idzie mi o to, jaka jest właściwie ta świątynia i co napisano o jej przeszłości. Tak, jak stoi teraz, górując ponad wszystkiem, jest dostatecznem objaśnieniem sprawy birmańskiej — dlaczego tylu młodzieńców szło tędy na śmierć, dlaczego uwijają się tu żołnierze i dlaczego roi się na tych wodach od parowców, podobnych do mew czarnogrzbietych.
Przybiliśmy do nowej krainy, o której jeden z pierwszych naszych ministrów-rezydentów wyrzekł:
— To już nie Indye. Należałoby ten kraj uczynić kolonią angielską.
Jeżeli wydał on ten sąd na zasadzie delikatnego powonienia, miał słuszność; bo chociaż Kalkuta ma swoją własną odrębną woń, Bombaj swoją, a trzecią, odrębną i najsilniejszą Pendżab, mają jednak te zapachy pewne powinowactwo między sobą, gdy tymczasem odór Birmy jest zupełnie inny. Nie jest to odór chiński, ale nie jest i indyjski.
— Co to jest? — zapytałem.
A towarzysz mój odrzekł:
Napi.
To jest ryba, którą solą wtedy, gdy już oddawna powinnaby być pogrzebana, a która pożerana jest przez wszystkich.
Tak, nowy to kraj, kraj, w którym ludzie rozumieją, co to gra kolorów, a naród to rozkosznie leniwy. Mnóstwo pięknych dziewcząt. Najgorsza rzecz, że anglo-indyanin jest tu obcym, istotą bez znaczenia. Nie zna on języka birmańskiego — co jest nie wielką szkodą — a Hindusowie z Madrasu przemawiają tu do niego po angielsku. Jest ich tu znaczna liczba, a zajmują oni miejsce krajowców, niechcących pracować, i po niewielu latach pobytu powracają do rodzinnego Madrasu z pieniędzmi i z pierścieniami na palcach; skutki tego są widoczne. Madrasczyk żąda i otrzymuje ogromną płacę, i przekonywa się, że jest niezbędny.
Birmańczyk żyje wygodnie, a kobiety birmańskie zaślubiają madrasczyków, a nawet Chińczyków, którzy im mogą zapewnić dobrobyt. Jeżeli krajowiec podejmuje się roboty, najmuje do jej wykonania ludzi z Madrasu. Zkąd bierze pieniądze na ich zapłacenie, nie mogłem się dowiedzieć, ale wszyscy jednozgodnie twierdzili, że mieszkaniec Birmy za nic w świecie nie będzie szedł drogą uczciwej pracy. A jednak, gdyby łaskawa Opatrzność była ubrała cię w purpurową, zieloną, bursztynową lub brunatną szatę, osłoniła ci głowę zawojem z różowego szala i dała ci za ojczyznę kraj, w którym ryż dziko rośnie, a ryby same się łowią, gniją i zostają nasolone — czy chciałbyś pracować? Czy nie wolałbyś jeść chleb na ulicy, przyglądając się wszystkiemu, co się dzieje? Gdyby dwie trzecie dziewcząt twojego kraju chichotało się wesoło, a wszystkie bez wyjątku były ładne, czy nie wolałbyś przepędzać czas w miłostkach?
Birmańczycy zajmują się tem właśnie, a Anglicy, którzy za nich pracują w Birmie, wyrażają się o jej mieszkańcach surowo. Ja osobiście lubię birmańczyków, zaślepiony sympatyą, jaką powziąłem od pierwszego wejrzenia. Po śmierci zamienię się w mieszkańca Birmy, okrytego dwudziestu jardami prawdziwej jedwabnej materyi (angielskiego wyrobu), z papierosem w ustach, i będę rozmawiał wesoło, żartując dowcipnie, i będę się przechadzał z dziewczyną, o cerze migdałowej, która także będzie się śmiała i żartowała, jak przystało młodemu dziewczęciu. Nie będzie zarzucała na twarz zasłony, gdy na nią spojrzy mężczyzna, ani nie będzie szła za mną z tyłu podczas przechadzki, według indyjskiego obyczaju. Będzie mi patrzeć prosto w oczy, uczciwie i po koleżeńsku, a ja odzwyczaję ją od szpecenia pięknych usteczek paleniem siekanego tytoniu, zawiniętego w liść kapuściany i nauczę ją palić wykwintne papierosy najlepszego gatunku.
Szczerze mówiąc, birmańskie dziewczęta są bardzo ładne i, zobaczywszy je, zrozumiałem lepiej to, co tu opowiadano o naszej... o naszej armii...
Opatrzność opiekuje się tymi, którzy sami sobą nie umieją się zaopiekować. Szedłem ulicą nieznanego nazwiska, znęcony barwami, rozlanemi tak hojnie na całej jej długości.
Świetny koloryt ma Radiputana i południowe Indye, i całą tęczę jaskrawych barw można tam widzieć; ale koloryt Birmy jest zupełnie inny. U kobiet szarfy, spódnice i kaftany są w trzech różnych żywych barwach, a u mężczyzn zawoje i szaty, „putso,“ są wprost olśniewające. Świetne barwy odcinają się jaskrawemi plamami na tle ciemnych, drewnianych domów, oprawionych w zielone liście. Nigdzie sztuka niema określonych przepisów, a koloryt zależy od natężenia światła słonecznego. I dlatego ludzie, żyjący w mgle londyńskiej, wierzą jeszcze w blado-zielone i ponuro-czerwone odzienia. Dajcie mi kolor lila, różowy, czerwony, lapis lazuli i olśniewającą purpurę pod jaskrawem światłem słonecznem, które łączy, i łagodzi wszystko. Zastanawiałem się nad tem właśnie i nad tem, że lud tamtejszy obchodzi się łagodnie ze zwierzętami, gdy człowiek, jadący śmiesznie małym powozikiem, zastosowanym do wzrostu tłustego, birmańskiego kuca, zabrał mnie z sobą na przejażdżkę i pojechaliśmy ku angielskiej dzielnicy, gdzie „sahibowie“[2] przemieszkują w ładnych domeczkach, zbudowanych jakby z deseczek od cygarowych pudełek. Zdawałoby się, że mogłyby rozsypać się od jednego uderzenia i dlatego zbudowano je na nogach. Domy nie są podobne do koszar, a nierówny grunt i zakurzone, czerwone drogi, nie przypominają wcale Indyj.
Kucyk zawiózł nas do ogrodu, utkanego małemi jeziorkami, nasadzonemi mniejszemi jeszcze wysepkami, a po wodzie pływali w łódkach sahibowie, strojni we flanelowe garnitury. Po za parkiem stały klasztorki, pełne wygolonych ludzi, przyodzianych w złocisto-brunatne szaty, którzy wyrzekli się świata, rozkoszy i szatana, i spędzali życie na wesołej gawędce; w pobliżu stały trzy małe dziewczynki ze szkoły, jakby zeszły tylko co ze sceny po przedstawieniu „Mikada,“ a najdziwniejsze było to, że wszyscy się śmiali — śmiali do błękitnego nieba dlatego, że było błękitne, do zachodzącego słońca i do siebie dlatego, że nie mieli nic innego do roboty, a małe, tłuste dziecko śmiało się najgłośniej.
Pagoda była niedaleko, cudowna i błyszcząca tak, jak w pierwszej chwili, gdyśmy ją ujrzeli z rzeki: lecz zblizka widziane jej kształty zmieniły się, odsłaniając w pośrodku gniazdo nielicznej liczby małych pagod, stojących w jej obrębie. Ukazały się też dwa olbrzymie gipsowe tygrysy (według birmańskich religijnych przepisów), stojące na wzgórzu, strażnicy, strzegący największej świątyni w Birmie. Naokoło roiły się tłumy wesołego ludu w pięknych szatach, a wszyscy szli po kamiennych schodach, które pomiędzy tygrysami prowadziły do szczytu. Osobliwa była budowa tych schodów. W większej części zbudowane były jak tunel, a raczej jak kolumnada, bo widać było złocone, drewniane filary wśród mrocznego korytarza. Późno już było po południu, gdy doszedłem do tego dziwnego miejsca i zobaczyłem, że chcąc się dostać do pagody, stojącej na szczycie wzgórza, trzeba przebyć długie bez końca schody.
Pobyt mój w Rangoonie liczył się na godziny, więc można mi darować, że stawałem dęba z niecierpliwości na dole schodów, nie mogąc utworzyć sobie dokładnego, zupełnego i ścisłego wyobrażenia o wszystkiem, co było do widzenia. Znaczenie trzech tygrysów-strażników, wnętrze głównej świątyni, mnóstwo mniejszych, było dla mnie niedostępne i niezrozumiałe. Nie wiedziałem dlaczego ładne dziewczątka sprzedawały małe laseczki i kolorowe świece do postawienia przed wyobrażeniem Buddy. Wszystko było niezrozumiałe, a nie było nikogo, ktoby mi to wytłómaczył. Tyle tylko mogłem się dowiedzieć, że niezadługo wielki, złocony Htee, zniszczony podczas trzęsienia ziemi, ma być ustawiony na dawnem miejscu, z wielką uroczystością i śpiewami, i że połowa ludności Górnej Birmy miała się zebrać na tę ceremonię.
Przeszedłem środkiem pomiędzy dwoma olbrzymiemi zwierzętami, potem przez czysto wymyte podwórze, do bramy o spłaszczonym wierzchołku, przy której trzymali straż kulawi, niewidomi, trędowaci i garbaci. Gdym ich mijał, czepiali się z jękiem i piskiem mego ubrania, ale tłum, niknący na łagodnej pochyłości schodów, nie zwracał na nich uwagi. I ja wszedłem w półmrok bardzo długiego krużganku, wyłożonego kamieniami, wypolerowanemi stopami ludzkiemi przechodniów; pod ścianami jego stały rzędami kramiki.
W najdalszym końcu tego krużganka widać było skrawek wieczornego nieba i tam zaczynały się drugie nierównie więcej strome schody, prowadzące już prosto do Shwedagonu, jak nazywają tę świątynię. Zatrzymałem się tam; przedemną był wspaniały przedsionek, w czystym stylu birmańskim, ozdobionym chińskiemi napisami i pomyślałem, że nic już piękniejszego nie zobaczę, chociażbym poszedł dalej. Nie mogłem pojąć, jakim sposobem ten naród może wydawać rozbójników, o których się czytuje w dziennikach. I ujrzałem wtedy oblicze, które było dla mnie objawieniem. Podbródek, policzki, usta, szyja modelowane według starorzymskiego typu, a ponad tą doskonałością linii tkwił nos mongolski, wąskie czoło, błyszczące skośne oczy. Przypatrywałem się bacznie temu człowiekowi, a on obejrzał się także ze zdumiewająco zuchwałym wyrazem, wykrzywiając szyderczo usta. Potem odszedł z miną wyzywającą, a ja zostałem wzbogacony jednem więcej wspomnieniem i obserwacyą.
Ten człowiek wydał mi się typem dakoita. Przy sposobności potrafiłby ukrzyżować...
Potem brunatne dzieciątko zjawiło się na ręku matki i roześmiało się, a ja zapragnąłem uścisnąć je za rączkę i wyszczerzyłem też do niego zęby. Matka podniosła w górę maleństwo i roześmiała się, i dziecię się śmiało, i wszyscy się śmiali, bo zdaje się, że już taki zwyczaj w tym kraju, a potem zeszedłem z powrotem ciemnym już teraz krużgankiem, w którym mrugały tylko lampy właścicieli kramików i tłumy ludzi śmiały się do siebie. Birmańczycy muszą być ludem o łagodnych obyczajach, bo pozostawiają trzyletnie dzieci pod opieką glinianych lalek lub tygrysów.
W klubie spotkałem znajomego z Pendżabu i rzuciwszy się w jego potężne objęcia, zażądałem pożywienia i rozrywki. W klubie pełno było ludzi, jadących w górę rzeki, lub przybywających stamtąd, a rozmowy były echem podbojów, posuwających się ku północy. Wyprawa i podbój Birmy są najmniej znane i oceniane ze wszystkich naszych przedsięwzięć wojennych w ostatnich czasach.
— Czy widzisz tego człowieka tam w rogu? Miał on rozciętą głowę w Zoungloung-goo. Niesłychanie odporny osobnik... Ten chłopiec obok niego cały rok spędził na uganianiu się za dakoitami. Rozproszył bandę Boh-Manga i schwycił samego Boha, jak wiadomo. Tamten znów jedzie do kraju za urlopem, bo jest chory; tkwi w nim jakiś kawał żelaza. Spróbuj-no naszej baraniny, upewniam cię, że w całym Rangoonie jedynie u nas w klubie można jadać baraninę. Nie przemawiaj tylko krajowym językiem do naszych chłopców. Wszyscy są z Bombayu lub Madrasu. Tam w pierwszym szeregu stoi paru birmańczyków służących, ale prawdziwy birmańczyk nie pracuje nigdy. Woli być poprostu niewinnym daku.
— Czem?
— Lubym dakoitem. Nazywamy ich daku przez skrócenie, tak sobie, pieszczotliwie. Weź ryby. Tak, Rangoon ma swoje zalety. Płaci się tu po książęcemu: niewielki dom z meblami sto pięćdziesiąt rupii. Płaca służby dwieście lub dwieście pięćdziesiąt. Razem czterysta. Mój drogi chłopcze, kominiarz tu nie weźmie mniej, niż dwanaście do szesnastu rupii miesięcznie, i w takim jeszcze razie nie ogranicza się do jednego domu. Daleko gorzej tu, niż w Quetta. Każdy, kto jedzie do Niższej Birmy, a liczy, że się utrzyma ze swojej pensyi, jest głupcem.
Głos z drugiego końca stołu rzekł:
— Dyabelny głupiec! Co innego w Górnej Birmie, gdzie można dostać posadę i na koszta podróży.
Inny głos, wyrywający się z ogólnej rozmowy, dodał:
— Nie rozpisywali się nad tem w dziennikach, ale mówię wam, że wcale nie z taką łatwością zdobyliśmy ten fort, jak się potem zdawało. Boh Gwee złapał nas w istną pułapkę i w chwili, gdyśmy ścisnęli szeregi, nasi ludzie byli już dobrze przerzedzeni od frontu i od tyłu. Te walki w dżunglach dyabła warte i tyle! Proszę dajcie mi jeszcze lodów...
Potem opowiedzieli mi o śmierci mego szkolnego kolegi, zabitego na szańcach reduty Minhla, a czy kto jeszcze pamięta utarczkę pod Minhla, którą otworzył się trzeci bal w Birmie?
— Byłem blizko niego — mówił jakiś głos. — Umarł na ręku. A o ile mi się zdaje, lecz nie jestem pewny. W każdym razie wiem, że śmierć miał lekką. Dobry był chłopiec...
— Dziękuję wam — powiedziałem. — Sądzę, że czas mi już wyjść.
I wyszedłem w duszną noc, a w głowie dzwoniły mi opowiadania o bitwach, morderstwach i nagłych śmierciach. Uchyliłem rożek zasłony, kryjącej Górną Birmę i byłbym dał dużo zato, żeby popłynąć w górę rzeki i zobaczyć mnóstwo dawnych przyjaciół, a teraz wyniszczonych wojną, i pobytem w dżungli żołnierzy. Całą noc śniły mi się nieskończone schody, po których zstępowały tysiące pięknych dziewcząt, ubranych w piękne szaty tak jaskrawe, że aż raziły mój wzrok. Na górze, na samym szczycie wisiał złoty demon, u stóp schodów leżał z twarzą, zwróconą ku niebu biedny mój kolega, poległy pod Minhla, a gromada brodatych oberwańców, ubranych w khahi trzymała przy nim straż.





III.
O mieście słoniów, w którem rządzi bożek Lemitwa, mieszkający na szczycie góry.

Mieliśmy pojechać z Rangoonu prosto do Pennugu. Zamiast tego stoimy pod Moulmeinem na parowcu, który tak wygląda, jak gdyby właściwie nigdzie nie płynął. Po co wybrał się on do Moulmeinu, jest tajemnicą, ale że wszyscy na pokładzie są tacy, jak ja, więc nikt się nie uskarża. Wyobraźcie sobie statek obładowany ludźmi, którym się nie śpieszy, którym nie idzie o nic więcej oprócz jedzenia i którzy nie znają innych wzruszeń jak pojawienie się ćmy...
Moulmein położone jest u ujścia rzeki, która powinnaby płynąc w Południowej Ameryce; szpetne kupieckie statki kołyszą się u stóp pięknych gór okolicznych, a pękate okręty, płynące z Indyj, wloką się powoli. Podróżni rzadko się zjawiają w Moulmeinie, tak rzadko, że z wyjątkiem bark z towarami, łodzie nie często podpływają do stojących statków.
W zaufaniu powiem wam, że Moulmein jest miastem zupełnie nie z tego świata...
Gdy nasz parowiec posuwał się w górę rzeki, ujrzeliśmy najpierw jednego słonia, a potem drugiego, zajętych pracą przy szopach nad rzeką. Niektórzy ludzie, ciasnego umysłu, uzbrojeni w szkła, utrzymywali, że na ich grzbietach siedzieli mahoutowie, ale to rzecz niedowiedziona. Ja wolę wierzyć w to, co widziałem: w senne miasto, rozsypane jednym szeregiem domów na wybrzeżu, zamieszkane przez pełne powagi słonie, wznoszące palisady dla własnej rozrywki. Czuć było w powietrzu zapach świeżo piłowanego drzewa — nie widzieliśmy słoni piłujących — i od czasu do czasu gorącą ciszę powietrza przerywał łoskot padającej belki. Słonie, gdy im się zachciało jeść, wędrowały parami do klubu, nie zadając sobie trudu witania nas, co nas trochę dotknęło. Pocieszyliśmy się, ujrzawszy na wzgórzu wielką białą pagodę, otoczoną mnóstwem małych.
— To jest miejsce, do którego trzeba się wybrać — wyrzekliśmy jednym głosem.
Tieca-gharri w Moulmeinie są trzy razy mniejsze od tych, któremi jeżdżą w Rangoonie, bo tutejsze koniki nie większe są od dobrego barana. Woźnice popędzają je kłusem pod górę i z góry, a że gharri jest bardzo ciasny, a drogi niekoniecznie dobre, ćwiczenie to jest mocno orzeźwiające. I tu wszyscy powożący pochodzą z Madrasa.
Pamiętałbym lepiej, jak wyglądała ta pagoda, gdybym się nie był zakochał głęboko i nieodwołalnie w birmańskiej dziewczynie, ujrzanej na pierwszych stopniach schodów. Tylko to, że termin odpłynięcia parowca naznaczony był na południe następnego dnia, powstrzymało mnie od pozostania w Moulmeinie i nabycia pary słoni. Jest ich tam takie mnóstwo, że spacerują po ulicach, i nie wątpię, że można je kupić za kawałek trzciny cukrowej.
Rozstawszy się z tą piękną dziewicą, uszedłem niewiele stopni, a obejrzawszy się, ujrzałem taki widok — wodę, wyspę, szeroką rzekę, zielone łąki i gęste lasy, iż uradowałem się, że żyję.
Pochyłość wzgórza nademną i podemną utkana była pagodami od wspaniałych, złotem i purpurą lśniących, do delikatnych i prostych z szarego kamienia. W oddali, wysoko, rozległy się słabe dźwięki, coś nakształt złotych dzwonków, i szmer wietrzyku, poruszającego czubami palm. Piąłem się coraz wyżej, dopóki nie dostałem się do miejsca, gdzie panował wielki spokój i królowały birmańskie święte obrazy. I tu znów kobiety składały pokłony. Pochylały głowy i szeptały modlitwy. W ręku miałem parasol czarny, podróżne trzewiki na nogach i podróżny kask na głowie. Nie modliłem się: przeklinałem swą dolę zato, że zostałem obieżyświatem, i żałowałem, że nie znam birmańskiego języka o tyle, ażeby wytłómaczyć tym paniom, że mnie to martwi i że zdjąłbym kask, gdyby nie słońce. Obieżyświat jest brutalną istotą. Chlubię się tem przynajmniej, że zarumieniłem się, obchodząc wkoło pagodę. Powinno mi to być poczytane za zasługę. Ale zato przyglądałem się ze straszliwem natręctwem złotym i czerwonym marom świątyni, z pięknie wyzłacanemi obrazami Buddy na ścianach, maleńkim palmom wyrastającym ze szczelin popękanego ceglanego bruku i dużym palmom nad świątynią, ponurym posągom w niszach głównej pagody i nizko zawieszonym bronzowym dzwonom na każdym rogu. Na jednym z dzwonów był zdumiewający napis po angielsku — widocznie koncept odlewacza z przed lat trzydziestu pięciu.


„Ktoby uszkodził ten dzwon
„Do piekła pójdzie on
„Zkąd wyjść nie zdoła już...“

Czołem przed autorem tego wiersza! Wy, co przybywacie do Moulmeinu, obchodźcie się z należnem uszanowaniem z tym dzwonem i strzeżcie się lekceważenia, któreby mogło urazić pobożnych.
W dolnej kondygnacyi pagody mieściły się cztery komnaty, w których trzy ściany przybrane były olbrzymiemi gipsowemi posągami, a przed każdym z nich płonęła jedna, samotna świeca, której płomień walczył z blaskiem zachodzącego słońca, wpadającego przez okna, i cała komnata pełna była bladożółtego światła, niemożliwego dla wzroku. Niekiedy jedna z kobiet wsuwała się do tych komnat na modlitwę, ale większość pozostawała na dziedzińcu; te, które wchodziły do wnętrza, modliły się goręcej, niż tamte; wyprowadziłem ztąd wniosek, że troski ich musiały być cięższe. O religii birmańskiej wiem mniej, niż nic, bo pięknie oprawne dzieła, opisujące Birmę, nie dają żadnych objaśnień. To jedno tylko wiem, że za tło ma ona najpiękniejsze krajobrazy, jakie można wymarzyć na ziemi.
W tej świątyni, którą zwiedzałem, widok był cudowny na cztery strony świata — zarówno piękny na parowce stojące na rzece u stóp góry, na srebrzyste zatoki z lewej strony, na lasy z prawej i na dachy Moulmeinu od strony lądu. W chwilach, gdy cichł szelest kobiecych sukien i szeptanych modlitw, dochodził zdala, z góry, dźwięk niezliczonych metalowych listków, poruszanych powiewem wiatru, a zawieszonych na Htee pagody. Złoty obraz migotał w słońcu, malowane wizerunki spoglądały na głowy pobożnych, a gdzieś w pobliżu młot i kielnia pracowały nad wzniesieniem nowej pagody na cześć Władcy świata.
Siedząc zadumany, podczas gdy profesor puścił się na wycieczkę ze świętokradzkim aparatem fotograficznym (ku postrachowi młodzieży birmańskiej), zrobiłem dwa ważne odkrycia. Pierwsze, że bóstwem, które rządzi światem, jest lenistwo, drugie, że kształty pagody urodziły się z pękatych kształtów pnia cukrowej palmy. Stała właśnie jedna z nich przedemną dziwnie podobna do małej, szarej kamiennej budowli.
Trzecie i najważniejsze odkrycie zrobiłem w chwilę później. Brudne dyablątko, chłopiec, przebiegł koło mnie, ubrany w putso z pięknej materyi, jakiej napróżno szuknłem w Rangoonie. Powiedziano mi, że taka materya kosztuje sto dziesięć rupii.
— Profesorze — przemówiłem, gdy aparat wyłonił się z za węgła świątyni — coś dziwnego dzieje się w tym kraju. Ludzie nie chcą pracować, nie wszyscy są dakoitami, to jest rozbójnikami, a dzieci ich chodzą ustrojone w putso wartości stu rupii, jeżeli rodzice nie kłamią. Jakim sposobem mogą oni tak żyć?
— Jednakże żyją — odrzekł profesor — a ja zabrałem z sobą tylko część klisz! Jutro rano przyjdę tu z nowym zapasem. Czy ci się marzyło kiedy o podobnem miejscu?
— Nie — odrzekłem szczerze. — Jest to coś cudownego, ale nie zdołałbym określić, w czem leży ten urok...
— W tem bydlęcem próżnowaniu — odparł profesor, pakując aparat, i odszedł niechętnie, ścigany dźwiękiem dzwonów, kołysanych przez wiatr.
O dziesięć minut drogi od pagody ujrzeliśmy wojskową orkiestrę i wojsko. Nigdy jeszcze nie widziałem żołnierzy z Madrasu. Ubrani są jak prawowity Tommy[3], ale mają wygląd wykwintniejszy i więcej ucywilizowany. Podobno czytają oni angielskie książki i znają dobrze swoje prawa i przywileje.
W nieszczęśliwą godzinę zapragnąłem wskrzesić obumierający handel Moulmeinu i w tym celu zamówiłem krajowca, ażeby przyszedł nazajutrz rano na pokład naszego statku z doborem materyj birmańskich. Nawet pięciu minut nie było potrzeba na przebycie tej drogi. Nadszedł ranek, ale człowiek się nie pojawił. Ani jedno czółno z arbuzami o różowem mięsie nie podpłynęło do nas, tak jakbyśmy byli skazani na kwarantannę. Gdyśmy ruszyli w dół rzeki do Penangu, widać było znów słonie bawiące się znoszeniem belek, uroczyście i tajemniczo, jak zawsze. Były one głównemi mieszkańcami tej krainy i zapewne jej władcami. Ich ospałość udzieliła się ludności, a gdy profesor zdradził zamiar odfotografowania ich, słonie odwróciły się i odeszły z pogardą.
Płyniemy teraz do Penangu w temperaturze 87 Fahr. ponad zero w kajutach, a na pokładzie nic, coby się mogło oczom podobać. Wyczerpaliśmy literackie zapasy, wypili dwieście cytryn, przegrali czterdzieści gier (głównie pasyansów), urządzili wyścigi o dziesięć rupii (choćby nagroda wynosiła sto zamiast dziesięciu, nie byłbym do nich stanął) i sypiamy po siedemnaście godzin na dobę. Pisać niepodobna...





IV.
Opisujący jak przybyłem na wyspę Palmową i zasnąłem tam w ogrodzie. — Parę słów o Chińczykach.

Jest w anglo-saskiej rasie coś wadliwego. Zaledwie „Afryka“ zarzuciła kotwicę w cieśninie Penangu, dwóch naszych towarzyszów opanował istny szał, ponieważ dowiedzieli się, że inny parowiec wyrusza natychmiast do Singapoore. Gdyby wsiedli na jego pokład, zyskaliby parę dni. Bóg jeden wie, dlaczego czas był dla nich tak drogocenny! Popędzili więc kłusem do swych kajut i zaczęli pakować manatki, jakby zbawienie duszy zależało od tego. Potem spuścili się na dół i odpłynęli sampanem rozgorączkowani, spotniali, lecz uszczęśliwieni. Robili wycieczkę dla przyjemności i zyskali może... trzy dni. To także stanowiło dla nich przyjemność...
Penang, to kraina palm. Pomyślałem to, patrząc na lesiste wzgórza, wznoszące się nad miastem, i na całe pułki palmowych drzew, rosnących na przestrzeni trzech mil przeszło. Powietrze było łagodne i ociężałe, wokoło statku pełno było łodzi z towarami, a na nich mnóstwo ludzi z Madrasu okrytych klejnotami; na wybrzeżu ciągnęły się szeregi niskich, pokrytych dachówką domków Penangu. Cienie nocy nastąpiły po upalnym dniu.
Wysiadłem na ląd i bliski byłem płaczu z wielkiego wzruszenia ujrzawszy Sikha[4] z piękną brodą, w białych kamaszach, z karabinem na ramieniu. Czem jest zimne źródło dla spragnionej ziemi, tem był dla mnie jego widok. Pochodził on z Jandżali w okręgu Umritsar. Czy znam tę miejscowość — czy nie znam? Zacząłem mu opowiadać nowiny o wojsku, o ludziach na dalekiej północy, a oblicze Sikha promieniało. Służył on w wojskowej policyi; służba była dobra, ale za daleko od kraju, niewiele było do roboty, a Chińczycy też nie sprawiali kłopotu. Zdarzały się między nimi bójki, ale „nas nie śmią zaczepiać.“ I Sikh odszedł dumny, posuwistym wojskowym krokiem, a ja rozweseliłem się na samą myśl, że Indye, te Indye, które miałem znienawidzieć, są jeszcze nie tak bardzo odległe.
Jest w ludziach nieprzeparty pociąg do potępiania wszystkiego, co obce. Kalkuta dziwuje się, że w Allahabad są dobre posadzki w balowej sali, Allahabad wydziwia się nad tem, że w Lahorze mają lód, a Lahora udaje, że wierzy, iż w Penawarze wszyscy uzbrojeni. I ja tak samo zadziwiłem się, ujrzawszy w Rangoonie parowiec, a po wyjeździe z Moulmeinu byłem pewny, że zostawiam po za sobą ostatnie ślady cywilizacyi. Próżność moja i nieświadomość zostały mocno dotknięte widokiem długich ulic, obudowanych dwupiętrowemi domami, pełnych ticca-gharry, szyldów, a nadewszystko dżiurikhiszów.
Wy tam w Indyach nie widzieliście nigdy prawdziwego dżiurikhisza. Jest ich około dwóch tysięcy w Penangu, a niema między niemi dwóch jednakowych. Są one pokryte lekko i śmiało rysowanemi smokami, końmi, ptakami i motylami: ścianki ich są z czarnego drzewa ze spojeniami z białego metalu, a tak mocne, że kulis siada na nich, oczekując na pasażera. Jeden jest tylko kulis, ale silny, a biegnie tak szybko, jak sześciu indyjskich górali. Owija on warkocz wkoło głowy — rodem jest z Kantonu i to jest jedyną niedogodnością dla Sahitów, nie znających jego języka. Trzeba nim kierować, jak wielbłądem.
Ludzie to cierpliwi i wytrwali. Osobnik ze złowróżbną twarzą, wiozący mnie, uderzał ich batem i usiłował bezustannie najeżdżać na nich przez całą drogę do wodospadów, położonych o pięć mil od Penangu. Zdawało mi się, że wśród gęstwiny drzew kokosowych powinnyby przerwać się szeregi budowli. Ciągnęły się jednak bez końca domki z pozamykanemi okiennicami, pokrewne indyjskim bungalom i króliczym norom Rangoonu, walczące o byt pod naporem bujnych drzew i krzewów. Gdzieniegdzie jaśniał front chińskiego domostwa, ozdobiony purpurą, szafirem i złotem, z chińskiemi latarniami nad wejściem i migającemi w głębi ogrodu dziwacznie strzyżonemi krzewami.
Wjechaliśmy na drogę obrzeżoną domkami krajowców, zbudowanemi na palach, ocienionemi wiekuistemi palmami kokosowemi, obciążonemi masą niedojrzałych orzechów. Upalne powietrze przejęte było zapachem roślin, ale nie było w niem zapachu ziemi zroszonej deszczem. W gęstych zaroślach odzywało się ćwierkanie ptaków, od strony gór, ku którym jechaliśmy, dochodził przygłuszony odgłos grzmotu, zresztą wszędzie było cicho, a pot kroplami spływał nam po twarzy.
— Teraz trzeba iść piechotą na górę — odezwał się woźnica, wskazując baryerę zamykającą porządnie utrzymany ogród botaniczny. — Wszystkie powozy tu się zatrzymują.
Członki nasze ciążyły nam jak ołów, a oddech wydobywał się z trudnością, otaczając nas wilgotnem ciepłem tureckiej łaźni. Ziemia przejęta była wilgocią i ciepłem, nieznośne drzewa (byłem zanadto śpiący, żeby odczytywać napisy, które na nich pozamieszczał jakiś nielitościwie energiczny człowiek) były też wilgotno i rozparzone. Na boku szemrały głosy płynącej wody, ale byłem zanadto śpiący, żeby się w nie wsłuchiwać, a na samym szczycie wzgórza rozciągał się gęsty, ociężały obłok, nakształt edredonowej pierzynki otulający wszystko.
Usiadłem, gdziem stał, widząc, że droga idzie w górę stromo, wycięta jak schody — i ogarnęła mnie senność. Siedziałem u wejścia do ciasnego wąwozu. Istna cieplarnia. Czułem jednak, że trzeba iść do wodospadu, więc wdrapałem się po schodach na sam szczyt, mimo, że każdy kamyk pod nogą skrzypiał do mnie: „usiądź.“ Wreszcie doszedłem do niewielkiego strumyka, spływającego po skalistem obliczu góry, gdy po mojem własnem obliczu spływał nierównie obfitszy strumień potu.
Potem poszliśmy na śniadanie, bo głos żołądka donośniej przemawia od wszelkich innych uczuć. Na zakręcie drogi znikły ogrody i ucichł szmer wodospadu i na tem skończyła się nasza wyprawa.
Na imię mu było Joha, a warkocz miał pięć stóp długi — prawdziwy warkocz z włosów, nie z plecionego jedwabiu. Utrzymywał hotel i nakarmił nas kurczętami, w których niewinne ciało wtłoczono cebulę i inne jakieś dziwne przyprawy. Do owej pory trwogą przejmował nas widok Chińczyka, ukazującego się z jadłem, lecz po tej próbie wszystko już możemy przyjąć z ich ręki. Na zakończenie uczty mieliśmy ananasy i siestę. Piękna to rzecz, której my w Indyach nie znamy. Kładziesz się i leżysz, pozwalając czasowi upływać. Nie jesteś wcale zmęczony, nie usiłujesz zasnąć. Napełnia cię niebiańska ociężałość, zupełnie niepodobna do przykrej drzemki w upalną niedzielę, ani do obowiązkowego wypoczynku europejskich poranków. Zaczynam teraz gardzić tymi, którzy opisują siestę w zimnych klimatach. Dopiero tu zrozumiałem, co jest właściwie siesta...


∗             ∗

Chciałem kupić parę rzeczy: sarong, czyli putso, czyli dhoti, fajkę i malajski kris, ale sarongi przychodzą tu głównie z Niemiec, a zamiast groźnych krisów znalazłem coś podobnego do wykałaczki do zębów, drobiazg niezdolny do przebicia malajskiej skóry. W dzielnicy, zamieszkałej przez krajowców, zastałem całą armię Chińczyków, rozstawioną na szerokich ulicach i domach. Jedni ładowali cynę do Singapoore lub powozili pięknemi powozami, inni robili obuwie, krzesła, ubrania — wszystko, czego potrzebuje wielkie miasto. Była to przednia straż mongolskiej nawały. Pierwsze placówki docierają już do Kalkuty, pierwsze lotne kolumny do Rangoonu. Tu zaczyna się pierwszy korpus, sto tysięcy liczący, jak mówią. Kto najpierwszy uderzył na trwogę wobec najścia Chińczyków? Nie można zaprzeczyć, że ci w Penangu nie są przyjemni, widok ich jest nawet wstrętny. Pracują ciężko, a w tym klimacie praca jest mocno szkodliwa; oczy ich podobne są zupełnie do oczu ich ukochanych smoków. Nasze indyjskie bóstwa są znośne, niektóre nawet jowialne — naprzykład brzuchaty Ganesh, ale co można zrobić z narodem, który lubuje się w potworach i wieńczy szczyty dachów płomienistemi językami lub bałwanami morskiemi? Roi się od Chińczyków wszędzie, a gdziekolwiek zbierze się ich trzech lub czterech, zajadają rzeczy nie mające nazwy — najchętniej wnętrzności z kaczek. Nasi chińscy współpasażerowie na statku wyprawiali sobie uczty z uproszonych odpadków kuchennych, osypanych hojnie proszkiem perskim dla odstraszenia mrówek. I to też nie jest naturalne, bo człowiek powinien jadać jak człowiek, jeżeli ma jak człowiek pracować. Po przepędzeniu kilku godzin w chińskiej dzielnicy zrozumiałem, dlaczego angielskie pospólstwo nienawidzi mieszkańców Niebieskiego Państwa. Przejęli mnie oni trwogą, a przypatrywanie się ich domom, składom i im samym nie sprawiło mi żadnej przyjemności. Odór drukarskiej farby jest bardzo przenikliwy. Pociągnął mnie też na drugie piętro do biura redakcyjnego, gdzie korekty leżały w czarującym nieładzie, a ręczna prasa klekotała, jak za dawnych, dobrych czasów.
Chciałem się dowiedzieć, co zamierza się uczynić z chińską dekoracyą domów w Penangu? Mało ważna ta sprawa wynikła z rozporządzeń zarządu miejskiego w Singapoore, nakazujących usunięcie chińskich przyozdobień z dachów, i podniosła taką burzę, że przez całe trzy dni miasto było na łasce i niełasce Chińczyków, którzy powstali jak jeden mąż i narobili władzom niemało kłopotu. Wypadek ten zmusił rząd do bliższego wejrzenia w sprawę tajemnych chińskich stowarzyszeń, które w taki sposób kierują czynnościami ludzi, a z tego wejrzenia wynikło przedsięwzięcie środków ostrożności, niełatwych do wykonania. Chińczyk musi mieć tajne stowarzyszenia... Żyje on w kraju, gdzie są one niezbędne dla jego pociechy i obrony, dla uregulowania płacy, gdzie istnieją od niepamiętnych czasów, i nie wyrzeknie się on ich do śmierci, jak nie wyrzeknie się opium i nie rozłączy z trumną.
— Czy pan sądzisz, że stowarzyszenia rozpadną się pod wpływem odezw rządowych?
— Nie. Będą rozruchy.
— Rozruchy? Jakiego rodzaju?
— Przyjdzie więcej wojska, trochę armat. Sir Charles Warren zostanie tu w Singapoore głównym dowódcą; dotąd nasza załoga zależna była od komendy w Hong Kongu. Ale rozruchy będą napewno. Ani pan, ani ja, ani nikt w świecie nie zdołałby temu zapobiedz. Okaże się wkrótce, czy potrafimy je poskromić. Ale że wybuchną, to pewna[5].
Z redakcyi wyprawiłem się do chińskiego teatru, stojącego tuż przy drodze, a zbudowanego z tyczek i starych worków. Sama już muzyka była dowodem, że Chińczycy mają zachwiane władze umysłowe. Raz jeden — dawno już temu — w Indyach zdarzyło mi się słyszeć piekielną muzykę rogów, towarzyszącą „Tancerzom Piekła“, podczas uroczystości wstąpienia na tron księcia. Było to o tysiąc mil ztąd, ku północy, ale charakter muzyki był ten sam. Tu tłum Chińczyków stał, jak można najbliżej piekielnej orkiestry i napawał się nią. I co tu czynić — pytam raz jeszcze — z narodem nie mającym nerwów, smaku i, jak twierdzą wszyscy, pozbawionym zmysłu moralnego? Ale to nie jest prawdą, że Chińczyk przychodzi na świat z gotowym warkoczem. Warkocz rośnie mu stopniowo, a w najwcześniejszej fazie jest on najśliczniejszem przybraniem głowy, jakie można sobie wyobrazić; łagodnej, ciemnej barwy, kędzierzawy, długi około trzech cali i zapleciony do końca czerwonym jedwabiem. Warkoczyk dziecka podobny jest do pierwszego wypustka tulipanowej cebulki i byłby bardzo ładny, gdyby nie to, że chińskie dziecko jest okropne jako kształt i kolor. Leży ono zawsze spokojnie i nie płacze nigdy. Dlatego, że się lęka, ażeby go nie ugotowano i nie zjedzono. Widziałem sam roznoszone po targach, w środku miasta, ugotowane dzieci. Chińczycy mówili, że to prosięta, ale mnie się zdaje, że ja wiem lepiej. Nieżywe prosięta nie wyszczerzają zębów i nie mają otwartych oczu...
Twarze Chińczyków przerażały mnie, więc ociekłem z dzielnicy chińskiej na krańce miasta i zatrzymałem się przed domem bez okien, przed którego drzwiami widniał kompas. Duch we mnie wstąpił na ten znajomy widok, bo wiedziałem, że pod tym dachem, gdzie się to znajduje, można znaleźć koleżeństwo, litość i współczucie, pomimo tajnych stowarzyszeń całego świata.





V.
Na progu Dalekiego Wschodu, opisujący jego mieszkańców. — O głodnych Indyach i o kulisach.

— Upewniam pana, że takich upałów nie było w Singapoore od wielu lat. Marzec jest wprawdzie tu uważany za miesiąc najgorętszy w roku, ale jednak to, co się teraz dzieje, jest zupełnie nienormalne...
Ja coś odpowiedziałem omdlałym głosem.
— Tak, naturalnie. Zawsze to samo mówią wszędzie. Pozostaw mnie w samotności i pozwól mi się rozpłynąć...
To jest temperatura cieplarni, gdzie się hodują storczyki, przygniatająca, nieubłagana, rozparzona wilgoć, nie stygnąca w dzień, ani w nocy. Singapoore podobne jest do Kalkuty, ale jeszcze gorsze. Na przedmieściach budują szereg domów; w mieście najeżdżają na siebie i popychają się w tłumie. Są to niezawodnie oznaki handlowego rozwoju. Indye pozostały tak daleko, że niema co tu mówić o krajowcach. Wszystko to Chińczycy — jeżeli nie Francuzi, Holendrzy lub Niemcy. Tylko niewtajemniczeni mogą przypuszczać, że Anglicy są tu panami. Panują Chiny i ląd stały Europy, ale głównie Chiny. Przekonałem się, że jestem na granicy Państwa Niebieskiego od chwili, gdy przesiąkłem odorem chińskiego tytoniu, cienko pokrajanego, tłustego i połyskującego chwastu, przy którego dymie każdy inny wydaje się zapachem perfum Rinnula.
Opatrzność zawiodła mnie ponad wybrzeże, do miejsca noszącego miano Hotelu Raffles’a, gdzie jedzenie jest o tyle dobre, o ile niewygodne pokoje. Pozwólcie mi dać przestrogę podróżnym. Niech się żywią u Raffles’a, a mieszkają w hotelu Europejskim. Byłbym uczynił to samo, gdyby nie pojawienie się dwóch okazałych dam, gustownie ustrojonych w koszule, jak sądziłem, i siedzących z nogami opartemi na krześle. Okazało się, że były to holenderskie damy z Batawii i że był to ich strój narodowy, noszony do samego obiadu.
— Jeżeli, jak pan mówisz, miały na sobie pończochy i szlafroki, nie masz pan powodu do skargi. Zazwyczaj nie kładą na siebie nic, oprócz koszuli, do 5-ej po południu — objaśnił mnie człowiek obeznany z miejscowemi zwyczajami.
Nie wiem, czy mówił prawdę, przypuszczam, że tak; ale teraz wiem już, co to są wdzięki mieszkanek Batawii i nie zachwycam się niemi. Dama w takim szlafroku przyprawia o roztargnienie i przeszkadza rozejrzeniu się w politycznem położeniu Singapooru, który jest teraz zaopatrzony w rząd doskonałych fortów i rachuje cierpliwie na mające je przyozdobić działa. Jest coś wzruszającego w tej ufnej, serdecznej postawie kolonij, które oddawna powinny były nabrać nieufności i przejąć się goryczą...
— Mamy nadzieję, że rząd zrobi to dla nas. Przecież rząd może to zrobić — powtarza się nieustannie ta zwrotka wszędzie, gdzie Anglicy nie czują się bezpieczni. A cóż dopiero, gdy się posłucha tutejszych inżynierów! Śmiałość ich mowy zdumiewa tego, kto się nasłuchał nieskończonych rozpraw nad każdą linią budowaną w Indyach, na dobrze znanym gruncie, w znajomych warunkach. Tu rozprawia się o „opasaniu całego półwyspu“, o zaprowadzeniu komunikncyi tu, wzmocnieniu wpływów tam, i Bóg wie o czem jeszcze. Ale nigdy ani słowa o konieczności zwiększenia liczby wojska do opieki i zabezpieczenia tych wszystkich niewinnych operacyj. Może przypuszczają, że rząd pomyśli i o tem, ale dziwnie się robi, słuchając rozmów, prowadzonych z zimną krwią o sprawach, wymagających niewątpliwie podwojenia załóg dla obrony tych dzieł od rąk cudzoziemskich. Pomimo to, wykona się zamierzone roboty, a gdy nadejdzie pora, wydobędziemy zkądkolwiek parę oddziałów i sierżanta, a wtedy i ludzie zrozumieją znaczenie tych kolonij. Zresztą, prorokowanie jest rzeczą łatwą...
Profesor zajrzał mi przez ramię i rzekł:
— Basta! Kolonia ta zostanie filią Chin, polem zbytu i pracy dla taniego chińskiego robotnika.
Wyznaję, że posępny był widok ulic, zapełnionych chińskim tłumem, zamiast naszych ludzi z Indyi, z Beharu, z Madrasu, z Konkanu.
Potem przyszedł do nas człowiek opalony podzwrotnikowem słońcem, mający posiadłości na Nowem Borneo: — miał tam jaskinię wysoką na dziewięćset stóp, i tylko tyle, a zapełnione odwiecznem guano — i zaczął opowiadać historye, od których krew krzepła w żyłach.
— Północne Borneo — wyrzekł spokojnie — potrzebuje miliona robotników, żeby mogło zakwitnąć. Cały milion kulisów. Wszędzie potrzeba ludzi — na półwyspie i na Sumatrze do sadzenia tytoniu, i na Jawie, i wszędzie, ale Borneo samo potrzebuje ich milion!
Miło jest zobowiązać sobie obcego człowieka, a ja czułem, że przemawiam w interesie Indyi.
— Moglibyśmy wam dostarczyć dwa miliony, a nawet dwadzieścia milionów w razie potrzeby — odezwałem się wspaniałomyślnie.
— Wasi ludzie są do niczego — odrzekł mieszkaniec Nowego Borneo; — Indye, jako dostawcy robotników, są dla nas bez użytku, a ludzie na Sumatrze mówią, że wasi kulisowie nie chcą, czy nie umieją uprawiać tytoniu. Potrzeba nam chińskich kulisów w miarę, jak się kraj rozwija.
O Indye! ojczyzno moja! Na toż się zdało odziedziczyć odmienną i świetną cywilizacyę i starożytny przywilej pierwszeństwa! Na to, ażeby twoje dzieci pogardzane były przez obcych przybyszów, jako sprzęt nieużyteczny po za granicami swojej ogłodzonej krainy! Oto droga do pracy, do sytości, droga, na którą tłoczą się tysiącami żółci ludzie, żółte poczwary z warkoczami, a tymczasem w Bengalu podnoszą hałas z powodu popełnianych okrucieństw, dlatego, że jeden oddział wojska, pięćset dusz, wysłano o paręset mil, do Assanu...





VI.
O pięknie ubranych mieszkańcach Singapoore i ich rozrywkach. — Wykazuje dowodnie, jako jeden żyd z Chicago i jedno amerykańskie dziecię mogą zatruć najzdrowszą duszę.

Po przybyciu do nieznanej miejscowości należy przedewszystkiem odwiedzić mieszkańców. Tego obowiązku jednak nie wypełniłem, spędzając czas z Chińczykami do samego Sabbatu, w którym to dniu dowiedziałem się, że Singapoore zgromadza się w ogrodzie Botanicznym i słucha muzyki.
Wszyscy Anglicy, mieszkający na wyspie, byli tam zebrani. Ogród Botaniczny byłby bardzo przyjemny w Europie, ale tu, gdzie, jak wiadomo, jest on jedynem miejscem rozrywki dla mieszkańców, nie robi miłego wrażenia. Rosną tu wszystkie rośliny wszystkich podzwrotnikowych krajów, a pawilon, gdzie umieszczono storczyki, nakryty jest dachem z cieniutkich drewnianych desek, tyle tylko, ażeby trochę przysłonić go od prostopadłych promieni słońca. Mieszczą się tam rurkowo białe cuda z Manilli, z Filipinów, z podzwrotnikowej Afryki; rośliny, będące napół ślimakami, ciągnące pożywienie ze swoich własnych drewnianych skrzynek; ale niema żadnej różnicy pomiędzy temperaturą w pawilonie storczyków a powietrzem w ogrodzie: i tu i tam duszno, wilgotno i parno. Byłbym oddał całomiesięczną płacę, choć w tej chwili nie pobierałem żadnej płacy, za jeden chłodny powiew wiatru w tej duszącej atmosferze, za ciemności burzy takiej, jaka bywa w Pendżabie, wzamian za te zdyszane rośliny, za te spotniałe paprocie...
Rozmyślałem właśnie o przestrzeni, oddzielającej mnie od Indyi, gdy powóz mój wjechał w środek wojskowej osady, z której dochodziły dźwięki orkiestry. Osada górowała nad ogrodem, spuszczając się tarasami po pochyłości wzgórza; konary, otoczone masą zieleni, a w nich klub oficerski, przywodzący na myśl chłodzące napoje, i spacerowicze krążący przy odgłosach muzyki. Wpośrodku siedziała piękna memsahib z jasnemi włosami i swobodnem obejściem, i druga mała i pulchna memsahib, rozmawiająca ze wszystkimi poufale, i podstarzała panna, przybyła prosto z Anglii, i dobrze odżywiany, dobrze ubrany porucznik w jasnem ubraniu, z nieodstępnym foxterrierem. Na ławkach siedział otyły pułkownik i wspaniały sędzia, i żona inżyniera, i kupiec z rodziną. Spotykani przezemnie tylokrotnie samcy i samice, i gdyby nie to, że ich twarze były mi nieznane, mogłem był przywitać się z nimi. Wiedziałem, o czem mówią, widziałem, jak z pod oka oglądają swoje stroje, patrzyłem na młodych ludzi, towarzyszących pannom, i słyszałem, a raczej odgadywałem ich słowa. Okropna to rzecz siedzieć w najętym powozie, patrzeć na swoich ziomków i nie brać żadnego udziału w ich życiu.
Zwróciłem się do profesora z jakiemś zapytaniem; wpatrywał się on w jednę z pań.
— Czy ja po to wybrałem się w podróż, ażeby ich spotykać? — przemówił. — Znam ich wszystkich na wylot, oddawna. Tacy sami, jak tamci, tylko bledsi.
Profesor określił to trafnie. Na tem właśnie polegała cała różnica. Ludzie w Singapoore są śmiertelnie bladzi, tylko żyły na ich rękach odrzynają się kolorem indygo.
Nikt jednak się nie skarżył na niezdrowy klimat Singapooru. Człowiek żyje sobie dobrze i spokojnie, dopóki nie zacznie się czuć nie dobrze. A potem już czuje się coraz gorzej, bo klimat odbiera mu wszelką odporność, a potem... umiera. Tyfus jest jedną z bram wiodących do wieczności, tak samo jak w Indyach — wątroba drugą. Najlepiej w tej wojskowej stacyi, położonej zdala od miasta, wygląda Tormny, kochany, w białym mundurze, blagujący, palący, klnący Tormny. 58-my pułk ma tu swoje leże, Singapoore może spać spokojnie.
Nikt do mnie nie przemówił w tym ogrodzie, chociaż zdawało mi się, że powinni byli poczęstować mnie jakimś napojem, wróciłem więc do hotelu na wieczerzę.


∗             ∗

Chcę powrócić do domu! Muszę wracać do Indyi! Jestem nieszczęśliwy. Parowiec „Nawab“ w tej porze roku powinienby stać pusty, a jest na nim stu pierwszej klasy podróżnych, sześćdziesięciu sześciu drugiej klasy. Wszystkie ładne dziewczęta jadą drugą. Coś się musiało stać w Colombo, jakiś statek musiał się rozbić i ztąd to natłoczenie. Istna menażerya! Kapitan mówi, że według przepisów powinno być tylko 10 — 12 podróżnych i że gdyby był przewidział taki nacisk, byłby wziął większy statek. Ja osobiście jestem zdania, że połowę naszych towarzyszów należałoby wyrzucić z pokładu. Podróżują tylko dla przyjemności, a tego rodzaju zabawa prowadzi tylko do wytwarzania pośpiesznych i niewłaściwych pojęć o zwiedzanych krajach.
Kobiet jest około trzydziestu, i patrzę z oburzeniem, jak usiłują zamęczyć gospodynię okrętową, delikatną i dobrze wychowaną osobę. Sądzę, że uda im się ten zamiar. Salon ma dziewięćdziesiąt stóp długości, a gospodyni biega po nim dziesięć godzin dziennie, bez chwili wytchnienia. W przerwach uwija się z filiżankami bulionu, roznosząc je wątłym istotom, które nie mogą obejść się bez pożywienia od śniadania o 9-ej do drugiego śniadania o 1-ej. Dziś rano podeszła ona do mnie i zapytała najnaturalniej w świecie: „Może zabrać pańska filiżankę?“ Jest to prawdziwa biała kobieta, a w salonie pełno portugalskich metysów. Nawet jeden młody Anglik pozwolił jej sprzątnąć filiżankę i nie odwrócił nawet głowy, gdy ją oddawał. Wstrętne to jest i oburzające. Ona, gospodyni, mówi stojąc przed siedzącymi mężczyznami!
Oskarżają nas w Indyach, że jesteśmy niedobrzy dla służby. Chciałbym widzieć ostatniego posługacza, któryby wypełniał połowę tego, czem okazałe białe matrony i panny obciążają tę swoję siostrę służebną. Każą jej podawać sobie wszystko i nie powiedzą nawet „dziękuję“. Niema ona nawet nazwiska, i jeżeli rykniesz: „Gospodyni!“ obowiązana jest wybiedz. Nie jestże to haniebne?!
Ale głównym powodem mojej chęci ucieczki jest spotkanie tu paczki żydów z Chicago i obawa, że spotkam ich jeszcze więcej. Na statku pełno Amerykanów, ale amerykańsko-niemiecko-żydowski chłopiec jest najokropniejszą istotą ze wszystkich stworzeń na tym świecie. Jeden z nich ma pieniądze i wałęsa się po całym pokładzie, żebrząc u nieznajomych napoju, urządzając loteryę i dopuszczając się różnych takich okropności. Mówią ciągle, że jest umierający. Na nieszczęście nie śpieszy się z umieraniem.
Drugą okropnością na pokładzie jest Amerykanin, jeszcze niedorosły. Nie można nazwać go chłopcem, chociaż urzędownie liczy mu się ośm lat, ubrany jest w pasiastą kurtkę i jada z dziećmi. Ma on znużoną fizyognomię młodego małpiątka, zmarszczki wokoło ust i naokoło oczów. Gdy nie ma nic do roboty, odpowiada, jeżeli nań zawołać imieniem Alberta. Od dwóch lat przeszło jest w podróży, miesiąc przepędził w Indyach i zwiedził Konstantynopol, Tripolis, Hiszpanię; przepędził dni trzydzieści pod namiotem i na koniu, o czem nie omieszkał mnie powiadomić i wychylił do dna kielich podróżnych rozkoszy. Na jego kościach niema odrobiny ciała, sama skóra, a życie przepędza w palarni, zajmując się finansowaniem codziennych loteryj. Widok tego stworzenia przejął mnie trwogą, a ono przyczepiło się do mnie i bezdźwięcznym głosem zaczęło objaśniać o sposobie urządzania loteryi. Kiedym mu przerwał, mówiąc, że znam loteryę, nie zwróciło uwagi na moje słowa i mówiło dalej, a w nagrodę mojej cierpliwości zaofiarowało się wymienić mi nazwiska, upodobania i wstręty wszystkich podróżnych na statku. Następnie znikło, przesunąwszy się przez okno palarni. Drzwi miały tylko ośm stóp wysokości, więc za ciasne były na przepuszczenie takiego zbiornika przedwcześnie rozwiniętej mądrości; o niektórych rzeczach wiedziało to więcej odemnie, o innych tyle, co dwuletnie dziecię, ale znużone oczy miały zawsze ten sam wyraz. I tak samo będą patrzeć w pięćdziesiątym roku życia... Żal mi go więcej niż zdołam wyrazić. Wszystkie wrażenia splątały się w jego głowie, wspomnienia z Hiszpanii ze wspomnieniami z Turcyi i Indyi. Nadejdzie chwila, gdy jakiś nauczyciel obejmie nad tem dowództwo i popróbuje to wykształcić, a chciałbym wiedzieć, od którego końca zacznie! Głowa jest już przepełniona; reszta — reszta nie istnieje. Albert, o ile mi się zdaje, to typ amerykańskiego dziecka. Dla mnie był on istnem zjawiskiem. Chciałbym zobaczyć amerykańską dziewczynkę, ale nie teraz, nie tak zaraz. Nerwy mam rozstrojone Albertem i żydami, a zanim powrócę do równowagi, będę już daleko od Jokohamy.





VII.
Opisuje moje przybycie do Chin, co ujrzałem za chińskim murem, a co na drugiej stronie.

Ostatnie dni nu pokładzie „Nawaba“ przepędziłem w otoczeniu nowych i bardzo dziwnych ludzi. Byli tam spekulanci z Południowej Afryki, finansiści z Anglii (ci nie mówili o niczem, oprócz setek tysięcy fantów i, jak sądzę, blagowali niemiłosiernie), byli i konsulowie z odległych chińskich portów, i wspólnicy chińskich domów handlowych, których mowa i myśli różniły się tak od naszych, jak nasz indyjski żargon różni się od londyńskiego. Ale nie zająłby was opis naszego okrętowego ładunku, ani tępogłowego szkockiego kupca z żyłką do spirytyzmu, badającego mnie o wartość Teozofii i o tybetańskich chelas, unoszących się w powietrzu, ani londyńskiego wikaryusza na wakacyjnej wycieczce, który zwiedził Indye i wierzył niezachwianie w postępy pracy misyonarzy i w ich wpływ na masy i w to, że słowo Boskie wkrótce przeważy wszystkie inne wpływy. Wśród nocnych czuwań rozstrzygał on wielką tajemnicę życia i śmierci, i bez obawy patrzył w przyszłość, na całe życie trudu wśród parafian, między którymi nie było ani jednego bogacza...
Na chińskich wodach staraj się zawsze mieć pod ręką flanelowy garnitur. W ciągu godziny parowiec przewiózł nas ze zwrotnikowego upału w zimną, przenikliwą mgłę wilgotną, jak mgła szkocka. Ranek znów odsłonił nam odrębny świat, coś pomiędzy niebem a ziemią. Morze było podobne do zadymionego szkła: czerwonawo-szare wysepki leżały pod oponami mgły, wiszącej jakie pięćdziesiąt stóp nad naszemi głowami. Kwadratowe flagi dżonek chwiały się w powietrzu i znikały, a zarysy wysepek przebijały niewyraźnie przez tuman piany, którym zasypywała je szklista powierzchnia morza, Parowiec jęczał, stękał i zgrzytał, przemokły i nieszczęśliwy, i ja jęczałem także, bo „Przewodnik“ opisywał port w Hong-Kongu jako najpiękniejszy w świecie, a tymczasem nie było widać nic z odległości kilkudziesięciu kroków. To przesuwanie się nakształt widma poprzez gęstą mgłę miało dziwny, tajemniczy urok, jeszcze dziwniejszy od chwili, gdy ruch wiatru odsłonił nam kontury budowli, stojących tuż nad brzegiem, a po za niemi ścianę góry. Wpłynęliśmy w tłum płaskonosych łodzi, kierowanych przez muskularnych wioślarzy, a profesor oznajmił, że teraz nadeszła chwila badania kwestyi chińskiej. Na pokładzie wieźliśmy nowego jenerała dla tej krainy i tłum świetnych, nowych, zgrabnych mundurów wystąpił na jego przyjęcie: a że przyglądanie się tej ceremonii pochłonęło mnie zupełnie, zapomniałem o „świńskich ogonach“[6]. Panowie! wy, którzy radzibyście nawet na mustrę przywdziewać płócienne kurtki, gdyby wam pozwolono, zaczekajcie trochę! Jeżeli przez cały miesiąc nie będą wasze oczy oglądały mundurowej kurtki, ani słyszały brzęku ostróg, zrozumiecie dopiero wtedy, jak bardzo cywilni ludzie pragną, ażebyście zawsze występowali w mundurach. Jenerał, naturalnie, był bardzo uprzejmym jenerałem. Niewiele wprawdzie wiedział on o indyjskiej armii, ani o czynach pewnego gentlemana noszącego nazwisko Roberta, jeżeli się nie mylę; ale zato oznajmił, że lord Wolseley zostanie głównym dowódcą angielskiej armii, ażeby zaprowadzić w niej reformy. Zdumiał mnie niepospolicie, bo mówił dużo, dużo o wojskowych angielskich sprawach, zupełnie odmiennych od spraw indyjskich, a zajmował się przeważnie polityką.
Cały Hong-Kong jest zbudowany na powierzchni morza, reszta jest mgłą. Jedna błotnista droga ciągnie się przed szeregiem domów; możesz mieszkać w którymkolwiek z nich, a gdy się znużysz życiem, możesz przejść przez drogę i utopić się w morzu, jeśli znajdziesz jednę stopę kwadratową wolnej, niezajętej, rozbijającej się brudną falą o brzegi wody, na której pływa niezliczona ilość łodzi i parowców, w czterech piątych należących do Anglii.
Dumny się czułem, patrząc na statki w Singapoore, ale serce moje wzdęła jeszcze większa pycha na widok floty Hong-Kongu, której się przyglądałem z balkonu hotelowego. Mogłem prawie plunąć w morze, tak było blizko, ale dużo marynarzy stało w tamtej stronie, a naród to mocny i niepobłażliwy. Jakież to wstrętnie samolubne plemię ci podróżnicy! Od dziesięciu zaledwie dni straciliśmy z oczu świat cały, oprócz naszych kufrów, a gdy nas na wstępie do hotelu przywitano wieścią o straszliwym huraganie na wyspach Samoańskich, odpowiedzieliśmy na to:
— Ach! tak... to bardzo smutne... Ale gdzie nam dacie pokoje?
W zwykłym trybie życia byłby to dla nas przedmiot do rozmowy na całe pół dnia; tu załatwiliśmy się z nim, przeszedłszy połowę hotelowego korytarza. Niepodobna usiedzieć na miejscu, mając przed oknami nowy, nieznany świat, całe Chiny do obejrzenia!
Łoskot kufrów w przedsionku, stukanie obcasów i ukazanie się olbrzymiej, chudej niewiasty w zapasach ze służącym madraszczykiem:
— Tak, podróżowałam już po całym świecie i będę podróżowała... Jadę teraz do Szanghu i Pekinu... Byłam w Mołdawii, w Rosyi, w Bejrucie, w Persyi, w Kolombo, Delhi, Benares, Allahabadne, w Pescawana, Malabarze, w Singapoore, w Penangu, tutaj i w Kantonie! Jestem rodem z Austryi, jadę do Stanów Zjednoczonych, a może i do Irlandyi... Jestem ciągle w podróży, jestem, jak się nazywa, veuve, wdowa. Mój mąż umarł i jestem smutna, zawsze smutna, więc podróżuję. Jestem żywa, ale nie żyję. Rozumiesz pan? Zawsze smutna... Powiedz im, jak się nazywa statek, na który mają dostawić moje kufry... Pan podróżujesz dla przyjemności? Tak! A ja dlatego, że jestem samotna i smutna, ciągle smutna!
Kufry znikły, drzwi się zamknęły za smutną niewiastą, a ja stałem na miejscu, drapiąc się z podziwem w głowę. W jaki sposób zaczęła się ta rozmowa, dlaczego się skończyła i jaki pożytek z takich znajomości? Nie dowiem się nigdy, ale całe to zdarzenie jest ściśle prawdziwe. Z takiego materyału czerpią wzory noweliści.
Wyszedłszy na ulicę Hong-Kongu, wpadłem w gęste, zimne, londyńskie błoto, osadzające się na butach, a turkot niezliczonych kół rozlegał się jak turkot londyńskich dorożek. Padał deszcz przenikliwy i wszyscy sahibowie wołali na dżiurikisze, zwane tu przez skrócenie riki, a wiatr był jeszcze zimniejszy niż deszcz. Było to pierwsze od wyjazdu z Kalkuty zetknięcie się z uczciwą słotą. Nic dziwnego, że przy takim klimacie Hong-Kong jest dziesięć razy więcej ożywiony niż Singapoore, że naokoło widać było wznoszące się budynki, gazowe światło po domach, a Anglicy chodzą tak, jak Anglicy powinni chodzić, żwawo i śmiało. Na całej długości głównej ulicy były werandy i europejskie sklepy. Poszedłem wzdłuż Queen Street, która nie jest zbyt górzysta. Wszystkie inne, które widziałem, urządzone były ze stopniami schodów i przy pogodnem niebie mogłyby dostarczyć profesorowi mnóstwo pięknych fotografii, ale deszcz i mgła zasłaniały widok. Każda z podnoszących się stromo ulic tonęła w mgle pełzającej po bokach góry, a te, które rozciągały się w dole, nikły w oparach, podnoszących się z wód zatoki: i tych i tamtych widok był dziwaczny.
— Hi-gi-gów — przemówił niosący mnie kulis, i zakołysał riki na jednem kole.
Wysiadłem i spotkałem najpierw brodatego Niemca, potem trzech wesołych marynarzy z wojennego statku, potem sierżanta od saperów, Persa, dwóch Arabów, Amerykanina, Żyda, a potem parę tysięcy Chińczyków, z których każdy coś dźwigał, a na końcu profesora.
— Wyrabiają w Tokio klisze, klisze do momentalnych zdjęć, jak mi mówiono! Cóż ty na to? — zapytał profesor. — Klisze do zdjęć momentalnych wyrabiane w Tokio! Pomyśl tylko!
Musiałem tym razem przyznać słuszność profesorowi.
— Za wiele trzymaliśmy o sobie — odrzekłem. — Sądziliśmy, że my w Indyach jesteśmy ucywilizowani. Musimy ustąpić miejsca. Hong-Kong wyścignęło Kalkutę.
I tak jest rzeczywiście, bo ulice są nadzwyczajnie czyste, domy jednej wysokości, trzypiętrowe, z werandami, a bruki kamienne. Spotkałem jednego konia z bardzo zawstydzoną miną, podczas gdy na ulicach ze schodami mijały się tylko dżiunkiszi, Hong-Kong odarło je z uroku. Zamiast zachować te ekwipaże wyłącznie dla pięknych dam, jeżdżą niemi mężczyźni do biura, oficerowie w pełnym uniformie, i opowiadano mi w koszarach, że nierzadko przywożą w nich na odwach pijanych przestępców. „Pijak zasypia i niema już z nim kłopotu, proszę pana“. Chińczycy naturalnie zagarnęli miasto dla siebie i korzystają ze wszystkich naszych urządzeń. Ich złocone czerwone szyldy płoną na głównej ulicy, przyozdobione napisami w chińskiej angielszczyznie. Sklepy te, to pułapki na marynarzy i poszukiwaczy osobliwości, a wiedzie im się doskonale. Wyprawiając się tam, złóż wszystkie pieniądze w banku i zapowiedz urzędnikowi, żeby ci nie wypłacał nic, chociażbyś najgwałtowniej żądał. W ten sposób jedynie uchronisz się od bankructwa.
Profesor i ja odbyliśmy wędrówkę od Kee Singa do Yikinga, sprzedającego w swym sklepie nadgniły drób, a każdy z tych sklepów był wart widzenia. Chociażby sprzedawano w nim obuwie lub zabite prosięta, znalazła się tam zawsze jakaś delikatna rzeźba lub złocony napis ku radości naszych oczu, a wszystko było niezwykłe i zwracające uwagę. Splot poskręcanych korzeni, w którym kilku cięciami nadano kształty zbitych w kupkę dyablików, kielich koniaku objęty sprzączką, ciemno-czerwona ze złotem zasłona, bambusowy parawanik, wszystko było piękne; wszystkie nacięcia, złączenia, okucia dokładne i czyste. Koszyki kulisów miały harmonijne kształty, a zawiasy z indyjskiej trzciny, przytwierdzające je do jarzma z wygładzonego bambusu, zakończone były dokładnie. Można było wysunąć i wsunąć szufladki od skrzynki zawieszonej na piersiach roznosiciela obiadów dla kulisów, a rękojeści małych drewnianych ręcznych pompek w sklepach obracały się lekko i dokładnie na zawiasach.
Oglądałem to wszystko, gdy profesor błądził między rzeźbami ze słoniowej kości, haftowanemi tkaninami, inkrustacyami, szyldkretowemi filigranami, fajkami, zdobionemi dżetem i innemi cudami, o których tylko bożek sztuki mógłby coś wiedzieć dokładnie.
— Nie można ich nawet porównać z sobą — odezwał się profesor, mając na myśli naszych indyjskich artystów, a trzymał w ręce maleńką rzeźbę z kości słoniowej, przedstawiającą dziecię, usiłujące wydobyć ślimaka ze skorupy — całą historyę dziecka i żyjątka, umieszczoną w kości. — Ci tutaj stoją nieporównanie wyżej pod względem przemysłu i wykonania — dodał, wskazując na szkic, przedstawiający kobietę, walczącą z wichurą i osłaniającą od niej swe dziecię.
— Tak, a czy pan uważasz, że oni używają barw anilinowych tylko do przedmiotów dla „nas“ przeznaczonych? — zagadnąłem, oglądając tanie, chińskie łyżki — piękne kolorem, kształtem i praktyczne w użyciu.
Pękate chińskie latarnie kołysały się nad naszemi głowami, z cichym chrzęstem napuszczonego oliwą papieru, ale daremnie byłoby żądać od nich objaśnienia tak samo, jak od żółtoskórego, odzianego w niebieskie szaty właściciela salepu.
— Pan coś kupić? Ładne rzeczy tu — przemówił Chińczyk, nakładając do fajeczki tytoń z ciemnozielonego skórzanego woreczka, zamykającego się dżetową sprzążką.
Bawił się „szczotami“ z ciemnego drzewa, obok leżała jego księga sklepowa, oprawna w naoliwiony papier, stał tusz z pędzelkami i porcelanowa podstawka do pędzelków. Malował pracowicie na kartach księgi ostatnią sprzedaż. Chińczycy robią to od kilku tysięcy lat, ale dla mnie był ten widok nowością.
— Pan coś kupić? — powtórzył kupiec, wymalowawszy ostatni zakręt w książce.
A ja mu odpowiedziałem:
— Chciałbym dostać objaśnienie. Czy wy macie duszę?
— Czy mamy co?...
— Kawałek duszy? Choćby kawałek! Czy tylko sam rozum? Nie wiecie? Wasz naród podobne do dyabła. Chciałbym dostać objaśnienie?
— Nie mam. Półtrzecia dolara — odpowiedział, ważąc w ręku pudełeczko.
Profesor nie słyszał. Był przygnębiony myślą o losach Hindusów.
— Trzy są na świecie rasy uzdolnione do pracy — wymówił, patrząc na kotłującą się ulicę; „riki“ przerzynały gęste błoto, a szwargot Chińczyków przedzierał się przez tumany żółtej mgły.
— Ale jedna jest tylko zdolna do rozmnażania się nakształt robactwa — odparłem. — Hindus sam sobie podrzyna gardło i umiera powoli, a Sahibów plemię zamało liczne, by trwać przez wieki. Ten zaś żółty naród pracuje i mnoży się... Musi jednak mieć duszę, bo nie byłby zdolny do tworzenia tak pięknych rzeczy.
— Nie mogę ich zrozumieć — mówił profesor. — Lepsi z nich artyści, niż Hindusi (ale ta rzeźba, mówiąc nawiasem, jest japońska). Lepsi artyści i wytrwalsi pracownicy. Gnieżdżą się w ciasnocie, jedzą wszystko i potrafią żyć niczem. Oni zagarną świat — zakończył spokojnie i poszedł kupować herbatę.
Ani w Penangu, ani w Singapoore, ani tu nie widziałem nigdy Chińczyka śpiącego dopóki trwało światło dzienne. Ani też nie zdarzyło mi się widzieć dwudziestu ludzi, włóczących się bez celu. Każdy dążył do jakiegoś określonego punktu, choćby to był kulis podążający, by ukraść kawałek drzewa z rusztowania wznoszącego się domu. We własnym kraju Chińczyk jest traktowany z pewnem lekceważeniem, może nawet z pewnem okrucieństwem. Bóg tylko, który go stworzył z tej jego żółtej ziemi, zawierającej tak dużo żelaza, ten Bóg tylko wie, gdzie się w nim mieści miłość do sztuki. Miłość ta przejawia się w drobiazgach; gdyby nie ona, nie gromadziłby w pokoju za sklepem różnych cennych okazów tak drobnych, że, chcąc się napawać ich pięknością, trzeba je przysuwać do oczu.
Trapi mnie, że nie mogę poznać myśli milionów ludzi w ciągu kilku godzin. To jednak wydaje mi się pewnem, że gdybyśmy mieli pod swem panowaniem tylko Chińczyków, ilu mamy krajowców w Indyach, i poświęcili im dziesiątą część tych wysiłków, obłaskawiania, nużącego przetrzymywania i pchania naprzód, tego usilnego, nerwowego nawet troszczenia się o ich potrzeby i żądania, ile dajemy Hindusom, oddawna już bylibyśmy zostali wygnani z tego kraju, lub też zebrali obfity plon w nagrodę — najbogatszą krainę na świecie. A tymczasem tamten wielki, gminny kraj, który niańczymy i obwijamy w watę, pytając co rano, czy będzie mógł podnieść się z łoża, podobny jest ciągle do ociężałego obłoku na dalekim widnokręgu. Jestem teraz głęboko rozczarowany do mojej, nie powiem ojczyzny, lecz prowincyi, odkąd zastaje tu buty wyczyszczone, za każdym razem ilekroć je zdejmę. Czyścibut czyni to bez przypominania, poprostu jako obowiązek.

* * *
Czy istnieje takie miejsce, które nazywają Hong-kong? Ludzie mówią że tak, ale ja go dotąd nie widziałem. Raz istotnie rozsunęły się chmury i ujrzałem kamienną budowlę, unoszącą się, jak cherubin, w powietrzu, bez żadnego oparcia. Zdawało się, że to wstęp do jakieś dzielnicy, lecz nadszedł pewien człowiek i rzekł:

— Widzisz pan tę mgłę? Będzie trwała tak bez przerwy aż do września. Wyjedź pan lepiej.
Nie pojadę. Usadowię się tu i będę czekał, do póki mgła nie opadnie i deszcz nie ustanie. W obecnej chwili — a jest to trzeci dzień kwietnia — siedzę przed dużym ogniem i myślę o was biednych, dalekich, w ciężkim trudzie pędzących życie. I wam się zdaje, że gdy idziecie do biura i krzątacie się gorliwie, że pracujecie nad postępem cywilizacyi na wschodzie? Złudzenie!
Przykro mi, że muszę je rozwiać, ale wybraliście do pracy grunt nieodpowiedni...
Weźcie się lepiej do Chin.





VIII.
O szczęśliwości Kate i jej podobnych. — Wykazuje, jako człowiek może się wyprawić na obejrzenie „życia,“ a spotkać się ze „śmiercią.“ — O kobietach i o cholerze.

Jestem przesycony miastem, ale wyraz: przesyt niedostatecznie maluje moje uczucia. Rozpoczęło się to od niebacznego słówka w restauracyj, a skończyło... nie wiadomo gdzie. Że na świecie znajduje się sporo dam: Francuzek, Niemek i Włoszek, zajmujących się odmiennym procederem, wiadomo wszystkim, ale dla człowieka, który przebywał czas jakiś w Indyach, przykro jest zobaczyć Angielki, kolegujące z tamtemi na tem samem polu. Czy zamożny papa, wyprawiający syna i dziedzica w podróż naokoło świata dla uzupełnienia jego edukacyi, zastanawia się nad tem, w jakich miejscach będzie ją uzupełniał młodzieniec, pod przewodnictwem, równie, jak on sam, niedoświadczonych towarzyszów? Przypuszczam, że nie myśli o tem wcale. W interesie więc tych zamożnych ojców i z naiwnej ciekawości, co w Hong-Kongu nazywają „życiem,“ włóczyłem się przez jednę noc po jego ulicach. Cieszę się, że nie jestem ojcem dorosłego syna. Występek jest mniej więcej taki sam wszędzie, ale jeżeli człowiek chce go sobie obrzydzić na zawsze, niech jedzie do Hong-Kongu.
— Rozumie się, że to wszystko lepiej idzie we Frisco[7] — powiedział mi przewodnik. — Ale trzeba przyznać, że i na Hong-Kong to wcale nieźle.
I dopiero gdy otyła duma w czarnych szatach zaczęła piszczeć, domagając się ohydnego płynu, noszącego nazwę „butelki wina,“ zacząłem pojmować, na czem polega wspaniałość sytuacyi. Widziałem przed sobą „życie.“ „Życie,“ to wielkie słowo. Polega ono na spijaniu przesłodzonego szampana i wymianie cynicznych słów z bladolicemi istotami, które się śmieją bez wysiłku, ale i bez wesołości. Żargon „szykowca“ (ma to oznaczać człowieka światowego, na pół pijanego młodzieńca, w kapeluszu zsuniętym na tył głowy) nie łatwo mi zrozumieć. Trzeba się go nauczyć w Ameryce. Przysłuchiwałem się ze zdumieniem głębokości i bogactwu amerykańskich wyrażeń, stanowiących dla mnie zupełnie odrębne narzecze.
W naszem towarzystwie były damy, które znały Anglię; były inne z Zachodu, które występowały przedtem w pomniejszych trupach aktorskich, a wszystkie zdołały zaszargać się na rozmaite sposoby. Wszystkie krakały jak wrony i zalewały się trującym napojem, od którego dostawało się zawrotu głowy. Dopóki mówiły przytomnie, były dość zabawne, ale pod wpływem trunku zrzuciły maskę i zaczęły sypać klątwy, ale jakie? Wielu ludziom zdarzyło się słyszeć kobiety białej rasy klnące, ale w niewielkiej liczbie, do której ja należałem, losy oszczędziły tej przyjemności. Było to dla mnie zupełną nowością. Damy klęły i piły i gadały bezustannie, siedząc kołem, dopóki nie zrozumiałem, że to naprawdę jest „życie“ i że jeżeli nie mam go znienawidzieć, powinienem usunąć się co prędzej z tego koła.
Krzyki i wycia wzmagały się, a wspaniałomyślna publiczność przyjmowała to jako oznaki niezmiernego rozweselenia i zadowolenia, ja zaś poszedłem na drugie zebranie, gdzie pani domu miała już tylko połowę lewego płuca, co można było poznać po jej kaszlu, ale mimo to była równie wesoła na smutny sposób, dopóki i ona także nie zrzuciła maski i dopóki nie rozpoczęły się żarty. Wszystkie dowcipy, słyszane poprzednio, powtórzyły się tu. Biedne to „życie,“ które nie może się zdobyć na jeden świeży dowcip codzień! Tu młody „szykowiec“ zsunął jeszcze dalej na tył głowy kapelusz i wykładał nam, że jest naprawdę „szykowny;“ bez blagi. Ale każdy, kto nie ma żelaznej głowy, pozbyłby się wszelkiej blagi następnego rana, po wypiciu jednego kieliszka tego syropowego szampana. Zrozumiałem teraz dopiero, dlaczego mężczyzni oburzają się, gdy ich częstować słodkiemi płynami.
Drugie to posiedzenie zakończyło się, gdy pani domu wykaszlała nas uprzejmie do samych drzwi wchodowych, a stamtąd już prosto na cichą, chłodną ulicę. Była ona naprawdę chora i powtarzała, że nie pożyje dłużej, jak cztery miesiące.
— Czy mamy całą noc przesiedzieć na takich grobowych posiedzeniach? — zapytałem w czwartem miejscu, lękając się powtórzenia tych samych, po trzykroć słyszanych żarcików i rozmów.
— We Frisco lepiej idą rzeczy. Trzeba przecie zabawiać trochę te damy, rozumiesz pan? Chodzę od jednych do drugich i bawię je, żeby nie zasnęły. Takie to życie... Nigdy pan tego nie widziałeś w Indyach? — usłyszałem w odpowiedzi.
— Nigdy! Dzięki Bogu, nigdy! Po tygodniu takiego „życia“ powiesiłbym się niezawodnie — odrzekłem, opierając się znużony o oddrzwia.
Dochodziły do nas wrzawliwe odgłosy zabawy, dowodzące, że mieszkańcy tego miejsca nie potrzebują budzenia. Jeden osobnik ocknął się właśnie po trzech dniach hulanki, inne rozpoczynały trzydniówkę. Opatrzność dopomogła mi przetrwać to wszystko. Pewien odcień surowej powagi, cechujący moje czarujące obejście, sprawił, że wszędzie brano mnie za lekarza, lub... pastora. Dzięki temu oszczędzono mi słuchania najjaskrawszych dowcipów i pozwolono usiąść i przypatrywać się wdzięcznym objawom tego słodkiego „życia.“ Najgorsze było to, że kobiety były rzeczywistemi kobietami, i ładnemi kobietami, podobnemi do osób, które znałem, a gdy przerwały na chwilę niedorzeczne wrzaski, zachowywały się przyzwoicie.
— Mogłyby wszędzie ujść za prawdziwe damy — powiedział mój towarzysz. — Prawda, że to wszystko dobrze się przedstawia?
Raptem piękna Kate zaczęła ryczeć, żądając więcej napitku. Była godzina trzecia rano i rozpoczęły się znów ohydne rozmowy.
Mówiły o sobie, że są „wesołe.“ Nic to nie znaczy na papierze. Żeby módz osądzić całą przerażającą posępność tego szyderstwa, trzeba słyszeć te słowa z ich ust i w ich własnem otoczeniu. Mrugnąłem porozumiewająco, chcąc pokazać, że i ja jestem „szykowiec“ i że i ja także nie blaguję. Jest w takich towarzystwach pewien jad, który zatruwa ludzi i popycha ich do nadmiernej wesołości; ale gdy się siedzi we czworo, pijąc i klnąc, zapada się grunt zabawy, a występuje obrzydzenie i nuda. Po całonocnych rozmyślaniach zdobyłem przeświadczenie, że dla tego rodzaju kobiet nie istnieje piekło na tamtym świecie. Mają one piekło na tej ziemi, a ja zobaczyłem je w przelocie. Wierny dyplomowi doktorskiemu, którym mnie przyozdobiono na domysł, siedziałem do samego świtu, obserwując wesołe, ciągle wesołe zebranie. Towarzyszka Kate, wynurzająca się z głębokiego upicia, była dla mnie widokiem niemożliwym do zniesienia. Było to coś przerażającego, dopóki litość nie stłumiła we mnie obrzydzenia. Obawa śmierci dręczyła ją, a o powodach dowiecie się zaraz. Na Kate przyjdzie kolej potem.
— Mówią tedy, że pan, jak mówisz, jedziesz z Indyj. Czy pan co wie o cholerze?
— Trochę — odpowiedziałem.
Głos pytający był drżący i urywany. Nastąpiła długa przerwa.
— Mówię tedy, doktorze, jakie są objawy cholery? Jedna kobieta umarła tu w zeszłym tygodniu, na ulicy...
— To wesołe! — pomyślałem. — Ale nie trzeba zapominać, że to właśnie jest „życie.“
— Umarła w zeszłym tygodniu na cholerę. Mój Boże, mówię panu, że umarła w sześć godzin! Zdaje mi się, że i ja dostanę także cholery... Ale ja nie mogę dostać? Nieprawdaż? Zdaje mi się, że i ja mam cholerę. Bolało mnie okropnie. Ale ja nie dostanę cholery, prawda, że nie? Cholery nie można mieć dwa razy, prawda? O! powiedz pan, że nie można, i... i niech cię dyabli!... Doktorze, jakie są objawy cholery?
Słuchałem, gdy mi opisywała o swojej chorobie, i zapewniłem ją, że takie właśnie, a nie inne są choleryczne objawy, i... niech mi to będzie policzone za zasługę, i zaręczyłem, że cholery nie można mieć dwa razy. Uspokoiło to mnie na dziesięć minut. A potem zerwała się z klątwą na ustach i zaczęła krzyczeć:
— Nie chcę być pochowana w Hong-Kongu! Boję się tego! Jak umrę na cholerę, zanieście mnie do Frisco i pochowajcie tam! We Frisco, w górzystem Frisco, słyszysz pan, panie doktorze?
Słyszałem i przyrzekłem.
Na dworze ptaszki zaczynały świegotać i brzask zaglądał przez szpary okienic.
Przypatrywałem się jej i zastanawiałem, czy będzie tak ciągle i bez końca chodzić w kółko po pokoju, z oczyma wzniesionemi w sufit, załamując i rozkładając ręce.
— Młody Duval zastrzelił się — zaczęła po chwili szeptem. — Naprawdę zastrzelił się. Pełno było krwi. Czy pan masz pistolet, doktorze? Ale ja jestem Angielka, rodowita Angielka. Naprawdę! Napijmy się jeszcze wina; jestem taka zdenerwowana. Niedobre dla mnie już wino? Co u dya... No, pan przecie doktór! Pan wiesz, co pomaga na cholerę... Powiedz mi, powiedz!
Poszła do okna i wyjrzała, otworzywszy okienice, a ręka jej, oparta na zawiasach, drżała tak, że od niej trzęsło się całe okno.
— Mówię panu, że Kate jest pijana, jak Bela, Ona ciągle pije. Czyś pan widział, jakie mam znaki na plecach? To jeden pan, prawdziwy pan, obił mnie przedwczoraj. Nieprawda, że upadłam i potłukłam się o stół. To on uderzył mnie kijem. O, bydlę, bydlę, bydlę! Gdybym była pijana, byłabym go zbiła na miazgę. Bydlę! Ale byłam trzeźwa, więc tylko poszłam na werendę i płakałam... O, bydlę!
Chodziła po pokoju, rozcierając sobie ręką plecy i przeklinając owego człowieka. Potem zapadła w osłupienie, ale drzemiąc, jęczała i klęła przez sen i wołała swojej „amah,“ żeby jej opatrzyła potłuczone plecy.
Uśpiona wyglądała lepiej, ale usta jej były boleśnie zacięte, a całe ciało wstrząsało się konwulsyjnie i sen nie przynosił jej spokoju. Światło dzienne oświetliło jej zaczerwienione oczy, obwisłe policzki, osłupiałe wejrzenie, ból głowy i nerwowe drgania. Widok ten nie bawił mnie wcale i czułem się winnym, razem z całym męzkim rodzajem, winnym tego upadku, do jakiego ją doprowadzono.
Zaczęła opowiadać różne kłamstwa. Przynajmniej tak mi powiedział potem ktoś, należący do prawdziwego świata, gdym mu powtórzył, co mówiła. Opowiadała o sobie i o swojej rodzinie, a jeśli to wszystko było kłamstwem, to nie miała celu, bo było nędzne i smutne, chociaż usiłowała ozłocić te wspomnienia zbiorem fotografij, łączących ją z przeszłością. Nie należąc do tamtejszego świata, wolę wierzyć, ze to wszystko było prawdą i być jej wdzięcznym za zaufanie, z jakiem mi to opowiadała.
Sądziłem, że w tym domu nie ujrzę już nic smutniejszego od jej twarzy. Byłem w błędzie. Towarzyszka jej, Kate, rzeczywiście piła ciągle i podniosła się raptem, zataczając, co jest okropnym widokiem, przyprawiającym każdego o ból głowy przez sympatyę. Coś się tam popsuło w niedbałem gospodarstwie, w którem platerowany serwis do herbaty uzupełniała tania porcelana. Służba została przywołana na pomoc. Widziałem Kate, chwytającą się siatki moskitowej dla utrzymania równowagi, a widok to był ohydny, zniewaga dla ludzkich oczu przy świetle dziennem. I słyszałem, jak bełkoczącym, zachrypłym głosem klęła tak, jak nigdy nie słyszałem klnącego mężczyzny i dziwiłem się, że dach nie zapada się nad naszemi głowami. Towarzyszka usiłowała ją uspokoić, ale została odepchnięta z potokiem bluźnierstw, a kilka małych piesków, zanieczyszczających pokój, rozbiegło się w popłochu, unikając rąk i nóg pięknej Kate. Że była piękna, to pogarszało jeszcze sprawę. Towarzyszka osunęła się drżąca na sofę, a Kate taczała się w różne strony, złorzecząc Bogu i ludziom obrzmiałemi usty. Gdyby ją jaki malarz odmalował w tej chwili, ubraną biało, z czarnemi włosami, iskrzącemi oczyma, z bosemi nogami, mógłby ją przedstawić jako wcielenie klęski gnębiącej ludzkość. A potem, gdy przygasła jej wściekłość, dreptała po pokoju, trzymając kieliszek od szampańskiego wina, i wielkim głosem, o dziesiątej rano, domagała się znów ohydnego napoju, którego wyziewy zapowietrzały cały dom. Dostała wina i obie kobiety zasiadły do picia. To było ich śniadanie.
Wyszedłem przygnębiony i przejęty wstrętem, a zamykając drzwi, widziałem, że obie piły.
— Lepiej daleko idzie to wszystko we Frisco — mówił „szykowiec.“ — Ale jak pan widzisz, ładne są i mogą ujść za damy, jeżeli tylko zechcą. Powiadam panu, że warto mieć oczy otwarte, gdy się kręci w tem kółku. Jest co widzieć...
Zobaczyłem i ja to, co chciałem widzieć, i odtąd będę już omijał. Może mają lepszego szampana we Frisco i gdzieindziej, ale rozmowa będzie taka sama, zgnilizna i wyszarzanie takie samo wszędzie, aż do końca świata. Jeżeli to ma być „życie,“ to dajcie mi lepiej uczciwą śmierć bez pijatyki i bezecnych żartów. Z którejkolwiek strony spojrzeć, zawsze to będzie nędzne widowisko, zanadto podobne do tragedyi, żeby mogło być zabawne. A jednak zdaje mi się, że bawi ono młodych ludzi, podróżujących po świecie, choć trudno uwierzyć, żeby to mogło być z korzyścią dla nich, chyba, że obudzi w nich większe przywiązanie do uczciwego domowego ogniska.
Ale moja wina była większa. Pociągnęła mnie tam nie potęga namiętności, a tylko poszedłem z zimną krwią, ażeby módz opisać wnętrze tego piekła i zgłębić niezgłębioną nędzę takiego życia. Za nieznaczną sumę trzydziestu dolarów zdobyłem więcej szczegółów i więcej obrzydzenia, niż chciałem, prawo przyglądania się kobiecie na pół oszalałej od pijaństwa i trwogi, a widowisko to trwało trzecią część nocy. Mój grzech był cięższy.
I kiedy wyszedłem na świat, rad byłem, że mgła rozpostarła się pomiędzy mną a niebem nad moją głową.





IX.
Rozmowa z Taipanem i z jenerałem: dowód, że piknik i wycieczka na morze mogą przynieść jakąś korzyść.

Hong-Kong jest tak ożywione, tak zaludnione, tak oświetlone i bogate, że zapragnąłem dowiedzieć się, w jaki sposób się to stało. W tym celu wyszukałem Taipana, to jest szefa wielkiego angielskiego handlowego domu. Był-to najznakomitszy Taipan na wyspie i najuprzejmiejszy. Był właścicielem statków, przystani, banków, kopalni i stu innych rzeczy. Rzekłem do niego:
— O, Taipanie! Jestem biedakiem z Kalkuty, a ożywienie twojego miasta zdumiewa mnie. Jakim sposobem się to dzieje, że tu w powietrzu czuć pieniądze? Zkąd pochodzą te upiększenia miasta? I dlaczego biali ludzie są tak ruchliwi?
Taipan odrzekł:
— Dlatego, że wyspa robi potężne postępy. Dlatego, że wszystko przynosi dochód. Przejrzyj ten spis.
I podał mi spis trzydziestu — czy coś koło tego — towarzystw: budowy statków, eksploatacyi kopalni, wyrobu lin okrętowych, budowy przystani, towarzystw handlowych, ajencyj i t. p., a wszystko towarzystwa udziałowe, przynoszące zyski.
— Niedosyć na tem — objaśniał dalej Taipan. — Prawie każdy człowiek zakłada tu towarzystwo.
Wyjrzałem przez okno, chcąc zobaczyć, jak się to odbywa. Trzej ludzie w kapeluszach, zsuniętych na tył głowy, rozmawiają przez dziesięć minut. Do nich przyłącza się czwarty z notatnikiem. Wszyscy sterują ku hotelowi po materyały piśmienne — i towarzystwo już zawiązane.
— Ztąd wypływa bogactwo Hong-Kongu — mówił Taipan. — Wszystko tu popłaca, zacząwszy od mleczarstwa. Przebyliśmy głodne lata, a teraz nadeszły urodzajne.
Objaśniał mnie pobłażliwie, przypuszczając, że nie zrozumiem. Obracałem się wśród interesów niepojętych dla mnie, rozmawiałem z ludźmi, których myśli były w Hau-hou, w Fu-czu, w Amoy, a nawet dalej, po za ujściem Yang-tse, gdzie prowadzą handel Anglicy.
Uciekłem z tego zgromadzenia założycieli towarzystw akcyjnych i pobiegłem na górę. Całe Hong-Kong jest górzyste, tylko nie wtedy, gdy mgła zasłania wszystko, oprócz morza. Paprocie wyrastające w drzewa strzelały z ziemi, azalie mieszały się z paprociami, a nad wszystkiem górowały bambusy. Zastałem tam tramwaj stojący na głowie i poruszający nogami w tumanach mgły. Nazywa się to tramwaj Wiktoryi i holowany jest za pomocą liny po stromej górze, pod kątem 65°, lecz na tych, którzy widzieli Rigi i Waszyngton nie wywrze piorunującego wrażenia. W każdym razie nie należy do przyjemności być zawieszonym na linie, mając z boku przepaść na pięćset stóp głęboką, nie widząc nic na dwa kroki przed sobą, nic — tylko jedno kotłujące się morze mgły naokoło. Gorsze to, niż rozkołysane fale morza Chińskiego.
Wyciągnęli nas na tysiąc dwieście stóp powyżej miasta i przynieśli lektyki.
— To jest wycieczka dla przyjemności — wygłosił profesor, wyciskając kapelusz pokryty rosą ze skroplonej mgły. — Ale kraj ucywilizowany! Popatrz na drogę, na baryery, na rowy...
Droga była zbudowana na cemencie, poręcze i baryery żelazne, zapuszczone w kamienne słupy, a rowy wybrukowane kamieniem. Nie szersze to od zwykłej górskiej drogi, ale choćby było miejscem przejażdżki wice-króla, nie mogłoby być lepiej utrzymane. Widoku nie było żadnego. Dlatego to zapewne profesor przyniósł aparat. Minęliśmy kulisów, zajętych poszerzaniem drogi, ładne domki z napisami, letnie kwatery wojskowe i dostaliśmy się do miejsca królowania wichrów, o tysiąc osiemset stóp ponad światem i tam ujrzeliśmy czterdziestomilową przestrzeń chmur. To był szczyt góry, najpiękniejszy widok z całej wyspy. Pralnia w dzień wielkiego prania byłaby ciekawsza do obejrzenia.
— Wracajmy na dół, profesorze — zawołałem — i niech nam zwrócą wydane pieniądze. To żaden widok!
Spuściliśmy się z powrotem z pomocą tego samego zdumiewającego tramwaju, utrzymując uporczywie, że nie doznajemy żadnego wrażenia i udaliśmy się na poszukiwanie cmentarza chińskiego.
— Idźcie na Dolinę Szczęścia — powiedział nam ktoś doświadczony. — Na tej dolinie jest pole wyścigowe i cmentarze.
Żołnierze uśmiechali się do nas z werand wspaniałych trzypiętrowych koszar; a wszystkie „niebieskie kurtki“[8] z całego okręgu zebrane były w królewskim klubie marynarzy i rozpromieniały się uśmiechami dla nas. Niebieskie kurtki są to piękne, krzepkie stworzenia, ale... serce moje dawno już oddałem Tomkowi i jego tylko kocham!
Dostaliśmy się do Doliny Szczęścia drogą wiodącą do pomnika, postawionego zmarłym Anglikom. Takie rzeczy z upływem czasu przestają wzruszać. To jest tylko posiew na wielkie żniwo, z którego owoce zbierać będą dopiero dzieci naszych dzieci. Ludzie ci polegli w bitwach lub zginęli od chorób. Ale zato mamy Hong-Kong, uczyniliśmy je wielkiem miastem, zbudowanem na skale, zaopatrzyliśmy je w pole wyścigowe, opasane z jednej strony państwem umarłych — mahometan i chrześcian. Bambusowy płot oddziela pole wyścigowe od cmentarzy. Może to i dobre dla Hong-Kongu, ale czyby wam było przyjemnie śledzić bieg swojego wierzchowca z posępnem wspomnieniem tych, „którzy odeszli“ i spoczywają w pobliżu? Bardzo piękne są te cmentarze i bardzo starannie utrzymane. Skalista ściana wzgórza wznosi się tak blizko, że najpóźniej pochowani umarli mogliby prawie ze swych mogił objąć wzrokiem całe pole. Nawet tu, zdala od walczących kościołów, grzebią osobno wyznawców każdej z chrześciańskich religij. Jedno wyznanie maluje ogrodzenie na biało, inne na niebiesko. Ostatnie, położone najbliżej trybuny wyścigowej, wypisało wyraźnemi literami Hodie mihi cras tibi. Nie! nie chciałbym bywać na wyścigach w Hong-Kongu! To wzgardliwe, milczące towarzystwo za murem obok trybuny, popsułoby mi całą przyjemność...
Chińczycy niechętnie pokazują swoje cmentarze. Odszukaliśmy je z trudnością, błądząc ze wzgórza na wzgórze, poprzez zarośla i uprawne pola, dopóki nie dotarliśmy do wsi, zamieszkałej przez białe i czarne świnie, otoczonej poszarpanemi czerwonemi skałami, po za któremi leżeli umarli. Cmentarz był ubogi, ale pięknie położony.
Przez ostatnie pięć dni przyglądałem się bacznie zagadkowym istotom o żółtej świecącej skórze — Chińczykom — i dojść nie mogłem, dlaczego oni tak dbają o to, ażeby spoczywać na wieki w malowniczem położeniu, ani tego, jakim sposobem zdają sobie sprawę z malowniczości miejsca. Dostają się oni tam wtedy, gdy postradali zdolność widzenia, a przyjaciele palą rakiety nad ich mogiłą na znak tryumfu.
Owego wieczora jadłem obiad u Taipana w jego pałacu. Utrzymują ludzie, że już zaginął w Kalkucie typ kupca-książęcia. Hong-Kong mogłoby dostarczyć jeszcze kilka takich okazów; przepych, jaki się tam widzi, przypomina czarodziejskie baśnie. W ciągu obiadu dowiedziałem się, że Hong-Kong jest niezdobyte i że Chiny sprowadzają pośpiesznie dwudziesto-czterofuntowe działa dla obrony wybrzeży. Pierwsze z tych twierdzeń wydało mi się mocno wątpliwe, drugie zupełnie wiarogodne. Ci, którzy mieli sposobność przyjrzeć się zblizka, wyrażają się o Chinach z uszanowaniem. A jednak ci sami ludzie, którzy to mówią, zaopatrują Niebieskie Państwo we wszystkie wynalazki Zachodu — drogi żelazne, tramwaje i t. p. Cóż się stanie, jeżeli Chiny ockną się naprawdę, przeprowadzą kolej z Sianghai do Lhassy w Tybecie, urządzą komunikacye parowozową dla przewozu kulisów i zaczną same zarządzać odlewniami armat i arsenałami? Energiczni Anglicy, dowożący dziś na swych statkach broń i działa, pracują dla nich, a jednak powtarzają wciąż: „Płacą nam zato dobrze. W handlu nie można rządzić się uczuciem, a zresztą Chiny nie zaczną nigdy wojny z nami.“ Istotnie, mają słuszność — w handlu nie można rządzić się uczuciem...
Pałac Taipana, przepełniony pięknemi rzeczami i kwiatami, cudniejszemi jeszcze od drogocennych komnat, w których stoją, mógłby dać szczęście pół setce młodzieńców łaknących przepychu, rozwinąć ich talenty, uczynić znakomitymi autorami, śpiewakami, poetami... A tymczasem zamieszkują w nim ludzie z wielkiemi głowami i bystrym wzrokiem, którzy, siedząc wśród tych wspaniałości, rozmawiają tylko o interesach i o handlu.
Gdybym po śmierci nie mógł zostać birmańczykiem, chciałbym być Taipanem w Hong-Kongu. Wie on tak dużo, ma stosunki z książętami i wielkimi tego świata, posiada nawet swoją własną flagę, którą zawiesza na statkach własnej floty.
Szczęśliwy traf, opiekujący się wędrowcami, zesłał mi następnego dnia piknik, a to dzięki temu, że się zabłąkałem i wszedłem przypadkiem nie tam, gdzie należało. Tak było istotnie, zupełnie tak samo, jak się zdarza i u nas — w Indyach.
— Może to będzie nasz jedyny, pogodny dzień — zauważała pani domu.
Wyprawiając się w nieznane światy — w zatokę Hong-Kongu — wsiedliśmy na statek, zrządzeniem losu noszący nazwę „Pioniera.“ Na pikniku był i nowoprzybyły jenerał, ten, co z nami przypłynął na „Nawabie“, i jego adjutant, Anglik, różniący się od nas, indyjskich oficerów. Nie mówił wcale o „ludzie“, a jeśli miał jakie zarzuty, przygryzał je pod wąsem.
Port jest olbrzymi. Podobno jest i piękny, czemu mogę uwierzyć, sądząc z przelotnych błysków, ukazujących się z po za mgły podczas przebijania się „Pioniera“ przez ciżbę dżonek, stojących na kotwicy parowców, kołyszących się węglowych statków, smukłych, nizkich amerykańskich korwet i wielkich, starych trzymasztowców, brzydkich i niezgrabnych, przetworzonych na szpitale wojskowe, na których pokładzie chory „Tommy Atkins“ może używać świeżego powietrza, i setek tysięcy sampanów, kierowanych przez kobiety, dźwigające uwiązane na plecach niemowlęta. Przesuwaliśmy się po wodzie wzdłuż miasta, przekonywając się, że jest ono rzeczywiście duże, i dopłynęliśmy do fortu, wznoszącego się wysoko, na samym szczycie zielonego wzgórza, a ja śledziłem nowego jenerała, wpatrując się w niego, jak w wyrocznię. Czy już mówiłem, że to jenerał inżynierii, wysłany specyalnie w celu kierowania budową fortów? Patrzył na rozkopaną ziemię i granitowe mury, a w jego oczach specyalisty przebijało się wielkie zainteresowanie. Może przemówi! W tej nadziei podsunąłem się bliżej. Jakoż przemówił.
— Sherry i kanapki? I owszem, proszę. Dziwna rzecz, jak to morskie powietrze zaostrza apetyt! — wyrzekł.
A my płynęliśmy wzdłuż szaro-zielonych brzegów, przyglądając się potężnym granitowym budowlom, w których mieszkają ojcowie Jezuici i bogaci kupcy. Jest to tem dla Hong-Kongu, czem Simla dla Indyi i góry Szkockie dla Anglii — tylko, że tu dziwnie szaro i zimno.
Nigdy chyba nie pływał „Pionier“ po dziwaczniejszych wodach. Z jednej strony oszałamiająca liczba wysepek, z drugiej, mocno przyzębione brzegi głównej wyspy, miejscami łączące się z morzem małemi, piaszczystemi zatokami, gdzieindziej spadające stromemi, skalistemi ścianami, w których pełno jaskiń wydrążonych przez fale, rozbijające się w nich z głuchym jękiem. Powyżej góry, ginące w mgle — wiekuistej mgle.
Zakręciliśmy wgłąb fiordu, gdzie ukazała się rybacka osada, trzymająca straż na wybrzeżu, i policyant Hindus. Mieszkańcami wioski były kobiety o różowych licach, z których każda była właścicielką trzeciej części łodzi i całego dziecka, owiniętego w czerwoną sukienkę i uwiązanego na plecach matki. Matka ubrana była niebiesko — i słusznie — albowiem mąż, bijąc ją, mógłby ugodzić dziecię, gdyby się strój jego nie różnił kolorem od ubrania matki.
Potem przepłynęliśmy do zimnej strefy. O wy! dobrzy ludzie, chłodzeni powiewem punkah[9]. pomyślcie na chwilę o tych spowiniętych w mgłę lądach, kąpiących się w szaro-sinem morzu, owiewanych szczypiącym twarze ostrym wiatrem, który osadza ludzi na miejscu, zadyszanych, bez tchu. Pomyślcie o nielicznej, dzielnej drużynie, którą podrzucają i szarpią fale, gdy mężnie przedziera się od wysepki do wysepki, lub przez zatokę milowej szerokości i wyrabia dla was drogę, podtrzymując urok potężnego państwa w obcych dalekich stronach, wtenczas, kiedy wy żyjecie w łagodnem powietrzu, wśród ożywionej rozmowy i coraz nowych twarzy!
Dopłynęliśmy do osady noszącej nazwisko Stanleya, ale wyglądała ona zupełnie inaczej, niż poprzednia. Opustoszone budowle z brunatnego kamienia patrzyły na mnie z nizkiego wybrzeża, a po za niemi rozciągał się długi mur, o który rozbijały się wichry. Nie potrzebowałem pytać, co to znaczy... Te szczątki wołały wielkim głosem: „To posterunek wojskowy, a mieszkańcy jego spoczywają w grobie...“
Zapytałem:
— Który pułk?
— Dziewięćdziesiąty drugi, o ile mi się zdaje — odpowiedział jenerał.
Ale to było już dawno temu — w latach sześćdziesiątych. Postawili tu wojsko kwaterą i pobudowali koszary, ale przyszła febra i zniosła wszystkich ludzi, jak muchy. Nieprawdaż, jakie to smutne miejsce?
Myśl moja przeniosła się na opuszczony cmentarz w pobliżu grobu Jehangira, w ogrodach Shalimara w Indyach, gdzie tylko stada bydła trzymają straż przy miejscu ostatniego spoczynku wojsk, które pierwsze zdobyły Lahorę. Jesteśmy wielcy i silni, ale budujemy nasze państwa jak marnotrawcy — na kościach poległych i zmarłych na zarazę żołnierzy...
— A cóż z temi fortyfikacyami, jenerale? Czy prawda, że...
— Fortyfikacye będą wystarczające, jeżeli tak pójdzie, jak dotąd; czego nam potrzeba — to ludzi.
— Ilu?
— Około trzech tysięcy na tę wyspę — dosyć dla powstrzymania napadu, jeżeliby się zdarzył. Popatrz pan na te wszystkie drobne zatoki. Z drugiej strony wyspy jest dwadzieścia takich miejsc, gdzie może wylądować wojsko i narobić dużo nieprzyjemności całemu Hong-Kong.
— A jednakże — ośmieliłem się zrobić uwagę — jednakże ogólne jest mniemanie, że każdą wojenną wyprawę przed wylądowaniem powstrzymałaby nasza flota. A forty, jak sądzę, mają za zadanie przeciąć drogę, rozproszyć i rozbić każdy statek wojenny, zabłąkany w tę stronę w nieprzyjaznych zamiarach.
— Jeżeli przyjmiemy to za zasadę — powiedział jenerał — to i owe statki powinny zostać powstrzymane przez naszą flotę. Wszystko to niema sensu. Gdyby jakiekolwiek państwo wysadziło tu na ląd swoich żołnierzy, potrzebaby nam także wojska do wyrzucenia ich ztąd — ale nie daj Boże, ażeby do tego doszło!
— A pan? Naznaczono pana tu na pięć lat, nieprawdaż?
— O, nie! Za półtora roku już mnie tu nie będzie. Mam inne widoki przed sobą — odparł bez wahania jenerał.
I to właśnie jest najgorsze. Oto jest dzielny oficer, przysłany do urządzenia fortyfikacyi, ale on jedno oko zwraca na Hong-Kong, a drugiem, prawem, spogląda w stronę Anglii. Obawiałby się zabawić zbyt długo zdala od domu, ażeby nie stracić sposobności awansu... Toż samo dzieje się u nas, w Indyach; niema nadziei, żeby się udało zebrać legion takich, którzyby zechcieli poświęcić się służbie na koloniach, ludzi, którzyby zgodzili się pracować w jednem miejscu całe życie i nie oglądać się na nic innego. Ale zobaczycie, że Hong-Kong z pięciu milionami tonn węgla, z pięciomilowym portem pełnym statków, doków, przystani, ważny posterunek handlowy, z czterdziestu milionami handlowego obrotu, potrzebujący trzech tysięcy żołnierzy, nie dostanie ich... Stoją tam dwie baterye artyleryi, jeden pułk i garstka indyjskich marynarzy — tyle tylko, żeby nie dać armatom zardzewieć na lawetach. Trzy forty na wyspie, trzy w Hong-Kongu i trzy wokoło. Naturalnie, armaty dotąd nie nadeszły, a bez dział na nic się nie zdadzą forty. Ale piknik więcej zajmował jenerała, niż fortyfikacye...
Pogodny nasz dzień zakończył się opróżnionemi półmiskami, wiatrem i deszczem i pieszym pochodem. Kiedy już wybrzeże znikło za mgłą, zsunęliśmy się w dół koło zarośli, koło wsi z tłustemi świniami, koło smętnego cmentarza żołnierskiego na górze, przez bagna, dopókiśmy nie doszli do drogi nad brzegiem morza. Widoki ukazywały się i znikały, jak w kalejdoskopie. To kosmate ramię lądu, przyodziane w ociekające wodą trzciny, a powyżej, wokoło, pod niem — nic, oprócz mgły i strumieni siekącego deszczu. Potem czerwonawa droga, przez którą przepływała woda, znikająca nie wiadomo gdzie, to znów grzebieniasty szczyt góry, prostopadłej jak ściana, a w dole przyczajone ciemno-zielonkawe morze, dalej zatoka, ławica białego piasku i dżonka z czerwonym żaglem, a za nią wilgotne skały i paprocie i odgłos grzmotu, rozlegającego się pomiędzy górami.
Droga, zakręcająca się wgłąb lądu, zawiodła nas do iglastego lasu rododendronów, zwanych tu araleami, a deszcz padał bez przerwy, jakby to była deszczowa pora w Indyach, a nie kwiecień w Hong-Kongu. Najezdnicza armia miałaby tu ciężką przeprawę, nawet choćby nie było deszczu. W tych górach jest zaledwie parę przesmyków, któremi możnaby się przemknąć, a łatwo znaleźć sposób na odcięcie i zgniecenie oddziałów podczas tego pochodu. Pnąc się w górę po gliniastym gruncie i grzebiąc się w gęstem błocie, litowałem się całem sercem nad tą armią najeźdźców.
Czy kamienne zabudowania wodociągów i dwumilowy kanał, który doprowadza wodę do Hong-Kongu warte są zwiedzania, nie mogę powiedzieć. Za wiele było wody w powietrzu, ażeby można było zachować trzeźwość sądu.





X.
Opisuje, jak zaszedłem na dyabelski rynek i jak złorzeczyłem Chińczykom. — Wrażenia, jakie wyniosłem z Kantonu.

Los często naigrawa się z ludzi. Zesłał i nam deszcz i zimny wiatr, trwający bez przerwy. To też jest jedną ze strat dla tych, którzy opuścili Indye, mające jedyny w świecie klimat budzący zaufanie. Gardzę krajami, w której marnuje się połowę czasu na śledzenie chmur.
Podróż do Kantonu zapoznała nas z amerykańskim parowcem, obładowanym towarami. Handel pomiędzy Kantonem a Hong-Kongiem jest olbrzymi, a parowiec codzień przebiega dziewięćdziesiąt mil między jednym a drugim portem. Chińscy podróżni są nieodmiennie zamykani na klucz z chwilą wypłynięcia z portu i codzień komplet nabitych karabinów w oficerskiej kajucie podlega ścisłemu obejrzeniu. I codzień, jak sądzę, kapitan każdego statku opowiada obieżyświatom, jak raz chińskie dżonki napadły na parowiec w niebezpiecznym załamie rzeki, a jednocześnie pasażerowie Chińczycy powstali na pokładzie i rzucili się na załogę. Dziwny to naród ci Chińczycy! Niedawno temu w Hong-Kongu zrobili awanturę z powodu fotografowania robotników kulisów, a w chwili największej zajadłości, stary, roztrzęsiony chiński statek wojenny stanął w pozycyi bojowej, z zamiarem zbombardowania firmy fotograficznej, która zaproponowała kulisom zdjęcie fotografii. Zapomnieli, że i statek i załoga mogłyby zostać w puch rozbite w ciągu dziesięciu minut!
Nie było chińskich piratów na naszym statku „Ho-nana“, tylko podróżni czynili, co mogli, dla wzniecenia pożaru, wywracając lampy, służące do zapalania fajek i opium. Statek przeciskał się z trudem przez zatłoczoną przystań, a potem zanurzył się w gęstą mgłę i deszcz lejący potokami. Olbrzymie śrubowce parowe, chińskie czółna, głęboko zanurzające się w wodzie, naładowane świniami, kołyszące się dżonki i sampany zapełniały całą wodną przestrzeń.
W Kantonie pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy są olbrzymie wieże katolickiej katedry. Odsłońcie przed nią głowy, bo to symbol niezmiernego znaczenia, sztandar walki toczonej oddawna i mającej jeszcze trwanie przed sobą. Nigdy chyba misyonarze katoliccy nie walczyli z równym zapałem i nigdy żaden naród nie torturował z takim, jak Chińczycy, artyzmem swoich misyonarzy.
Obrzuciłem jednem spojrzeniem piękne miasto i wyrzekłem:
— Nie potrafię tego opisać, a zresztą Chińczycy są dla mnie wstrętni.
— Bagatela! Podobne do Benares, tylko osiem razy większe — odpowiedział profesor. — Chodźmy!
Podobne istotnie do wązkich uliczek, ale nieco mniejsze, bo wąski pas nieba w górze, pomiędzy ścianami, zasłaniają porozwieszane szyldy o barwach czerwonych, złotych, czarnych i białych. Sklepy na kamiennych podmurowaniach, zbudowane z cegły, kryte dachówką. Fronty ich są z rzeźbionego drzewa, wyzłacane i malowane jaskrawo. Chińczyk umie przystrajać sklepy, choćby w nich sprzedawał tylko poszarpany w kawałki drób i linki. Co drugi sklep jest traktyernia, a przestrzeń uliczna czerni się od rojów ludzkich. Czyście widzieli kiedy te wstrętne wodorosty, kłębiące się w morzach stref gorących, podobne do gąbki i rojące się od robaków? Odrywasz kawałek gąbki i rozdzierasz robaki... Kanton jest taką gąbką...
Hi, low yah. To hoh wang! — wrzeszczeli lektykarze do ciżby, a mnie ogarniał strach i zdawało mi się, że jeżeli lektyka trąci o mur, to cegły spłyną krwią, jak żyjąca istota. Hong-Kong pokazał mi dopiero, jak Chińczyk umie pracować. W Kantonie zrozumiałem, dlaczego nie przywiązuje on żadnej ceny do życia ludzkiego. Towar to jeszcze tańszy, niż w Indyach. Przedtem Chińczyk był już dla mnie nienawistny; jeszcze nienawistniejszy stał mi się w tych zatłoczonych ulicach, gdzie brakowało mi oddechu, gdzie chyba dżuma zdołałaby utorować wolne przejście. Nie było tam grubiaństwa ze strony ludzi, lecz sama zwartość tej masy była przerażająca. Zabójcze wyziewy podnosiły się zewsząd i odurzały nas. Hindus w porównaniu z Chińczykiem jest wcieleniem sanitarnych porządków, no! i wyznawcą Malthusa również.
— Bardzo tu brzydki zapach... Chodźmy dalej — odezwał się Ah-lum, przewodnik.
Był on bardzo uprzejmy. Pokazał nam sklep jubilera, gdzie ludzie wycinali z barwistych skrzydeł kraski maleńkie kwadraciki niebieskich i liliowych piórek i oprawiali je w złoto, tworząc całość podobną do najpiękniejszej emalii. Weszliśmy do sklepu. Ah-lun wprowadził nas do wnętrza głównemi drzwiami i zasunął rygle, a tłum cisnął się do okien i drzwi. Więcej myślałem o tej ciżbie, niż o klejnotach. W mieście było tak ciemno, a tych ludzi było takie mnóstwo i tak niepodobni byli do ludzi...
Postęp mongolskiej rasy pięknie wygląda w artykułach i opisach podróży. Ale przyjrzyjcie się jej w mrokach sklepu, gdzie bezimienne poczwary religii chińskiej wykrzywiają się do was z półek, gdzie miedziane smoki, przejmujące grozą, chwytają za nogi na każdym kroku, przysłuchajcie się tupotaniu niezliczonych nóg na granitem wyłożonych ulicach i szumiącej fali ludzkiej mowy, nie mającej cech ludzkich! Popatrzcie na żółte twarze wpatrzone w was z po za okratowanych okien, a przerazicie się tak, jak ja się przeraziłem!
— Piękny to wyrób — odpowiedziałem profesorowi oglądającemu chiński ubiór, blado-zielone, niebieskie i srebrne cudo — ale dopiero zrozumiałem, dlaczego ucywilizowani europejczycy irlandzkiego pochodzenia zabijają Chińczyków w Ameryce... Można ich usprawiedliwić. Gdyby można było zmieść z powierzchni ziemi cały Kanton i wymordować wszystkich jego mieszkańców...
Mówiłem do własnych myśli, które były ponure i pełne goryczy.
— Dlaczego, u Boga, nie możesz oglądać osobliwości i bawić się, a politykę pozostawić tym, którzy się na niej znają? — zapytał profesor.
— Nie idzie tu bynajmniej o politykę — odparłem. — Ten naród należałoby wyniszczyć, bo jest niepodobny do innych narodów. Spojrzyj pan na ich twarze! Oni nami pogardzają. Znać to na nich, a nie obawiają się nas ani trochę!
Potem Ah-lum zaprowadził nas ciemnemi ulicami do świątyni Pięciuset Geniuszów. Była to świątynia buddyjska, ze zwykłemi ozdobami ołtarzów i światła, i olbrzymiemi posągami u wejścia. Wewnętrzny dziedziniec okolony jest krużgankiem, w którym po obu stronach stoją posągi w połowie naturalnej wielkości, a przedstawiające różne narody zamieszkujące w Azyi. Kilku ojców Jezuitów, jak mówią, figuruje w tem zebraniu, i jeden jakiś z wesołą miną jegomość w kapeluszu i z brodą, ale tak jak wszyscy, obnażony do pasa.
— Ten europejczyk — objaśnił Ah-lum — to Marco Polo.
— Miejcie go w wielkiem poszanowaniu — odrzekłem. — Nadchodzi czas, w którym nie będzie już europejczyków, nic oprócz żółtych ludzi z czarnemi duszami, Ah-lum! i z dyabelską zdolnością do pracowania nad miarę i nad potrzebę.
— Chodźcie obejrzeć zegar — odparł Ah-lum. — Stary zegar. Woda go obraca. Chodźcie...
Zaprowadził nas do innej świątyni i pokazał stary zegar, obracany za pomocą wody, taki, jakich w zapadłych stronach Indyi używają dla strażników. Profesor zapewnia, że ta maszyna, mająca regulować czas w mieście, reguluje się sama według dzwonków na parowcach, bo woda w Kantonie jest tak gęsta, że nie mogłaby przepływać przez rurę, nie mającą pół cala średnicy. Ze szczytu pagody zobaczyliśmy, że na dachach domów mieszczą się naczynia pełne wody. Niema żadnej straży ogniowej. Miasto raz zapalone, spłonęłoby do fundamentów.
Ah-lum zawiódł nas potem na miejsce, gdzie się dokonywają egzekucye. Chińczycy mordują setkami, ale daleki jestem od czynienia im zarzutu z tak hojnego krwi rozlewu. Mogliby dostarczyć w samym Kantonie materyału na dziesięć tysięcy egzekucyj rocznie i nie byłoby znać tego w tej gęstwinie ludzkiej. Oprawca, który mijał nas na placu, może w poszukiwaniu zajęcia, proponował nam kupno miecza, upewniając, że ściął nim dużo głów.
— Zatrzymaj go nadal — powiedziałem mu. — Zatrzymaj i nie daj mu próżnować. Mój przyjacielu, w tym kraju nie może być nigdy nadto głów uciętych.
— Ma on taką minę, jak gdyby chciał od nas zacząć robotę — wmieszał się profesor. — Chodźmy obejrzeć Świątynię Okropności.
Było to coś nakształt muzeum; zbiór figur utłuczonych w moździerzach, pokrajanych w plastry, smażonych, pieczonych, nadziewanych, w różnorodny sposób męczonych, a widok ten przejął mnie zgrozą i wstrętem.
Ale Chińczycy są miłosierni przy zadawaniu męczarni. Jeżeli człowiek jest skazany na zmielenie żywcem, to, sądząc z modelu, rzucają go naprzód głową. Przykro to dla tłumu, który chce się nacieszyć widokiem, ale oprawcom oszczędza roboty, bo nie potrzebują już pilnować mielonego. Na zakończenie poszliśmy zwiedzić więzienie. Profesor wzdrygnął się.
— To bardzo słuszne — tłómaczyłem mu. — Ci, którzy tu przysyłają więźniów, nie dbają o nich. Więźniowie wyglądają ohydnie i nędznie, ale zdaje mi się, że i oni są obojętni, a mnie także to nic nie obchodzi. Przecież to tylko Chińczycy! Jeżeli oni obchodzą się ze swoimi rodakami gorzej, niż z psami, dlaczego ja miałbym uważać ich za istoty ludzkie? Niech gniją w więzieniu. Ja wolę wracać na statek. Uf!
Szliśmy przez drugorzędne uliczki i domy, dopóki nie doszliśmy do muru miejskiego od zachodniej strony. Mur ten spuszczał się pochyło na pola otoczone w półkole wzgórzami, a całe pocięte w małe kwadraty, nasadzone mogiłkami. Obrzydliwy Kanton czuwa nad swemi zaułkami, a umarłych tych jest więcej, niż miryady żywych. Na porosłym kawą grzbiecie muru, stały zardzewiałe działa angielskie, zagwożdżone i opuszczone od czasu wojny. Nie powinnyby stać tutaj. Z pięciopiętrowej pagody rozciągał się widok na miasto, ale już byłem znużony temi szczurami w studni, znużony, rozdrażniony i posępny. Nieoceniony Ah-lum zawiódł nas do ogrodów i letniego pałacu wice-króla, na pochyłości góry porosłej azaliami, otoczonych bawełnianemi drzewami. Pałacyk miał na piętrze oszklone werendy i hebanowe meble, porozstawiane w pokojach czterema prostemi rzędami. Była tam wyszukana czystość. W dziesięć minut potem byliśmy już na gwarnych ulicach, pozbawionych światła i powietrza. Parę razy spotkaliśmy mandarynów z tradycyjnemi cienkiemi wąsami i czerwonym guzikiem na kapeluszu. Ah-lum objaśniał nas o naturze i właściwościach mandarynów, gdyśmy doszli do kanału, przez który przerzucony był most angielski, zamknięty kratą i strzeżony przez policyanta z Hong-Kongu. Była to dzielnica angielska Kantonu, zamieszkana przez dwustu pięćdziesięciu sahibów, a otrzymana od Chin na zasadzie traktatu, zawartego w roku 1860.


∗                ∗
— Gdzie byłeś i co widziałeś? — zapytał mnie profesor poważnym tonem, gdyśmy już byli na pokładzie „Ho-nam“, powracającego całą siłą pary do Hong-Kongu.

— Miasto pełne wązkich uliczek, ciemne i zajęte przez żółtych dyabłów. Dziękuję Bogu, że już tam nigdy nie będę. Mongołowie wyruszą w pochód gdy nadejdzie pora, ale ja mam zamiar zaczekać, dopóki mnie nie zaczepią. A teraz płyńmy do Japonii pierwszym parowcem.
Profesor utrzymuje, że popsułem moje sprawozdanie tem, co on nazywa „namiętnem spotwarzaniem ciężko pracującego narodu“. Ale on nie widział Kantonu tak, jak ja go widziałem, przez pryzmat rozgorączkowanej wyobraźni.





XI.
Wrażenia, jakie czyni Japonia po dziesięciu godzinach pobytu, i dokładne opisanie zwyczajów i obyczajów jej mieszkańców ich przemysłu, sztuki i cywilizacyi.

Dziś rano, po udręczeniach burzliwej nocy, w oknie mojej kajuty ukazały się dwie szare skały, pokryte zielonością i uwieńczone dwiema niebiesko-zielonemi sosnami. Poniżej łódź delikatna, jakby zbudowana z sandałowego drzewa, kołysała na wietrze porannym żółtawo-białe żagle. Szafirowo ubrany chłopiec, o starem, żółtawem obliczu, ciągnął linę. Skała, drzewa i łódź wyglądały jak skrzydło japońskiego parawanu, co było dowodem, że ląd nie jest złudzeniem. Ta nasza poczciwa, stara ziemia ma spory zapas przyjemności dla swych dzieci, ale mało jest takich, któreby mogły wyrównać rozkoszy oglądania nowego kraju, zupełnie obcej rasy i obyczajów. Jestem więc i ja w Japonii, w Japonii! ojczyznie pudełek, lakki, czarujących ludzi i uprzejmego obejścia, w kraju artystów, jak się mówi w książkach. Mieliśmy tylko przystanąć w Nagasaki w drodze do Kobé, ale przez dwanaście godzin można przecież zebrać jaki taki zapas spostrzeżeń.
Wzgórza, otaczające Nagasaki, pokrywała zieleń z jakimś żółtawym odcieniem, różniąca się od zieloności innych krajów. Była to zieloność japońskiego parawanika, a sosny także były parawanowe. Miasta prawie nie widać z zatłoczonej przystani. Leży ono pośród pagórków, a od strony morza jest handlowa dzielnica, pusta i błotnista. Handel, o czem dowiedziałem się z radością, jest tu bardzo słabo rozwinięty: Japończyk mało się interesuje handlowemi sprawami.
Na wybrzeżu dobry mój humor wzmógł się jeszcze na widok młodego człowieka, noszącego srebrny kwiat złocienia na czapce, źle dopasowany, niemieckiego kroju uniform na ciele, i mówiącego poprawną angielszczyzną, że mnie nie rozumie. Był to japoński urzędnik celny. Wszyscy japońscy urzędnicy wyglądają jakby przebrani w europejskie ubrania, które im zupełnie nie pasują; ma się chęć zapłakać na ten widok...
Kiedy dżiarikishi, ciągniony przez młodzieńca z pucołowatą twarzą, wjechał w ulice miasta, tylko poczucie własnej godności powstrzymało mnie od wydawania radosnych okrzyków. Wyciągnąłem się wygodnie na aksamitnych poduszkach, uśmiechając się do kobiety ustrojonej w szarfę i trzy olbrzymie szpilki, sterczące w czarno-granatowych włosach. I ona roześmiała się do mnie, tak jak owa birmańska dziewczyna w pagodzie Monhueinu. Jej śmiech, kobiecy śmiech, powitał mnie na wstępie do Japonii. Czy ci ludzie mogą się wstrzymać od śmiechu? Sądzę, że nie. Mają oni także tysiące dzieci na ulicach, że muszą się odmładzać, żeby się dzieci nie nudziły. Nagasaki zamieszkują wyłącznie dzieci. Dorośli ludzie są tylko dodatkiem. Dziecię, mające dwie stopy wzrostu, prowadzi za rączkę dziecię trzystopowe, które znów trzyma rączkę dwustopowego, dźwigającego na plecach maleństwo półłokciowe, które, ale nie dacie mi wiary, że cała gama wzrostu kończy się na sześciocalowej japońskiej laleczce. Laleczki te poruszają się i śmieją. Ubrane są w niebieskie koszulki, opasane szarfą, która owiązuje też koszulkę tego, który je niesie. Więc gdy się rozwiąże tę szarfę i dziecię i jego starszy brat ukazują się odrazu obnażeni. Widziałem matkę, która to zrobiła jednym zamachem, a cała operacya przypominała mocno obłupywanie skorupki z jaj gotowanych na twardo.
Kto się spodziewa jaskrawych barw, płomienistych szyldów i iskrzących latarni, nie znajdzie nic z tego w wąskich, brukowanych ulicach Nagasaki. Ale kto żąda harmonijnej budowy domów, wykwintnej czystości, dobrego smaku i doskonałego podporządkowania każdej rzeczy potrzebnej temu, dla kogo ją zrobiono, znajdzie to wszystko i więcej jeszcze. Wszystkie dachy są smutnego, ołowianego koloru, kryte gontem lub dachówką, a fronty domów z drzewa, jak je Bóg stworzył. Niema tu ani dymu, ani mgły, a w jasnem świetle pogodnego nieba mogłem wyraźnie widzieć wnętrze każdej sieni.
Opisywano już wielokrotnie sposób budowania japońskich domów, złożonych i rozsuwanych ścian i ram oklejanych papierem. Ale wszystkie te drukowane opisy nie mogą dać dostatecznego pojęcia o wykwintnej robocie domostw, które możnaby zburzyć jednem kopnięciem i połupać na drzazgi uderzeniem pięści. Naprzykład sklepik, w którym sprzedaje się ryż, suszone ryby i łyżki wyrobione z bambusowego drzewa. Front przedstawia się wspaniale. Zbudowany on jest z półcalowych tarcic, pozbijanych gwoździami. Ani jedna tarcica nie jest pęknięta, wszystkie przykrojone równo. Dla przyozdobienia połowa frontowej ściany pokryta jest naoliwionym papierem, oprawionym w ćwierć-calowe ramki. Ani jeden kwadracik nie jest uszkodzony, ani jedna ramka, w którą w krajach więcej ucywilizowanych oprawionoby szkło, nie jest skrzywiona. A sam kupiec, bunnia, ubrany w niebieską suknię, w grubych białych pończochach siedzi opodal, nie wpośród towarów, na blado złocistej macie z ryżowej słomy, obrzeżonej czarnym szlakiem. Mata jest gruba na dwa cale, trzy stopy szeroka, sześć stóp długa. Bunnia opiera jednę rękę na ruszcie z kutego mosiądzu z wyobrażeniem straszliwego smoka, lekko zarysowanego na powierzchni. Piecyk pełny jest popiołu, ale na macie niema go ani ździebełka. Obok leży zielony skórzany kapciuch, ściągnięty na czerwone sznurki, napełniony tytoniem, krajanym cienko jak bawełna. Bunnia napełnia tytoniem długą, czarną z czerwonem fajeczkę z lakki, zapala ją od węgli na ruszcie, pociąga dwa razy i fajeczka już wypalona. Niema jednak żadnego śladu na macie. Za sobą ma bunnia zasłonę z bambusowej trzciny i paciorków, łagodzącą światło w tym pokoju z żółtawą posadzką i z sufitem z prostego, cedrowego drzewa. W pokoju niema nic, oprócz krwawoczerwonego koca, rozłożonego gładko jak arkusz papieru. Za pokojem jest sionka z tak wygładzonego drzewa, że odbija się w niem światło. Na końcu sionki widoczna dla oka bunnii stoi karłowata sosenka, dwie stopy wysoka, w zielonym polewanym wazonie, a obok gałązka azalei krwisto-czerwonego koloru jak koc, wetknięta w blado- szary dzbanek. Bunnia postawił to wszystko dla własnej przyjemności, dla rozkoszy swych oczu, bo jest rozmiłowany w pięknie. Biały człowiek nie wpływa na jego upodobania, a utrzymuje on dom w niepokalanej czystości, bo lubi porządek i czuje, że w tem jest artyzm i piękno. Cóż my możemy na to powiedzieć, my, europejczycy?
Idźmy dalej, w głąb Nagasaki...
Z wyjątkiem ohydnego policyanta, który się upiera udawać europejczyka, ludzie, to jest pospólstwo, nie gonią bynajmniej za niegustownem ubraniem z Zachodu. Młodsi noszą niekiedy okrągłe filcowe kapelusze, czasami surduty i spodnie i coś nakształt butów. Wszystko obrzydliwe. Podobno w stołecznych miastach strój europejski jest raczej regułą niż wyjątkiem. Jeżeli tak jest rzeczywiście, gotów jestem przypuścić, że grzechy przodków, którzy siekali misyonarzy jak kotlety, zostały ukarane w dzisiejszem pokoleniu zaćmieniem artystycznego poczucia. Jednak kara wydaje się jeszcze sroższą od winy...
Zachwycały mnie rumieńce na twarzach, uśmiechy tłustych dzieci i zdumiewająca odrębność wszystkiego wokoło mnie. Tak to dziwnie znaleźć się w kraju wyszukanej czystości i przechadzać się po mieście zabudowanem domkami dla lalek. Japonia jest źródłem rozkoszy dla ludzi małego wzrostu. Nikt nad nimi nie góruje, a oni sami mogą patrzeć z góry na kobiety, tak jak być powinno.
Wszedłem do sklepu osobliwości i poraz pierwszy w życiu doznałem uczucia, że jestem barbarzyńcą, nie prawdziwym sahibem. Błoto uliczne przywarło grubą warstwą do moich butów, a on, właściciel przybytku niepokalanej czystości, zaprosił mnie, żebym przeszedł po wygładzonej posadzce i białych matach do pokoju w głębi. Przyniósł mi matę pod nogi, co tylko pogorszyło sprawę, bo ładne dziewczątko chichotało z za węgła, przyglądając się ćwiczeniom dokonywanym przezemnie. Przeszedłem potem przez sionkę szeroką na dwie stopy, zastałem za nią istne cacko, ogródek z karłowatemi drzewinami, uderzyłem głową o drzwi i dostałem się do skarbczyka pełnego takich cudowności, że mimowoli zniżyłem głos. Daremnie pocieszałem się myślą, że jednem uderzeniem mógłbym rozwalić te ściany; czułem jeszcze więcej, że jestem ogromny, szorstki i brudny, co mnie usposobiło jak najgorzej do targowania się przy kupnie. Kupiec kazał podać herbatę, bardzo lekką, a to już dopełniło miary mego zakłopotania. Miałem ochotę powiedzieć mu: „Spojrzyj na mnie, czcigodna osobo! Jesteś zanadto czysty i wykwintny dla tego świata, a dom twój nie jest mieszkaniem dla ludzi, chyba, że ich nauczy wielu rzeczy, których mnie nikt nie nauczył. Z tego wynika, że ciebie nienawidzę, bo się czuję niższym od ciebie, a ty gardzisz mną i mojemi butami, uważasz mnie za dzikiego człowieka. Puść mnie, albo rozwalę ci tę drewnianą budę nad głową“. Zamiast tego zaś powiedziałem uprzejmie:
— A! tak! tak! Bardzo tu pięknie. Osobliwy rodzaj sklepu...
Kupiec był niepospolitym zdziercą, a ja byłem rozgorączkowany i nieswój, dopóki się stamtąd nie wydobyłem na ulicę, gdzie powróciłem swobodnie do roli brnącego po błocie Anglika.
Doszliśmy do stóp wzgórza, na które prowadziły potężne schody z szarego, ściemniałego od deszczów kamienia. Po obu stronach schodów zwieszały się gęste niebiesko-zielonawe lub zielono-czarne sosny, stare, sękate i pokręcone. Zbocze góry miało jaśniejszy kolor zieleni, na której odcinały się ciemniej sosny i niebieskie szaty ludzi. W powietrzu nie było słonecznego blasku, ale pewien jestem, że światło słońca byłoby raczej popsuło wrażenie. Drapaliśmy się po schodach pięć minut, ja, profesor i fotograficzny aparat, a odwróciwszy się, ujrzeliśmy dachy Nagasaki u naszych stóp, morze ołowianych i ciemnobrunatnych dachów, między któremi jaśniały pęki różowo-białych kwiatów wiśni. Okoliczne wzgórza pełne były mogił, porozrzucanych kępami sosen i pierzastych bambusów.
— Co za kraj! — wołał profesor, otwierając aparat. — A czy uważałeś, że gdziekolwiek jesteśmy, zawsze się zjawi człowiek, który się umie obejść z moją skrzynką? Ciekawe to, nieprawdaż?
— Profesorze! — wyrzekłem uroczyście — dowód to, że nie my jedni jesteśmy na świecie. Zauważyłem to już w Hong-Kongu. Teraz rozumiem coraz lepiej. I zdaje mi się, że z czasem zejdziemy do rzędu zupełnie zwyczajnych ludzkich istot...
Weszliśmy na dziedziniec, na którym złowrogo wyglądający koń spoglądał na dwa lwy, a gromadka dzieci bawiła się wkoło niego. Stworzenie to zostało dawno już temu wyrzeźbione z kości mamuta przez japońskiego Prometeusza, ożyło i oźrebiło się, a jego potomstwo odznacza się rażącem podobieństwem do swego życiodawcy. Lata zatarły w nim ślad drogocennego materyału, który przebija się jeszcze w żółtawej grzywie i ogonie; a rozdęty brzuch i zdumiewające kopyta tego konia do dziś dnia spotkać można u koni w Nagasaki, noszących siodła przybrane aksamitem i czerwonem suknem, jak u koni występujących po cyrkach.
Nie mogliśmy wejść po za obręb dziedzińca, bo napis na ścianie opiewał: „Nie wolno wchodzić.“ Nie obejrzeliśmy zatem świątyni, tylko jej wysokie dachy, pokryte poczerniałem poszyciem, spuszczającem się falisto stopniami i ginącem wśród liści. Japończycy igrają ze słomą, jak my z gliną do modelowania; ale jakim cudem lekkie krokwie mogą udźwignąć podobny ciężar, jest to zagadką dla oka profanów.
Zeszliśmy po schodach do herbaciarni.
— Trzeba zdjąć buty — oznajmił Y-Tokai.
Mogę was upewnić, że człowiek, siedzący na schodach herbaciarni i szamoczący się z zabłoconemi butami, niema wspaniałej miny. I trudno mieć eleganckie maniery, mając nogi odziane tylko w pończochy, i wchodząc do herbaciarni po wygładzonej posadzce, gdy ładne dziewczęta patrzą na ciebie ciekawie i pytają, czy ci się tu podoba? Radzę każdemu wziąć z sobą parę strojnych pantofli z wyszywanej skóry lub jedwabnych, byle nie przyszedł tak, jak ja, w bronzowych tanich skarpetkach, z cerami na piętach, na rozmowę z dziewczętami w kawiarni.
Wprowadziły nas trzy, a wszystkie ładne i świeże, do pokoju wyłożonego skórą złotawo-brunatnego niedźwiedzia. Tokmoma — rodzaj niszy — za całe umeblowanie miało obrazek, przedstawiający nietoperzy wirujących wśród zmierzchu i bambusową żardinierkę z żółtemi kwiatami. Sufit wyłożony był gładkiem drzewem, z wyjątkiem wąskiego paska obok okna, ozdobionego plecionką z wiórów cedrowego drzewa, oddzieloną od reszty sufitu brunatnym bambusem tak wygładzonym, że wyglądał jak pociągnięty lakką. Lekkie dotknięcie usunęło na bok ścianę i weszliśmy do obszernego pokoju, gdzie także była tokmoma, oprawiona z jednej strony w nieznany gatunek drzewa, a u góry przybrana obdartą z kory gałęzią osobliwego kształtu. Stał tam perłowo-popielaty wazon i nic więcej. Dwie ściany pokoju były z naoliwionego papieru, a złączenia ram pokryte były mosiężnemi krabami, pół naturalnej wielkości. Wszędzie naturalne drzewo, bez plamki i skazy. Po za tem ogródek opasany płotkiem z karłowatych sosenek, przyozdobiony maleńką sadzawką, z wygładzonemi przez wodę kamieniami, zapuszczonemi w ziemię, i kwitnącem drzewem wiśni.
Pozostawiono nas samych w tym przybytku schludnego porządku i piękna, a ja, jako bezwstydny Anglik, pozbawiony butów (biały człowiek wygląda zawsze nędznie, gdy jest boso), oglądałem ściany, dotykając się parawanów. Dopiero, gdy się zatrzymałem dla obejrzenia klamry, spinającej ściany, spostrzegłem, że to jest inkrustacya, przedstawiająca dwa białe żórawie zjadające rybę. Całość miała około trzech cali kwadratowych i w zwykłych warunkach niewidoczna była zupełnie. Parawany zastępują miejsce szaf: lampy, świeczniki, poduszki i pościel mieszkańców ukrywa się za niemi. Naród, który to potrafi uczynić schludnie, godzien jest, aby mu oddać pokłon. Poszliśmy przez schody z surowego drzewa i lakki do pokojów z okrągłemi oknami, nie dającemi żadnego widoku i zaplecionemi bambusową siatką dla rozkoszy wzroku. Kurytarze z ciemnego drzewa lśniły się jak lód, a ja czułem się upokorzony.
— Profesorze — wyrzekłem — ci ludzie nie plują, nie jedzą jak prosięta, nie kłócą się, a pijany człowiek stoczyłby się z każdego domu po pochyłości na sam dół Nagasaki. Oni chyba nie mają dzieci...
Urwałem. Na dole przecież był cały rój dziecinny!
Dziewczęta przyniosły herbatę w niebieskich porcelanowych filiżankach i ciastka na miseczce z czerwonej lakki. Siedliśmy niezgrabnie na czerwonym dywanie rozłożonym na macie, a dziewczęta podały nam pałeczki do jedzenia ciastka. Było to niełatwe zadanie.
— Czy to już wszystko? — zaryczał profesor. — Głodny jestem, a herbata i ciastka nie powinny się ukazywać przed czwartą po południu!
I ukradkiem porwał kawałek ciastka palcami.
Powróciły — tym razem było ich pięć — z podstawkami z czarnej lakki, rozmiaru stopy kwadratowej, a wysokości czterech cali. To miało nam służyć za stoły. Przyniosły miseczkę z czerwonej lakki, pełną ryby ugotowanej w słonej wodzie i morskie anemony. W każdym razie nie były to grzyby. Papierowe serwetki owiązane były złotą nitką na pałeczkach: na płaskim spodeczku leżała wędzona rybka, plasterek czegoś podobnego do puddingu, u mającego smak słodkiego omletu, i zwinięty kawałek czegoś przezroczystego, co było niegdyś żyjącą istotą, a potem zostało zamarynowane. Odeszły, lecz nie z pustemi rękoma, albowiem ty, O Toyo, uniosłaś z sobą moje serce, to samo serce, które oddałem był poprzednio dziewczynie birmańskiej w świątyni Shway-Dagonu!
Profesor otwierał oczy ze zdziwieniem, ale nie mówił nic. Pałeczki pochłaniały całą jego uwagę, a obecność dziewcząt odebrała mu resztę przytomności O Toyo, z hebanowym włosem, różanemi licami, podobna do laleczki z delikatnej porcelany, śmiała się ze mnie, który zjadłem wszystek sos musztardowy podany przy rybie i płakałem teraz rzewnemi łzami, dopóki mi nie dała napić się saki ze wspaniałej flaszki, około czterech cali wysokiej. Jeżeli chcecie wiedzieć, co to jest saki, zagrzejcie bardzo lekkiego wina z korzeniami i wypijcie je napół ostudzone. Dostałem ten napój w tak małym kubku, że ośmieliłem się prosić o napełnienie go osiem, czy dziesięć razy z rzędu, co nie wpłynęło bynajmniej na ochłodzenie moich uczuć dla O Toyo.
Po rybie i musztardowym nosie dostaliśmy inną rybę gotowaną z marynowanemi rzodkiewkami, a bardzo ześlizgującą się z pałeczek. Dziewczęta poklękały w półkole i wykrzykiwały radośnie na widok niezgrabności profesora, bo nie ja przewróciłem stół wśród daremnych wysiłków jedzenia z wdziękiem. Po zjedzeniu młodych pędów bambusowych nastąpiła salaterka białej fasoli ze słodkim sosem, bardzo smacznej. Ale popróbójcie z łaski swojej donieść fasolę do ust za pomocą dwóch kościanych drutów, a zobaczycie co się stanie. Kurczęta, ugotowane doskonale z rzepą, miseczka śnieżno-białej ryby bez ości i ryż, zakończyły ucztę. Zapomniałem jednego czy dwóch dań, ale gdy O-Toyo podała mi małą fajeczkę z lakki napełnioną tytuniem, narachowałem dziesięć potraw stojących na tacy, a każda z nich stanowiła osobne danie. Na zakończenie ja i O-Toyo paliliśmy fajkę naprzemian. Moi szanowni przyjaciele, z klubów i koszar, czy się wam kiedy zdarzyło wyciągnąć się na poduszkach po dobrym obiedzie i palić fajkę, którą wam nakłada czarująca istota, gdy cztery inne wpatrują się w was z zachwytem? Jeżeli nie, to nie wiecie, co życie jest warte. Obejrzałem się po tym wzorowym pokoju, popatrzyłem na karłowate sosny i wiśniowe drzewo, na O-Toyo duszącą się od śmiechu dlatego, że wypuszczałem dym nosem, na szereg dziewcząt z Mikada siedzących na brunatnej niedźwiedziej skórze... Były tu barwy, kształty, wygoda, sytość i piękno; możnaby patrzeć na to pół roku bez przerwy. Nie chcę już być Birmańczykiem w drugiem życiu. Chcę być Japończykiem — z O-Toyo przy boku — i mieszkać w domu podobnym do pudełka.
— Ach! — westchnął profesor. — Jest dużo miejsc gorszych od tego... Ale wiesz, że nasz statek odchodzi o czwartej? Każmy podać rachunek i jazda!
Pozostawiłem moje serce przy O-Toyo. Może je odnajdę w Kobé...





XII.
Dalsze uwagi nad Japonią. — Morze Wewnętrzne i dobra kuchnia. — Nieco o teraźniejszości i przyszłości.

Z Nagasaki płyniemy do Kobé. To znaczy, że przez dwadzieścia godzin będziemy się przesuwać przez olbrzymie jezioro, zwane morzem Wewnętrznem, zasiane, jak okiem sięgnąć, niezliczoną liczbą rożnej wielkości wysepek, począwszy od takich, które posiadają czteromilową powierzchnię, do maleńkich, nie większych od dobrego stogu siana. Przedsiębiorstwo Cooka pobiera od podróżnych sto rupii więcej za przewiezienie ich po tych wodach, ale nie umie ono dostatecznie wyzyskać tego cudu natury. Widok tych wysepek — czerwonych, bursztynowych, szarych, zielonych i czarnych — wart jest pięć razy tyle. Gdy statek przepływa po tych wązkich wodnych przesmykach, bałwany skaczą na dziesięć stóp wyżej od szczytu spokojnych skał, pomimo, że morze jest spokojne.
Wpłynęliśmy potem w przesmyk tak gęsto nasadzony wysepkami, że wygląda to na ląd stały. Płyniemy po wzburzonej wodzie, skotłowanej przez wiry koło sterczących skał i grozi nam nadzianie się na rafy. Coś nas ocala i płyniemy znów ku drugiej wysepce i tak dalej i dalej, aż nareszcie oczy nużą się patrzeniem na dziób statku, wykręcającego się to w prawo, to w lewo, a każda ludzka istota wrażliwa na zimno opuszcza pokład. Jeżeli będziecie w Japonii, płyńcie tędy, a przekonacie się sami, jak prędko zachwyt ustępuje zadziwieniu, a zadziwienie obojętności. Wieziemy ostrygi z Nagasaki i ja w tej chwili więcej myślę o tem, w jakiej postaci je podadzą, niż o konturach wysepki, która przemknęła się nakształt widma, na wodzie szaro-srebrnej od księżycowych promieni. Mamy dziś siedemnastego kwietnia, a ja siedzę w paltocie, owinięty w koc, ze zgrabiałemi palcami, które z trudnością trzymają pióro...

W dwa dni później. W Kobé, którego europejska dzielnica ma pozór amerykańskiego miasta.

Szliśmy szerokiemi pustemi ulicami, pomiędzy domami o drewnianych kolumnach, z drewnianemi werandami, a domami z szarego kamienia, pod szarem niebem, trzymającem straż przy zielonych sosenkach, mających dawać cień. Kobé jest ohydnie podobne do Ameryki. Tylko pozwólcie mi wygłosić pochwały nieocenionego pana Begenz, właściciela hotelu „Oriental“, któremu oby losy sprzyjały! U niego przynajmniej można zjeść obiad. Dobrze nas żywiono w Penangu, pieczone gołębie w Singapoore żyją dotąd w mej pamięci, a wątróbki kurczęce i prosięta w Hong-Kongu będę wspominał całe życie. Ale hotel „Oriental“ w Kobé jest najlepszym ze wszystkich, co nie zawadzi mieć w pamięci.
Z Kobé do Jokohamy jedziemy urozmaiconemi drogami; najpierw koleją, a gdy jej nie stanie, czterdzieści mil w dżiurikiszi, a potem przez jezioro. I tu, jak w Nagasaki, miasto jest przepełnione dziećmi, i, tak jak tam, uśmiechają się wszyscy, z wyjątkiem Chińczyków.
— Chińczyk jest dzikim człowiekiem — powiedziałem do profesora — ale Japończyk nie jest dzikim, a nie jest także sahibem. Czemże jest właściwie?
Profesor popatrzył przez chwilę na rojną ulicę.
— Chińczyk jest starcem nawet w młodości, tak jak zwykle dzicy, a Japończyk pozostaje dzieckiem przez całe życie. I to im nadaje ten wygląd, który cię zadziwia.
Nie mogę powiedzieć, że profesor ma zupełną słuszność, ale w jego uwadze jest dużo trafności. Tak jak świadomość dobrego i złego wycisnęła piętno na twarzach dojrzałych ludzi z naszej rasy, tak samo coś, czego nie rozumiem, napiętnowało twarze Chińczyków. Nie mają oni żadnej wspólności z tłumem, chyba tylko taką, jaką ma człowiek dorosły z dzieckiem.
— To wyższa rasa — objaśnił profesor.
— Nie wierzę temu. Nie umieją się weselić — odparłem bez wahania. — A ich sztuka niema w sobie nic ludzkiego.
— Cóż to znaczy? — powiedział profesor. — Oto sklep pełen zabytków starej Japonii. Wejdźmy.
Weszliśmy, a ja myślałem o tem, że chciałbym znaleźć tego, ktoby mi wytłómaczył kwestyę chińską. Samemu trudno ją rozwiązać.
Weszliśmy do sklepu, zdjąwszy kapelusze, przez wązkie przejście pomiędzy rzeźbionemi kamiennemi latarniami i drewnianemi posągami niewypowiedzianie ohydnych dyabłów, a przyjął nas uśmiechnięty człowieczek, który posiwiał pośród tych skarbów. Pokazał on nam sztandary i godła daimiosów zmarłych oddawna, a my otworzyliśmy z podziwem usta. Pokazał nam poświęconego żółwia wielkości mamuta, wyrzeźbionego z drzewa z najdrobniejszemi szczegółami. Prowadził nas z pokoju do pokoju, a światło przygasało coraz więcej, aż doszliśmy do maleńkiego ogródka, zamkniętego drewnianem ogrodzeniem. Starożytne zbroje spoglądały na nas z mroku, starożytne miecze dźwięczały trącane przez nas, osobliwe kapciuchy, rówieśne mieczom, kołysały się na niewidzialnych podpórkach, a oczy całego tłumu Buddów i czerwonych smoków wyzierały z pod złocistej brokateli. Radość jaśniała w oku właściciela. Pokazywał nam swe skarby — od kryształowych kul oprawnych w drzewo, do pudełek z drzewa i kości słoniowej — a my czuliśmy się tak bogaci, jak gdybyśmy byli posiadaczami tego wszystkiego, co leżało przed nami. Na nieszczęście, jedynym śladem imienia artysty bywa maleńki znaczek japońskiej litery, więc nie mogę powiedzieć, kto wyrzeźbił z kości te arcydzieła: człowieka oplątanego przez sepię, kapłana z żołnierzem, dźwigającym dlań jelenia, chudego węża owiniętego szyderczo na trupiej głowie, chłopca bijącego mniejszego braciszka, królika, który tylko co dopuścił się nieprzystojnego żartu, i niezliczone mnóstwo innych, zrodzonych z wesołości, szyderstwa, wzruszeń, miotających ludzkiem sercem. A ja tą samą ręką, na której dłoni trzymałem pół tuzina tych arcydziełek, oddałem pokłon cieniom zmarłych rzeźbiarzy.
Europejczycy, a szczególnie Anglicy, są to dziwnego rodzaju stworzenia. Kupują tuzinami te rzeczy, wstawiają je do przeładowanej gablotki, gdzie wyglądają one jak obłamki kości, i zapominają o nich po tygodniu. Japończycy zaś trzymają je w głębi jedwabnego woreczka lub też w pudelku z lakki, dopóki nie zejdzie się na herbatę paru przyjaciół. Wtedy właściciel wydobywa z ukrycia skarby, które są oglądane z należnym zachwytem, przy brzęku filiżanek, i chowane napowrót, dopóki nie przyjdzie znów chęć do oglądania. W taki sposób cieszą się oni tem, co my nazywamy „osobliwością.“ W Japonii każdy człowiek jako tako zamożny jest zbieraczem, ale nie ujrzysz nigdzie nagromadzenia tych klejnotów, chyba w sklepie.
Siedzieliśmy długo w półświetle tego dziwnego przybytku, a wyszedłszy, tem goręcej ubolewaliśmy, że naród japoński otrzymał konstytucyę europejską, że co dziesiąty młodzieniec nosi europejskie ubranie, że po ulicach uwijają się tuzinami krótkowzroczni porucznicy w workowatych mundurach.
— Dobrzeby to było — przemówił zamyślony profesor — gdyby można ustanowić międzynarodowy protektorat nad Japonią: zabezpieczyć ją od groźby najazdu i zaboru, i płacić temu krajowi ile zażąda, pod warunkiem, że ludność będzie siedziała spokojnie i wyrabiała piękne rzeczy, podczas gdy nasi ludzie będą się uczyć. Gdyby można było całe cesarstwo japońskie włożyć pod szklany klosz i napisać na nim: Hors Concours!
— Hm! — mruknąłem. — A co to znaczy: „my?“
— No! my wogóle, Sahibowie europejczycy.
— Jedźmy zatem do Tokio i pogadajmy o tem z cesarzem — odparłem.
— Ale przedtem chodźmy do japońskiego teatru — roześmiał się profesor.





XIII.
Teatr japoński i Grzmiący Kot. — O niższych spokojnych miejscowościach i o ludziach umarłych za życia.

Do teatru więc poszliśmy po błocie i deszczu. Wewnątrz było niemal ciemno, bo ciemno-niebieskie szaty publiczności wchłaniały skąpe światło lamp. Nie było nigdzie miejsca do stania, tylko obok policyanta, który miał kącik na galeryi i trzy krzesła dla siebie. Miał on wzrostu stóp cztery cali osiem i ręce po napoleońsku skrzyżowane na piersiach. Nie bez szemrania zgodził się na oddanie nam jednego krzesła, przyjąwszy wzamian cygaro. Zagłębienie, zawierające w swem wnętrzu pięćdziesiąt rzędów po pięćdziesiąt miejsc w każdym, cały magazyn dzieci, i galerya mogąca pomieścić tysiąc dwieście osób — oto cały teatr. Budynek był zbudowany w taki sam delikatny, pudełkowy sposób, jak domy mieszkalne: sufit, podłoga, belki, podpory, balkony, wszystko było z naturalnego koloru drzewa, a połowa widzów paliła małe fajeczki i co dwie minuty wysypywała z nich popiół. Zdjęła mnie chęć ucieczki: śmierć całopalna nie wchodziła w program podróży, ale nie było możności wydostać się przez jedyne małe drzwiczki, przy których odbywała się w międzyaktach sprzedaż marynowanych ryb.
— Tak, nie jest tu zupełnie bezpiecznie — potwierdził profesor, gdy zapałki zaczęły błyskać i trzaskać naokoło nas i pod nami. — Ale jeżeliby się zajęła zasłona, lub gdybyśmy zobaczyli, że galerya zaczyna się tlić, wysadzimy jednem kopnięciem tylną ścianę przy bufecie i pójdziemy spokojnie do domu.
Z tą pociechą rozpoczął się dramat. Zielona zasłona opuściła się na dół i została usunięta na bok, a trzech panów i jedna dama otworzyli bal dyalogiem. Ubrania ich były zupełnie takie, jakie widujemy na japońskich wachlarzach. Prawdziwi Japończycy podobni są do mężczyzn i kobiet, ale Japończycy na scenie w sztywnych materyach są kubek w kubek tacy, jakich malują. Kiedy cała czwórka usiadła, mały chłopczyk uwijał się między nimi i przyprowadzał do porządku draperye, poprawiając jednym węzeł u szarfy, drugim prostując fałdy. Kostyumy były równie wspaniałe, jak sztuka niezrozumiała.
Człowiek z dwoma mieczami, ubrany w czarną i złocistą materyę rozpoczął zaloty do damy z wachlarza, a dwaj inni czynili uwagi nad nim, nakształt starożytnego, greckiego chóru, dopóki coś — jakieś niewłaściwe słowo — nie wywołało zamieszania, poczem wszyscy trzej zaczęli walczyć z sobą przy dźwiękach orkiestry, złożonej z jednej gitary i czegoś, co wydawało klekot, ale nie było kastanietami. Kiedy już nawalczyli się dostatecznie, chłopczyk zabrał im broń, a uważając, że dalsza akcya potrzebuje więcej światła, przyniósł trzcinę, dziesięć stóp długą, z osadzoną na wierzchołku świecą i trzymał to narzędzie w odległości półłokciowej od twarzy męża z dwoma mieczami, śledząc niespokojnym wzrokiem jego ruchy. Potem dama z wachlarza zgodziła się przyjąć jego zaloty i z wybuchem śmiechu przemieniła się w ohydną, starą babę; chłopiec zdjął jej perukę, a ona sama resztę. W tej straszliwej chwili wyzłocony kot — „Grzmiący kot“ — to jest taki, który ród swój wywodzi z obłoków, zsunął się po drucie ze sklepienia, a chłopiec z borsuczym ogonem zaczął szydzić z człowieka z dwoma mieczami. Wtedy zrozumiałem, że ten człowiek obraził kota i borsuka i że zato srogo odpokutuje, bo te zwierzęta i lis trzeci, są to czarownicy. Nastąpiły różne okropności, a dekoracye zmieniały się co pięć minut. Największy efekt sprawił podwójny rząd świec zawieszonych na sznurkach po za zieloną gazą, rozciągniętą na scenie, i kołysanych gwałtownie w różne strony. Ćwiczenie to, oprócz wrażenia wielkiej nieostrożności, wywołało u jednego z widzów gwałtowny napad morskiej choroby.
Ale człowiek z dwoma mieczami był coraz nieszczęśliwszy. „Grzmiący kot“ rzucił na niego jakieś czary, których wcale już nie mogłem zrozumieć. Pojawił się na scenie król szczurów, zaczął zajadać zaczarowaną rzodkiewkę i przemienił się potem w człowieka. Następnie „Grzmiący kot“ zamienił go w bezwładną masę, którą oświetlił chłopiec ze świecą na trzcinie, a odzyskał on władzę dopiero za wdaniem się cudownej papugi. Wtedy przemienił się w młodą dziewczynę, kryjącą się za parasolem i zasłona opadła, a publiczność zaczęła swobodnie krążyć po ziemi. Mały jakiś chłopczyna zapragnął wywijać koziołki, ale stoczył się na bok, wierzgając tłustemi nożynami. Nikt na to nie zwrócił uwagi, a nasi sąsiedzi na galeryi nie mogli pojąc, dlaczego profesor i ja śmiejemy się, kiedy inne dziecko, trzymając w rękach trepki, zamiast broni, zaczęło naśladować wspaniałe ruchy człowieka z dwoma mieczami. Aktorowie zamienili się w publiczność, dlaczegoby więc dziecię nie miało się zabawić, jeśli miało ochotę?
Wyszliśmy po chwili. „Grzmiący kot“ znów rozpoczął swe prześladowania, ale dopiero nazajutrz miało wszystko zostać przyprowadzone do porządku. Dużo było jeszcze do robienia, ale sprawiedliwości miało stać się zadość. Powiedział nam to człowiek, sprzedający marynowane ryby i bilety.


∗                ∗

Nazajutrz padał drobny, przejmujący deszcz. Słońca nie widzieliśmy od trzech tygodni. Zaprowadzono nas do głównej świątyni w Kobé, której nazwy zapomniałem. Jest to coś rozpaczliwego stać przed ołtarzami kultu, o którym nic się nie wie. Świątynia wyglądała na klasztor, na przybytek wielkiej ćmy, niepokojonej tylko szczebiotem dziecinnych rojów. Stała ona w głębi ulicy za potężnym murem, z nieregularną masą stromo-spadzistych dachów, złączonych fantastycznie u szczytu, miedziano-zielonych tam, gdzie poszycie zgrzybiało od starości, a ciemno-szarych tam, gdzie były dachówki. Pod samym szczytem człowiek, który wierzył w Boga, a zatem zdolny był do wykonania dobrze pracy, wyrzeźbił w drzewie swoje serce, rozkwitające, czy też wybuchające żywemi płomieniami. Kapłani porobili ogródki w narożnikach murów, nie dłuższe nad czterdzieści stóp, a szerokie dwadzieścia, a każdy z nich, choć różniący się od sąsiedniego, miał maleńką sadzawkę ze złotemi rybkami, kamienną latarnię, odłamek skały, płaskie kamienie i wiśniowe lub brzoskwiniowe kwitnące drzewo.
Wyłożone kamieniem przejścia przerzynały dziedzińce i łączyły z sobą budynki. W wewnętrznem ogrodzeniu, tam, gdzie był najładniejszy z ogródków, stała złocona tablica, około dwanastu stóp wysoka, a na niej wykuta z bronzu wypukłorzeźba, postać bogini w spływających szatach. Przestrzeń między chodnikami zasypana była śnieżno-białemi kamykami, a na ich białem tle napisane było ciemno: „Jak szczęśliwy...“ Można to sobie wytłómaczyć, jak kto chce — jako westchnienie ulgi, czy jako okrzyk rozpaczy.
W świątyni, do której wchodzi się po drewnianym moście, było prawie ciemno, ale można jeszcze było rozpoznać wspaniałe złocenia, jedwabne makaty i malowane parawany. W drugim rzędzie, ukryty po za mnóstwem różnorodnych wspaniałości, stał szereg bardzo mi znanych posągów ze złotemi koronami na głowach. Nie spodziewałem się zastać na tak dalekim wschodzie, w Japonii, znajomych indyjskich bożków — Krishnę i Kali.
— Co to jest?
— To także bogowie — objaśnił mnie młody kapłan, szydzący wzgardliwie ze swej religii, gdy go kto o nią zagadnął. Bardzo starzy bogowie. Dostali się tu dawnemi czasy, z Indyj. Nie wiem, poco są tutaj...
Nienawidzę ludzi, którzy się wstydzą swej wiary. Były jakieś wspomnienia, związane z temi posągami, ale kapłan nie chciał mi tego opowiedzieć. Roześmiałem się wzgardliwie i odszedłem. Chodnik prowadził ze świątyni prosto do klasztoru, który był zbudowany z delikatnych skrzydeł parawanów, wypolerowanych posadzek i sklepień z brunatnego drzewa. Nie było słychać nic, prócz odgłosu naszych kroków, dopiero dalej w głębi usłyszeliśmy ciężki oddech za parawanem. Kapłan usunął ściankę i ujrzeliśmy starego bardzo kapłana, drzemiącego nad piecykiem pełnym węgli. Ten widok sam już stanowił obrazek. Kapłan w oliwkowo-zielonej szacie, z łysą głową, otoczoną resztkami srebrnych włosów, siedział nachylony przed parawanem z białego, naoliwionego papieru, przepuszczającego łagodne przyćmione światło. Po prawej stronie stał zniszczony stoliczek z czarnej lakki, a na nim tusz i pędzelki. Opodal blado-żółty bambusowy stoliczek, na nim wazon z oliwkowo-zielonawej gliny i gałązka prawie czarnej jodły. Nie było tu kwiatów. Kapłan był już za stary na nie. Po za nim stał wspaniały buddyjski ołtarzyk — złoto i purpura.
— Codzień maluje on jedno skrzydło do parawana — objaśnił młody kapłan, wskazując na starca i na białą tablicę na ścianie.
Starzec uśmiechnął się żałośnie, potarł głowę i podał mi wykończony dziś rysunek. Przedstawiał on strumień, płynący po kamieniach, dwóch ludzi na łódce ratowało dwóch innych, siedzących na drzewie do połowy zalanem przez wodę. Nawet ja mogłem osądzić, że talent starca był na schyłku. Musiał on dawniej malować dobrze, bo jedna z postaci, stojących w łodzi, miała doskonały ruch i pozę, ale reszta była nabazgrana i linie rysunku chwiały się, prowadzone drżącą ręką po papierze. Nie miałem czasu życzyć artyście spokojnej starości i lekkiej śmierci Wśród tego spokoju, bo młody kapłan pociągnął mnie za ołtarzyk i pokazał tam drugi mniejszy, stojący naprzeciw mnóstwa tabliczek ze złota i lakki, pokrytych japońskiemi napisami.
— To są pamiątkowe tablice zmarłych — powiedział szyderczo. — A kapłani przychodzą tu modlić się za tych, którzy pomarli. Czy rozumiesz?
— Doskonale. Tam, skąd przyjeżdżam, nazywają to mszą za umarłych. Teraz odchodzę, by pomyśleć nad tem, co widziałem. A ty nie powinieneś szydzić, gdy mówisz o swojej religii...
I odszedłem śpiesznie przez ciemne korytarze, z wyblakłemi parawanami po obu stronach do głównego dziedzińca nawprost wejścia, a profesor usiłował zrobić zdjęcie z frontu świątyni.
Nadeszła procesya: czterech ludzi na czele brnęło po błocie. Nie śmiali się, co mnie dziwiło, dopóki nie zobaczyłem gromadki kobiet, ubranych biało, idących przed małym drewnianym palankinem, niesionym przez czterech ludzi i dziwnie lekkim. Śpiewali półgłosem jękliwy jakiś, monotonny śpiew, który już raz słyszałem daleko w północnych Indyach przez usta krajowca, ranionego śmiertelnie przez niedźwiedzia i śpiewającego własny swój śpiew pogrzebowy, gdy towarzysze nieśli go na barkach.
— To umarły — powiedział kulis od mojego dżinrikiszi. — Po-o-grzeb.
Domyśliłem się tego. Mężczyźni, kobiety, dzieci wyległy na ulicę, a gdy śpiew pogrzebowy ucichł, podjęli go nanowo. Półżałobnicy mieli tylko kawałki białej tkaniny na ramionach. Najbliżsi krewni zmarłego byli ubrani biało od stóp do głowy.
— Aho! Ahao! Aho! — jęczeli zcicha w takt do padającego deszczu.
I zniknęli wszyscy, oprócz jednej starej kobiety, która nie mogła dotrzymać kroku orszakowi i pozostała w tyle, pojękując cichutko: „Aho! Ahao! Aho!“ szeptała ona.
Dzieci w dziedzińcu zbiły się w gromadkę wokoło aparatu profesora. Ale jedno z nich miało brzydko wyglądające wyrzuty na niewinnej główce, tak wstrętne, że inne dzieci nie chciały się z niem bawić. Stało więc samotne w kąciku i płakało, płakało, jakby mu serduszko miało pękać. Biedne, małe stworzenie!





XIV.
Opisuje, w jaki sposób dojechałem do miasta Osaka i jak się wdarłem do dyabelskiego fortu. — Połączenie cywilizacyi. — O panience japońskiej i o braku zasuwek u drzwi. — Na zakończenie Kioto.

— Po co? Bardzo mi tu dobrze, a na obiad będą kotlety z homara; deszcz pada i zmokniemy.
Jednakże, wbrew życzeniu, zawleczono mnie do dżinrikiszi, na deszcz, i odstawiono na stacyę kolei żelaznej. Nawet Japończycy nie są w stanie swoich dworców kolejowych uczynić miejscem przyjemnem, pomimo, że czynią, co mogą. System ekspedyowania pakunków zapożyczyli oni od Ameryki, wązkość toru, lokomotywy i wózki na kółkach od Anglii, obsługa dokonywa się z dokładnością francuską, a mundury służby brane chyba z europejskiej tandety. Podróżni są niesłychanie uprzejmi. Znaczna liczba miała pozór europejski: garnitury w kratę, płowo-żółtawe paltoty, a w ręku damskie woreczki z czarnej skóry z niklowemi okuciami. Kołnierze papierowe i celuloidowe, do uszu sięgające, dziecinnej miary, buty również. Na rękach, malutkich rączynach, białe bawełniane rękawiczki, a papierosy wyjmowali z maleńkich papierośniczek.
— Bóg jest wielki! — wygłosił profesor. — Ale jednak ludziom, którzy instynktownie siadają na matach, nie przystoją europejskie ubrania. Zapewne uważałeś, że trzewiki przyswajają sobie oni na ostatku.
Lokomotywa, pomalowana na kolor lapis-lazuli, zajechała przed dworzec, ciągnąc za sobą pociąg, i wsiedliśmy do angielskiego wagonu pierwszej klasy, bez żadnych zasłonek u okna. Osaka oddalona jest o mil osiemnaście od Kobé, a leży nad zatoką tego samego nazwiska. Pociągowi wolno przebiegać piętnaście mil na godzinę i zabawiać się na każdej stacyi. Linia kolei idzie pomiędzy górami a brzegiem morza, rzeki i górskie strumienie spływają prosto z gór, a ich łożyska są okiełznane i pospinane mostami.
Stacye są z czerwonego muru, dachy kryte czarno, a wszystkie urządzenia od sygnałów do wózków angielskie. Kolor mostów żółtawo brunatny, podobny do zwiędłych złocieni. Uniform konduktorów składa się z czapeczki ze złotym galonem, czarnej kurtki z mosiężnemi guzikami, spodni z czarnym wełnianym lampasem i kozłowych rękawiczek, zapinanych na guziki. Trudno być niegrzecznym dla człowieka w taki strój przybranego.
Ale oczy nasze otwierały się szeroko na widok, jaki się ukazywał z okna wagonu. Wyobraźcie sobie żyzny kraj, grunta czarnoziemu, doskonale wynawożone, uprawiane ręcznie za pomocą łopat i motyk. Tyle co do warsztatu; ale wszystko, cokolwiekbym napisał, nie zdoła dać pojęcia o miłem wrażeniu, jakie czynią te wzorowo uprawiane pola, ten idealny system irygacyi, matematyczna dokładność siewu i sadzenia. Niema tam mieszaniny zbóż, ani kawałka zmarnowanej ziemi przy dróżkach, ani różnicy w wartości gruntu. Na pochyłości wzgórz każde zagłębienie obłożone kamieniami, tak samo brzegi równo z wodą. Młody ryż wschodził równo, jak linia narysowana na desce; pomiędzy rzędami gorczycy woda stała w bruzdach, a purpurowy kwiat bobu odrzynał się, jak pod sznurem, od gorczycy.
Brzegiem morza widać było nieprzerwany szereg miast, najeżonych kominami fabryk; w głębi lądu zieloność, ciemna lub złotawa. Nawet podczas deszczu widok był miły, a tak czysto japoński, jak obiecywały japońskie malowidła. Jedno tylko dało się we znaki profesorowi i mnie jednocześnie. Pola nie mogą wydawać tak bujnych plonów na ziemi wyzyskanej do ostatniego kawałka, zasianej gęsto wioskami — chyba pod jednym warunkiem.
— Cholera? — zapytał, przyglądając się okolicy.
— Cholera — potwierdził profesor — nieunikniona. To wszystko system irygacyjny. Spojrzyj na żółtość koloru gorczycy.
Żółte zagony leżały po obu strunach kolejowej linii, dźwigały się po stoczystości wzgórza aż do ciemnych sosen, kręciły się wokoło brunatnych ławic na wybrzeżach wezbranych rzek i znikały w oddali, nad brzegiem słomianego morza. Domy z wysokiemi, spiczastemi dachami, pokrytemi brunatnem poszyciem, stały po kolana w żółtej gęstwinie, która ciągnęła się aż do fabrycznych kominów Osaki.
— Duże miasto Osaka — objaśnił przewodnik. — Różne fabryki tam są.
Osaka zbudowana jest pośrodku, ponad i między tysiącem ośmiuset dziewięćdziesięciu czterema kanałami, rzeczkami, tamami i rowami. Co znaczą mnogie darniny, nie umiem wytłómaczyć. Mają tam coś do czynienia z ryżem i bawełną, ale co mianowicie, nie wiem.
Dwie odrębne cywilizacye stykają się z sobą w hotelu „Jutera,“ jedynym dla europejczyków, a wynik tego zetknięcia jest straszliwy. Budynek zbudowany po japońsku, drzewo, dachówki i rozsuwane parawanowe ściany, umeblowanie mieszane. W moim pokoju, naprzykład, jest „tohonoma“ z ciemnego, wygładzonego pnia palmy, delikatnie wyrobiona, a służąca za obramę malowidłu, przedstawiającemu bociany. Ale na posadzce, na białych matach rozłożono brukselski dywan, a na to połączenie wzdrygają się nawet ludzkie pięty. Z werendy wzrok góruje nad rzeką, płynącą prosto, jak strzała, pomiędzy dwoma rzędami domów, i widać trzy mosty, jeden z nich ohydny, kratowego systemu, i część czwartego. Mieszkamy na wysepce.
A propos wody, posłuchajcie gorszącej opowieści. We wszystkich opisach Japonii spotyka się wzmianki o tem, że Japończycy są schludni i że mają zwyczaje wielce dziwaczne. Kąpią się często bez żadnego ubrania i wszyscy razem. W Kobé, w hotelu „Jutera,“ zażądałem kąpieli. Maleńki człowiek sprowadził mnie na dół z werendy, a potem w górę po schodach do pięknych łazienek, pełnych gorącej i zimnej wody, zbudowanych zwykłą, pudełkową robotą. Naturalnie, przy drzwiach nie było zasuwek, tak jak nie bywa ich w jadalniach. Gdybym się znajdował wśród grubych murów europejskiej łaźni, nie zwracałbym na to uwagi, ale właśnie gdym się zabierał do kąpieli, ładna, młoda panienka otworzyła drzwi i oznajmiła, że życzy sobie wziąć kąpiel przy moim boku, w głębokiej, zapuszczonej w posadzkę japońskiej wannie. Kiedy ktoś za cały strój ma tylko swoją niewinność i binokle na nosie, nie może się sunąć, by zamknąć drzwi przed nosem panienki. Zrozumiała jednak, że nie jestem rad, i odeszła, dusząc się od śmiechu, a ja pozostałem, zarumieniony po uszy, dziękując niebu, że wychowałem się w kraju, gdzie niema zwyczaju kąpać się w towarzystwie.
Padało wciąż, bez wytchnienia, a profesor dowiedział się o istnieniu jakiegoś zamku i zapragnął go zwiedzić.
— Zamek Osaka — objaśnił mnie. — Oblegany był przed kilkuset już laty. Jedźmy!
— Widziałem już zamki w Indyach, Raighpur — Jodhpur, różnego rodzaju zamki. Zjedzmy lepiej na śniadanie gotowanego łososia. Dobrego tu dają.
— Łakome prosię! — odpowiedział profesor.
Pojechaliśmy brzegiem czterech tysięcy pięćdziesięciu dwóch kanałów i t. d., gdzie dzieci igrały z płynącą bystro wodą, a żadna matka nie wołała na nie: „Dajcie pokój!“
Nasze dżirinkiszi zatrzymały się nad wielkim rowem, trzydzieści stóp głębokim, pod olbrzymiemi granitowemi głazami. Powyżej widać było mury fortu. Ale jakiego fortu!? Pięćdziesiąt stóp wysokości z granitowych głazów, a ściana nie prostopadła, lecz wypukła środkiem, jak bok wojennego statku, zbudowana była z granitu, którym dawniejsi ludzie posługiwali się, jak gliną. Bloki, tworzące narożniki, miały długości dwadzieścia stóp, dziesięć do dwunastu wysokości i tyleż grubości. Nie były niczem złączone, a mimo to spojone bardzo dokładnie.
— I to zbudowali ci maleńcy Japończycy! — wykrzyknąłem, przejęty zdumieniem na widok głazów.
— Budowa godna cyklopów — mruknął profesor, stukając laską w skałę. Nietylko zbudowali, ale i zdobyli. Patrz, ślady po strzałach!
Głazy były miejscami popękane i brunatne, a te pęknięcia były śladami pocisków. Biada wojsku, które zmuszone było szturmować do tych potwornych murów. Zamki w Indyach znam i forty wielkich cesarzów widziałem, ale żaden nie może iść w porównanie z tą budową, bez ozdób, bez koloru, z jednym tylko celem surowej potęgi i krańcowej prostoty linii. Może przy świetle słonecznem fort ten wydawałby się mniej groźny. Szare, przesiąkłe deszczem powietrze, dostrajało się harmonijnie do jego tonu. Koszary załogi, wykwintny domek dowódcy, ogród, pełen drzew brzoskwiniowych i dwa jelenie, nie pasowały do tego tła. Olbrzym powinienby tam trzymać straż, zamiast japońskiego szyldwacha, w czarnym, czy granatowym mundurze, z czerwonemi wyłogami. Z powodu deszczu miał on na sobie szynel, a po co dźwigał tornister, koc i buty, nie mogłem odgadnąć. Tornister był z wołowej skóry, z sierścią na wierzchu, buty związane rzemieniem podeszwą do góry, a ciężką, obozową kołdrę zwiniętą miał w kształcie litery U, na wierzchu tornistra i przylegającą ściśle do pleców. Na miejscu, gdzie zwykle nosi się manierka, miał czarne, skórzane pudełko, kształtu podróżnej szklanki. Może się mylę, a opisuję, co widziałem. Do karabina miał przymocowaną, zamiast bagnetu, porządną szablę, ładunki, o ile mogłem dojrzeć pod płaszczem, miał na sobie w kształcie pasa, przymocowanego podwójnemi rzemieniami. Białe kamasze, bardzo biedne, i czapka, uzupełniały ubranie. Przyglądałem mu się z zajęciem i chętniebym się zbliżył, gdyby nie obawa, jaką budził we mnie ogromny bagnet. Broń była dobrze utrzymana, choć nie bez plamy, ale widok munduru wydarłby klątwę z ust angielskiego pułkownika. Nie przystawał on do żadnej części ciała żołnierza, z wyjątkiem szyi. Zajrzałem wgłąb odwachu. Wachlarze i herbaciana zastawa nie godzą się z naszem pojęciem koszar. A jednak ci mali ludzie, zawsze łagodni, nie upijający się nigdy, trzymali straż na tej skale, która z armatnim ogniem w bastyonach mogła ujść za strażnicę wrót piekielnych.
Wdrapałem się na wierzchołek fortu i zostałem wynagrodzony za ten trud widokiem na trzydzieści mil wokoło, na kwitnące blado-żółte łany gorczycy i niebieskawo-zielone sosny, i na rozległe miasto Osaka, rozpływające się we mgle. Przewodnikowi naszemu największą rozkosz sprawiał widok fabrycznych kominów.
— Tu jest wystawa, wystawa przemysłu. Chodźmy obejrzeć — powtarzał.
I sprowadził nas z tych wyniosłości, ażeby nam pokazać chlubę kraju w postaci korkociągów, garnuszków, podstawek do jaj, łyżek, materyi, guzików i różnej tandety, którą się przyszywa na arkuszach tektury i sprzedaje za bezcen. Japończycy, na nieszczęście, robią to wszystko sami dla siebie i szczycą się tem. Nie mają oni już nic do nauczenia się od Zachodu pod względem dokładności wyrobów i gustownego opakowania. Wystawa mieściła się w czterech obszernych budynkach, otaczających największy środkowy, w którym były tylko parawany, porcelana i pudełeczka wypożyczone na wystawę. Ucieszyłem się, widząc, że ogół nie troszczy się o scyzoryki, ołówki i fałszywe klejnoty, lecz zajmuje się tylko oglądaniem parawanów, pozdejmowawszy obuwie, żeby nie ucierpiała inkrustowana posadzka. Ze wszystkich pięknych rzeczy, jakie widziałem, dwie tylko zostały mi w pamięci, jedna: szary parawan z głowami sześciu dyabłów tchnących złością i nienawiścią; drugie, to szkic jednym kolorem śmiało rzucony, a przedstawiający starego drwala rąbiącego drzewo. Dwieście lat minęło od chwili, gdy artysta złożył pendzel, ale patrzącemu zdaje się, że słyszy trzask łupiącego się drzewa pod uderzeniem siekiery i ciężki oddech spracowanego robotnika.
Następnego rana, po ulewnym deszczu, który zasilił rzekę płynącą pod wątłym, drewnianym balkonem, słońce przedarło się przez chmury. Nie widzieliśmy go od marca i zaczynaliśmy już odczuwać pewien niepokój. I dopiero wtedy kraina brzoskwiniowych kwiatów rozwinęła skrzydła i rozweseliła się. Ładne kobiety przywdziały najpiękniejsze krepowe szarfy: różowe, niebieskie, pomarańczowe i lila; dzieci pobrały na ręce niemowlęta i wszyscy wyszli, żeby się radować.
W ogrodzie przy świątyni, przepełnionym kwiatami, dokazałem cudów dzięki słodyczom kupionym za dwadzieścia centów. Maleństwa wyległy rojami, a ja, lękając się matek, powstrzymałem rozdawanie przysmaków. Uśmiechały się i kiwały do mnie główkami tak ładnie! Biegły za mną, czterdzieścioro ich co najmniej, starsze podtrzymywały młodszych braciszków, a młodsze skakały przez kałuże.
Japońskie dziecko nie płacze nigdy, nigdy się nie bije i nie walczy, i nigdy nie robi placków z błota, chyba jeżeli mieszka nad brzegiem kanału. Lecz Opatrzność, nie chcąc, ażeby było zbyt doskonałem i ażeby nie przemieniło się przed czasem w łysego aniołka, postanowiła, że japońskie dziecko nie będzie nigdy, nigdy obcierać noska. Pomimo tej wady, nie mogę ich nie kochać.
Tego dnia w Osaka nikt się nie zajmował interesami, ani pracą, z powodu pogody, słońca i rozwijania się pączków na drzewach. Wszyscy szli do herbaciarni w towarzystwie przyjaciół. Poszedłem i ja, ale przed pójściem przebiegłem brzegiem nadrzecznego bulwaru, pod pozorem obejrzenia mennicy. Był to zwyczajny budynek z granitu, gdzie biją dolary i inne monety. Na całej długości bulwaru wiśnie, brzoskwinie i śliwki: różowe, białe i czerwone, stykały się gałęziami, tworząc jednolity pas aksamitnych, łagodnych barw, jak daleko oko sięgało. Płaczące wierzby były najpospolitszą ozdobą brzegów wody, a ta obfitość kwiecia była zaledwie cząstką hojnych darów wiosny. Może sobie mennica wybijać sto tysięcy dolarów codzień, ale wszystko srebro w jej składach nie zdołałoby powrócić trzech tygodni kwitnienia brzoskwiń, które są więcej nawet, niż złocienie, chlubą i koroną Japonii. Chyba za jakieś wielkie zasługi, położone w poprzedniem życiu, dane mi było przeżyć te trzy tygodnie w pełni kwiatów.
— To jest japońskie święto kwitnienia wisien — objaśnił przewodnik. Wszyscy się bawią. Modlą się także i idą do herbaciarni.
Gdybyś zamknął europejczyka pomiędzy kwitnącemi drzewami wiśni, on nazajutrz zacząłby się uskarżać na ich zapach. Japończycy jak wiadomo, urządzają wszystkie uroczystości na cześć kwiatów, co im się chwali, bo kwiaty są najłaskawsze ze wszystkich bożyszcz na świecie.
Urządzenie herbaciarni japońskich przejęło mnie zachwytem. Pod miastem zbudowano dziesięciopiętrową pagodę z drzewa i żelaza, okolono ją pięknemi ogrodami, obwieszono czerwonemi latarkami. Japończyk lubi przychodzić tam, gdzie jest piękny widok, lubi siadać na matach i rozmawiać, popijając herbatę i saki i zajadając słodycze. Ta wieża, prawdę mówiąc, nie jest piękna, ale położenie jej okupuje braki. Na niższych piętrach pełno stoliczków i ludzi pijących herbatę. Mężczyzni i kobiety napawają się pięknością widoku. Niezwykła to rzecz u mieszkańców Wschodu.
Z Osaki, miasta pociętego kanałami, błotnistego i zdumiewającego, profesor, pan Yamagutehi, przewodnik i ja, pojechaliśmy koleją do Kioto, o godzinę drogi odległego. W drodze widziałem cztery bawoły, zaprzężone do czterech pługów, orzących pole ryżowe. Bawół leżący zajmuje chyba połowę pola japońskiego właściciela; zapewne trzymają oni bawoły na stokach gór, a na doliny sprowadzają tylko na czas roboty. Do Kioto przyjechaliśmy w pełnym blasku słońca, łagodzonego powiewami wietrzyka, które niosły zapach kwitnących drzew wiśniowych. Miasta japońskie, w prowincyach południowych przynajmniej, są bardzo do siebie podobne. Szare morze dachów, upatrzonych białemi murami ogniotrwałych skarbców, w których kupcy i bogacze trzymają co mają najcenniejszego. Nad równą powierzchnią, górują tylko dachy świątyń, powyginane do góry na rogach, co je czyni podobnemi do kapeluszów. Kioto leży na płaszczyznie, ze wszystkich prawie stron otoczonej lasami. Było ono niegdyś stolicą Japonii i dziś ma dwakroć pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Rozkład ulic podobny do miast amerykańskich: — wszystkie ulice proste, krzyżują się w regularnych odstępach.





XV.
Kioto. — Rozmowa z kupcami handlującymi herbatą. — Opisuje, jak w wielkiej świątyni oddałem pokłon malarzowi kanw i znakomitemu cieśli. — Jadę do Arashimy.

Zamieszkujemy wspólnie z całą czeredą Sahibów najdziwniejszy hotel, jaki istnieje na świecie. Stoi on na pochyłości wzgórza, panującego nad całem miastem Kioto, a ogród ma czysto japoński. Dziwacznie strzyżone herbaciane krzaki, jałowce, karłowate sosny i wiśnie, a między niemi sadzawki, pełne złotych rybek, kamienne latarnie, cudaczne skały i aksamitne trawniki, a wszystko to rozłożone na stromej ścianie góry. Sosny czarne, o czerwonych pniach, rosną na szczycie góry i zbiegają długim pasem do miasta. Ale niepodobna oddać słowami uroku tego miejsca, ani ogrodu leżącego poniżej, pełnego wiśniowych drzew w rozkwicie. Upewniono nas uroczyście, że wszyscy zwiedzają Kioto. I dlatego spotkaliśmy tu tych samych ludzi, którzy płynęli z nami na statku do Nagasaki, i dlatego o nasze uszy obija się wciąż bezmyślna rozmowa włóczęgów o wycieczkach, które trzeba „odbyć.“ Nazajutrz miało się odbyć wielkie nabożeństwo na cześć kwitnienia drzew i wszyscy gotowali się do tego.
Patrzyłem na popołudniowe słońce, padające na drzewa i na miasto, na grę kolorów wśród kwitnących drzew, szczęśliwy, że mam nad głową błękitne niebo i parę oczu do patrzenia na te cuda. Wkrótce słońce zaszło za góry i zrobiło się przejmujące zimno, ale osoby w krepowych szarfach i jedwabnych szatach nie przerywały na chwilę wstrzemięźliwej swej zabawy. Gdy już światło dzienne zatonęło w falach purpury, ostatnią rzeczą, jaką ujrzałem, był fryz z trojga japońskich dzieci, ubranych w olbrzymie szarfy i usiłujące zawiesić się głowami na dół u bambusowego drążka. Udało się im, i zamykające się oko dnia popatrzyło na nie uroczyście przed zagaśnięciem.
Kilku kupców, handlujących chińską herbatą, zebrało się po obiedzie w palarni i rozmawiało o „interesie.“ Nienawidzili oni serdecznie naszej indyjskiej herbaty i wyrażali przekonanie, że gdyby tylko udało się nakłonić rząd chiński do zniesienia opłat, zgnietliby cały handel i handlujących herbatą indyjską.
— Moglibyśmy sprzedawać wtedy naszą chińską herbatę po trzy pensy za funt w Londynie. Nie, nie fałszujemy herbaty! To wasz zwyczaj, praktykowany tam, w Indyach. My dostajemy czystą, każda skrzynka jednakiej wartości.
— I umiecie tak bezwzględnie ufać tym, którzy ją dla was kupują? — zapytałem.
— Ufać? Naturalnie, że możemy — odrzekł jeden z kupców z Fu-czu. — W Chinach niema takich plantacyi herbaty, jak u was. Każdy wieśniak uprawia ją u siebie, a kupcy nabywają od nich za gotówkę. Możesz dać Chińczykowi sto tysięcy dolarów na zakup herbaty według danej próbki. Ten Chińczyk, rozumie się, może być łotr skończony pod różnemi względami, ale wie on dobrze, że nie można żartować z porządną angielską firmą. Przychodzi twoja herbata, tysiąc skrzynek, dajmy na to. Otwierasz naprzykład pięć, a reszta jedzie do Anglii niepróbowana. Ale wszystkie są takie, jak próbka. To się nazywa handel! Chińczyk jest kupcem z powołania — solidnym kupcem. Lubię mieć z nim do czynienia. Japończyk jest do niczego. Niepodobna mu dać do ręki stu tysięcy dolarów. Prawdopodobnie uciekłby z niemi, a przynajmniej próbowałby uciec.
— Japończyk nie rozumie handlu. Bóg widzi, że nie cierpię Chińczyków — przemówił gruby głos z po za obłoków dymu — ale przyznaję, że z nimi można prowadzić interesy. Japończyk jest oszust i nie widzi dalej, jak koniec swego nosa.
Pili i opowiadali różne historye ci chińscy kupcy, a poprzez wszystkie ich opowiadania przebijało głębokie zaufanie do Chińczyków, które, wziąwszy na uwagę właściwości ich charakteru, było niebezpieczne. Mówili prócz tego o Chinach jako o kraju, gdzie się robi pieniądze, kraju, który raz otwarty, opłaciłby się stokrotnie. W mowie ich przebijała nadzieja i zadowolenie. Byli to ludzie, robiący majątki, kontenci z życia. Porównałem ich z nami — mieszkańcami Indyj. Gdy się nas zbierze kilku, jęczymy i wyrzekamy. Cywilny, urzędnik, wojskowy, czy kupiec, wszyscyśmy jednakowi: pierwszy przepracowany i schorowany, drugi wykwintny nędzarz, a trzeci bez znaczenia. Wiedziałem zawsze, że jesteśmy biedacy, my mieszkańcy Indyj, ale nie umiałem zgłębić całej naszej niedoli, dopóki nie usłyszałem tych ludzi tu, mówiących o majątkach, powodzeniach, pieniądzach, przyjemnościach, wygodnem życiu, wycieczkach do Anglii, o wszystkiem, co daje złoto. Ich koledzy i przyjaciele nie umierają przedwcześnie, a dostatek pozwala im przetrwać niepowodzenie. Tak, my mieszkańcy Indyj, jesteśmy upośledzonem plemieniem...
Bardzo wcześnie, jeszcze przed świtem, zanim pobudziły się wróble, rozległ się w powietrzu huk i zbudził mnie ze spokojnego snu. Odgłos był głęboki i dziwny.
— Chyba trzęsienie ziemi — pomyślałem, przedsiębiorąc środki ratunku.
Odgłos powtórzył się znów i jeszcze raz. Uspokoiłem się, bo gdyby to było trzęsienie ziemi, połowa hotelu leżałaby już zburzona.
— To dzwon w Kioto — powiedział ktoś przy śniadaniu; niedaleko ztąd, na wierzchołku wzgórza. Jako dzwon nieudany, z naszego punktu widzenia, stosunkowo do wielkości, głos ma słaby.
Poszedłem na szczyt wzgórza, w promieniach słońca, rozweselającego serce, drzewa i oczy — po trawie pełnej fiołków, na opuszczony japoński cmentarz, zasypany połamanemi kolumnami i zarosłemi mchem tablicami, i tam ujrzałem wielki dzwon, dwudziestostopową masę zielonawego bronzu, zawieszony w szopie z drewnianych belek, pod fantastycznie zbudowanym dachem. Belki w Japonii, mówiąc nawiasem, są prawdziwemi belkami; te, które nie mają stopy średnicy, uważa się za drążki. Tu belki były wyrobione z wielkich pni drzew, spojone bronzem i żelazem. Stuknięcie knykciem palca o brzeg dzwonu, zawieszonego o pięć stóp nad ziemię, wywoływało ciężkie westchnienie z piersi potwora, a uderzenie laską budziło setki przenikliwych ech w ciemnościach jego kopuły. Z jednej strony przymocowane było serce dzwonu, dwanaście stóp długa belka, oprawna w żelazo, której koniec mierzył prosto w złocień wypukło rzeźbiony na ścianie dzwonu. Zaczęło się dzwonienie. Sześciu ludzi rozkołysało belkę z wielkim krzykiem i nawoływaniem, dopóki nie nabrała rozpędu, a potem puściło wolno sznury i belka zaczęła uderzać w rzeźbiony złocień. Dźwięk bronzu tłumiła ziemia poniżej i bok góry obok, a brzmienie głosu nie odpowiadało rozmiarowi dzwonu, jak słusznie mówiono w hotelu. Europejski dzwonnik potrafiłby wydobyć z niego trzy razy tyle siły. Ale nie potrafiłby mu nadać tego odrębnego dźwięku, rozpełzającego się po skałach i drzewach, przejmującego nawskroś słuchacza i konającego u jego stóp, jak odgłos dalekiego grzmotu. Wytrzymałem dwadzieścia uderzeń, i nie wstydzę się, żem je wziął za huk podziemny przy trzęsieniu ziemi. Raz usłyszawszy ten dzwon w Kioto, nie zapomni się nigdy jego głosu.
Z dzwonnicy kamienne schody prowadzą na dół, do świątyni Chim-in, gdzie przyszedłem w samą porę, by zobaczyć procesyę święta wiśniowych kwiatów. Świątynia ma trzysta stóp długości, sto szerokości, a sześćdziesiąt wysokości. Jeden dach ją pokrywa, a z wyjątkiem dachówek, nie było w całym budynku nic, oprócz drzewa starego, twardego jak żelazo. Filary, podtrzymujące dach, miały trzy, cztery i pięć stóp średnicy, ani śladu malowania, tylko wyraźny i widoczny słój drzewa.
Poprzeczne belki z drzewa cedrowego i kamforowego i z olbrzymich sosen. Jeden prosty cieśla — nazywają go tylko cieślą — zrobił plan, a imię jego do dziś zachowują w pamięci. Połowa świątyni oddzielona jest dwie stopy wysoką balustradą, nad którą przewieszono starożytne makaty. Po za balustradą znajdowały się różne przedmioty, których nie potrafiłbym opisać. Pamiętam tylko, że stały tam rzędami stoliczki z lakki, u na każdym zwitek pism świętych; ołtarz wysoki, jak organy, był ze złota pomieszanego z kolorami, z kolorów pomieszanych z lakką, z lakki połączonej z inkrustacyą, u świece wielkości takiej, jakich się używa w kościołach angielskich podczas największych uroczystości, roztaczały łagodne, żółtawe światło. Bronzowe kadzielnice w kształcie smoków i dyabłów dymiły w cieniu jedwabnych chorągwi, po za któremi drewniana krata, delikatna, jak desenie mrozu na szybach, wznosiła się do samego sklepienia.
Chciałbym opisać wiernie wszystko, co miałem przed sobą, ale oko się nuży i pióro tonie w oderwanych wyrazach. A cóż dopiero mówić o tem, com ujrzał, przeszedłszy przez werendę do tego, co muszę nazwać zakrystyą. Był to duży budynek, połączony z główną świątynią mostem z poczerniałego od starości drzewa. Na moście leżały szafranowo-żółte maty, a po matach zwolna i uroczyście, jak wymagała ważność chwili, kroczyło pięćdziesięciu trzech kapłanów, przybranych w poczwórne szaty, ze złotogłowiu, brokateli i krepy. Materye te nie oglądały nigdy światła sklepów, a złotogłowia takie można spotkać tylko w świątyniach.
Były tam brokatele zielonkawe, jak morska woda, w złote smoki, krepy koloru terrakoty z narzucanemi pękami żółtawo-białych złoceni, to znów czarno prążkowane w płonące, ogniste języki; lapis-lazuli w srebrne ryby; tkaniny w nuty zielonawo-popielate; złocista tkanina w purpurowe liście; szafranowa z bronzowem materya zahaftowana i sztywna jak deska. Powróciliśmy do świątyni, napełnionej już wspaniałemi strojami. Stoliczki z lakki służyły kapłanom za podstawy do ksiąg. Kapłani jedni leżeli na ziemi, inni kręcili się koło ołtarzy i kadzielnic, a najwyższy kapłan siedział tyłem do zgromadzenia w złotem krześle, na którem jego szaty mieniły się nakształt chrząszcza.
Wśród uroczystej ciszy rozłożono księgi i kapłani zaczęli śpiewać pieśni, których tempo stawało się coraz żywsze, w miarę, jak się zbliżał koniec nabożeństwa i dopalały się świece.
Poszliśmy obejrzeć inne części świątyni, ścigani odgłosem nabożnych śpiewów, które ucichły, gdyśmy się dostali do istnego raju, pełnego parawanowych cudów.
Paręset lat temu żył w Japonii malarz, zwany Kano. Jego to świątynia Chion-in przyzwała dla przyozdobienia swoich ścian. Ściany są z parawanów, parawany tworzą ściany, więc Kano miał pole nielada.
Pomagali mu uczniowie i naśladowcy, i pozostawił po sobie paręset parawanów, które są skończonemi obrazami. Jak wiadomo, wnętrze świątyni odznacza się prostotą. Kapłani mieszkają w małych izdebkach, z ciemnemi sufitami, na białych matach, a z tych izdebek można w każdej chwili zrobić jednę wielką komnatę. Takie samo urządzenie jest i w Chion-in, tylko, że celki są stosunkowo duże, ze wspaniałemi werendami i krużgankami. Jedwabne sznury i chwasty wykwintnej roboty służą do rozsuwania ścian, a drewniane ramy pokryte są lakką. Ale słabe moje słowa nie zdołają wyrazić, jaki tu spokój panuje i jaką potęgę wywoływania pożądanego efektu posiadał ten malarz. Wielki Kano namalował stadko bażantów, skupionych nad śniegiem pokrytych gałęziach sosny: albo cietrzewia, roztaczającego w zapale ogon dla olśnienia samicy; albo rozsypujące się złocienie, wyrzucone z wazonu; albo postacie spracowanych wieśniaków, powracających z targu; albo scenę myśliwską u stóp wulkanu Fudżiyama. Równie wielki artysta — ten cieśla, który budował świątynię, oprawił artystycznie każde z tych malowideł, a Czas — trzeci artysta — przyćmił blask złoceń, nadając im odcień bursztynu, drzewu kolor ciemnego miodu, a lśniącej powierzchni lakki przejrzystość i głębsze tony. W każdej z tych cel toż samo. Niekiedy za usuniętym parawanem ukazywał się mały z łysą głową kapłan, modlący się nad kadzielnicą, lub jedzący ryż, ale po większej części cele były puste, czysto omiecione i uporządkowane.
Pomniejsi artyści pracowali razem ze wspaniałym Kano. Dozwolono im dotknąć pędzlem zewnętrznych ścian werendy, a przewodnik zwrócił nam uwagę na mnóstwo, jednym kolorem robionych szkiców na drzwiach. Kwiat irysu, zdruzgotany upadkiem gałęzi, obłamanej przez rozzłoszczoną małpę; trzcina, uginająca się pod gwałtownym naporem wichru; rycerz zaczajony w gęstwinie na nieprzyjaciela, z ręką na mieczu, z groźnym wyrazem twarzy. Jak długo — powiedzcie — wytrwałby u nas szkic, robiony sepią na dolnej połowie drzwi, lub na ścianie kuchennego korytarza? A w tym kraju delikatnym mógłby człowiek napisać swoje imię na zakurzonej drodze, a byleby ten napis miał artystyczną wartość, dzieci i wnuki tego człowieka uszanowałyby rysunek.
— Teraz już nie budują takich świątyń — powiedziałem, wyszedłszy na światło dzienne.
Budują właśnie świątynię na drugim końcu miasta — objaśnił Yamagutehi. — Chodźmy tam, a pokażę wam liny z włosów ludzkich robione.
Przebiegliśmy przez Kioto w dżinrikiszach i ujrzeliśmy, oplątaną w niezliczone belki rusztowania, budującą się świątynię, większą jeszcze niż Chion-in.
— Świątynia, która tu stała, spaliła się bardzo dawno. W całej Japonii ludność zaczęła składać drobne ofiary, a ci, którzy nie mogli przysłać pieniędzy, przysyłali włosy na zrobienie z nich sznurów. Dziesięć lat trwa budowa. Wszystko tu z drzewa — dokończył przewodnik.
Na placu pełno było ludzi, zajętych wykończaniem dachu i układaniem posadzki. Olbrzymie filary, równie pięknie rzeźbione, cała robota tak samo doskonała jak w Chion-in, tylko nowe drzewo miało biały i żółty kolor, zamiast poczerniałych barw starożytnej świątyni; tylko spojenia pociągnięte były białą lakką dla ochrony przed robactwem, a delikatne kraty zabezpieczone były drucianą siatką od najścia ptaków.
Japonia jest niezwykłym krajem. Jej malarze igrają z kamieniem, cieśle z drzewem, kowale z żelazem, artyści z życiem, śmiercią i wszystkiem, co im podpada pod oczy. Na szczęście, brak tym ludziom jednego: siły charakteru, któraby im dała możność igrania z całym światem i zapanowania nad nim. My, europejczycy, posiadamy tę siłę. To nasza kompensata.
— Świątynie? — zawołał w kilka godzin później człowiek z Kalkuty, któremu opowiadałem o tem, com widział. — Przesycony jestem świątyniami! Powiem panu, co jest ciekawszego. Jedź pan do Arashimy, osiem mil ztąd. To ciekawsze od wszystkich świątyń z pyzatym Buddą na środku...
Usłuchałem tej rady. Czy mówiłem wam, że kwiecień w Japonii jest piękny? Jeżeli mówiłem, to przepraszam. Zwykle deszcz pada i to zimny deszcz, ale słońce, jeżeli ukaże się na chwilę, warte jest widzenia. Wydawaliśmy radosne okrzyki, gdy nasze dżinrikiszi, podskakując na niegodziwym bruku przedmieścia, doniosły nas do tego, co powinno się nazywać warzywnemi ogrodami, a nazywa się polem.
— Nigdy sobie nie wyobrażałem — wyrzekł profesor, uderzając laską w czarną ziemię — żeby można system irygacyjny doprowadzić do podobnej doskonałości. Ale... a psik! ach! nawożą oni te swoje pola zanadto dobrze...
Pola pod miastem miewają zwykle nieprzyjemną woń, ale tu nadmiar woni unosił się nad całą okolicą. Nie było ani kawałka ziemi nieuprawnej, a uprawa była posunięta do najwyższego stopnia doskonałości. Cebula, jęczmień wązkiemi zagonami pomiędzy rzędami herbaty, bobu, ryżu i różnych innych roślin, nieznanych nam z nazwiska, cieszyły oczy znużone blaskiem złotej gorczycy. Nawóz znaczy dużo, ale ręczna uprawa roli jeszcze więcej. Kiedy Japończyk dał już roli wszystko, co było można, piele on swój jęczmień, wyrywając palcami każde źdźbło chwastu. Mówię prawdę. Sam to widziałem.
Dążyliśmy przez płaszczyznę, na której leży Kioto, do łańcucha wzgórz, widniejących w oddali. Znikły uprawne pola i irygacye, a nasi niezmordowani kulisowie biegli brzegiem szerokiej płytkiej rzeki, pokrytej klocami spławianego drzewa.
— W pogodny dzień — opowiadał nam przewodnik — wszyscy mieszkańcy Kioto jadą do Arashima na wycieczkę.
— Ależ oni zawsze robią wycieczki: do ogrodów z wiśniowemi drzewami, do herbaciarni i do... do... do...
— Tak, jeżeli pogoda, wszyscy jadą na spacer, bawią się.
— Ale dlaczego? Przecież człowiek nie jest stworzony do zabawy jedynie?
— Dlaczego? Bo dzień jest pogodny. Anglicy mówią, że pieniądze z nieba spadają Japończykom, którzy nic nie robią. Tak wam się tylko zdaje. Ale patrzcie, jakie tu piękne miejsce...
Rzeka skręcała pomiędzy góry, porosłe sosnami, i rozbijała się srebrną pianą o słupy i szczątki lekkiego mostu, zniesionego świeżo przez wodę. Po naszej stronie, nawprost pięknej grupy młodych klonów, stał szereg herbaciarni i drewnianych baraków, zbudowanych nad wodą.
Światło słoneczne, niezdolne rozjaśnić posępnej zieloności sosen, oblewało łagodnie delikatne liście klonów i wybrzeże, na którem wiśniowe drzewa jaśniały biało-różowemi płatkami pośród ciemnych dachów wioski, położonej na przeciwległym brzegu.
Zatrzymaliśmy się tam.





XVI.
Towarzystwo w herbaciarni bawiące się w gry. — Wyczerpujący wykład o nowożytnej sztuce japońskiej. — Wspomnienia przeszłości i proroctwa na przyszłość, ułożone w fabrykach Kioto.

W jaki sposób dostałem się do herbaciarni, nie umiem powiedzieć. Może japońska dziewczyna skinęła na mnie gałązką rozkwitłej wiśni, a ja poszedłem za jej wezwaniem? Wiem tylko, że padłem na maty i wpatrywałem się w obłoki, przepływające po niebie, i w kłody drzewa, płynące po wodzie, i czułem zapach drzewa świeżo obdartego z kory, i wsłuchiwałem się w nawoływania flisaków, i czułem się szczęśliwszy, niż wolno być człowiekowi na tej ziemi.
Właścicielka herbaciarni nastawała na to, ażeby nas odgrodzić parawanem od innych towarzystw bawiących się na tej samej werandzie. Przyniosła ładne, niebieskie parawany z wymalowanemi bocianami i powsuwała je w listwy. Wytrzymywałem, dopóki mogłem. Z po za parawanu dochodziły wybuchy wesołego śmiechu, tupot małych nóżek, brzękanie talerzyków, a w szparach połyskiwały blaski czarnych oczu. Cała rodzina z Kioto wybrała się na wycieczkę, mama zajmowała się babcią, młoda ciocia gitarą, a dwie dzieweczki czternasto i piętnastoletnie małym, ośmioletnim chłopczykiem, który ze swej strony zajmował się maleńkiem dzieciątkiem, które znów miało minę taką, jakby się zajmowało wszystkimi. Babcia ubrana była w kolor ciemno-niebieski, mama niebiesko i popielato, dziewczątka miały wspaniałe krepowe szaty, ponsowe i lila w desenie z kwiatów, jedwabne szarfy koloru kwiatów jabłoni, z podbiciem barwy świeżo rozkrojonego melona; chłopczyk był ubrany w złociste rdzawo-brunatne suknie, a maleństwo przewracało pomiędzy talerzami pulchne swe ciałko, odziane w tęczowe kolory. Wszyscy byli ładni, wszyscy, z wyjątkiem babci, która była tylko wesoła i łysa, a gdy skończyli obiad i sprzątnięto stoliczki z lakki, białą z niebieskiem porcelanę i zielonawe filiżanki, ciocia zaczęła grać na gitarze, samisen, a dziewczątka bawić się w ślepą babkę.
Człowiek żywy, złożony z krwi i ciała, nie zdołałby wytrzymać z drugiej strony parawanu. Zapragnąłem też bawić się z niemi, ale byłem za wielki i za niezgrabny, więc mogłem tylko siedzieć i przypatrywać się tym porcelanowym figurkom. Krzyczały, skakały, goniły się i przysiadały na ziemi z niewinnym wdziękiem dziewczęcym, a przerywały zabawę poto tylko, żeby popieścić maleńkiego, gdy mu się zdawało, że go zaniedbują. A gdy zmęczone nie mogły już biegać, wachlowały się, oparte o niebieskie parawany, i każda z nich stanowiła obrazek, któregoby żaden malarz nie potrafił oddać, a ja śmiałem się z niemi, dopóki nie stoczyłem się z werandy na ulicę. Czym oszalał? Jeżeli tak, to przynajmniej w nie byle jakiem towarzystwie, bo tego samego dnia spotkałem bardzo poważnego człowieka z Indyi, człowieka wierzącego jedynie w kodeks cywilny. Człowiek ten był rozczerwieniony i zadyszany.
— Zabawiłem się doskonale! — wołał zdaleka, otoczony gromadą dzieci. — Jest tu jakaś ruleta, na której gra się o ciastka. Nakupiłem tego za trzy dolary, na uciechę dla tych koźląt, i zacząłem grać jak w Monte Carlo. Nigdy w życiu nie zabawiłem się tak dobrze! Dzieci stały spokojnie, dopóki nie zjadły wszystkiego, do ostatniej okruszyny, z wyjątkiem wielkiego żółwia z cukru. Wtedy rzuciły się nań hurmem, a ja uciekłem.
Naśmiawszy się do syta, uciekliśmy i my, ja profesor z całym zbiorem fotografii, i błądziliśmy nad brzegiem rzeki, a potem przewieźliśmy się tratwą po wezbranych wodach i wysiedliśmy na wąską kamienistą dróżkę ponad wodą, gdzie rosły irysy i fiołki, a wesoło szumiący wodospad przedzierał się przez zarośla świerków i klonów. Wszystkie ładne dziewczęta z Kioto zebrały się tam dla nacieszenia się pięknym widokiem. Samotna ciemno-zielona sosna, stała na uboczu, wpatrzona w zakręt rzeki, tam, gdzie bystra woda toczyła się, tworząc wiry na głębinie. Dalej rozbijała się o skaliste odłamy, niosąc na swem łonie kloce drzewa, a ludzie, stojący w czółnach, zanurzających się głęboko w srebrzystych pianach wzburzonej wody, ciągnęli i kierowali w dal te kłody. Ach! rozkoszą było życie w tej chwili, rozkoszą było zrywać irysy, przesuwać po twarzy gałęzie rozkwitłych jabłoni pełne rosy, zbierać fiołki i rzucać je na bystre wody rzeki.
— Nieznośna to rzecz być niewolnikiem aparatu! — westchnął profesor, na którego też oddziaływały potęgi wiosny, mimo, że nie zdawał sobie z tego sprawy.
— Nieznośna to rzecz być niewolnikiem pióra! — westchnąłem i ja.
— Cieszmy się więc tem, co mamy pod ręką, ty Filistynie! — zawołał profesor.
I bawiliśmy się, dopóki nie nadciągnęła chmura i nie zawiał chłodny wiatr od rzeki, a wtedy powróciliśmy z zadowoleniem do naszych ekwipażów.
— Ilu ludzi, jak myślisz mieści się w tym kraju na mili kwadratowej? — zagadnął profesor, który zagłębiał się w statystyce. — Dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt! I ani śladu niedostatku! Jakim sposobem dochodzą oni do tego?
Chciałbym otrzymać odpowiedź na to zapytanie. Japonię zamieszkują przeważnie dzieci, a te dzieci pracują też potrosze; rodzice zaś przerywają im zajęcie pieszczotami. W hotelu Yami cała usługa spoczywała w rękach dziesięcioletnich bębnów, bo wszyscy starsi wyruszyli na wycieczki do kwitnących sadów. Małe dyablęta znajdowały czas na dokonanie roboty dorosłych ludzi, a w przerwach dokazywały na schodach. Mój wyłączny służący, zwany „biskupem,“ z powodu poważnej miny, ustrojony w niebieski fartuch i kamasze, był chyba najzwinniejszy ze wszystkich...
Całą jedną dzielnicę Kioto zamieszkują rękodzielnicy. Nie mają oni zwyczaju wywieszać szyldów; trzeba ich wyszukiwać z pomocą przewodników. Zwiedziłem trzy pracownie. Jednę porcelany, drugą wyrobów cloisonné, trzecią lakki, inkrustacyi i bronzów. Pierwsza izba napełniona była porcelaną gotową do zapakowania, taką, jaką kupujemy w Europie. Po za sklepem był ogródek cztery stopy w kwadrat mający, w którym palma o wyglądzie papierowym ocieniała karłowatą sosnę.
— To się robi na wysyłkę: Europa, Indye, Ameryka — objaśnił spokojnie zarządzający. — Chcecie obejrzeć?
Przez werandę z wygładzonego drzewa zaprowadził nas do pieców, do kadzi z glinką. W oddziale gdzie robotnicy lepili kadłuby słynnych wazonów, koła prowadzone ręcznie pracowały zdumiewająco dokładnie. Garncarz siedział na czystej macie, obstawiony przyborami do herbaty. Kiedy już wyrobił wazon i przekonał się, że jest dobry, nalewał sobie trochę herbaty zanim wziął się do drugiego. Garncarze umieszczeni byli w sąsiedztwie pieców, a pracownie ich nie miały żadnych przyozdobień. Inaczej u malarzy. W domku, jak pudełko, siedzieli mężczyzni, kobiety, dzieci, malując wazony po pierwszem wypaleniu. Zbyteczna rzecz wspominać o panującej tam czystości i starannem przybraniu pracowni. Gałąź kwitnącej wiśni strzelała z ponad ogrodzenia ogródka; pokręcona sosna odcinała się na błękitnem niebie rozstrzępionemi igłami, a na brzegach stawu irysy i trzciny kołysały się na wietrze.
Właściciel drugiego zakładu mieszkał w pudełku z ciemnego drzewa, domem nazwać tego niepodobna, otoczony drogocennemi bronzami i medalami z wystaw europejskich i amerykańskich. Spokojny był i cichy jak kot, a mówił prawie szeptem. Chcemy obejrzeć fabrykę? Poprowadził nas przez ogród; dla niego było to niczem, lecz my stanęliśmy zachwyceni. Kamienne latarnie, porosłe zielonkawym mchem, wychylały się z pośród bambusów, między któremi stały bociany wykute z bronzu. Karłowata sosna obejmowała ramionami czarodziejską sadzawkę, w której tłuste, leniwe karpie poruszały się zwolna, a parę czubatych nurów zakwakało na nasz widok. Cisza taka, że słychać było szelest spadających kwiatów wiśniowych i plusk wody poruszanej przez ryby. Japończycy do ozdoby swych domów zbierają wszystko: dziwacznie obrobione przez wodę kamienie, odłamy skały, drobne kamyki. Zmieniając mieszkanie, zabierają cały ogród, sosny i resztę, a nowy lokator ma wolne pole do przyozdabiania go według swego gustu.
Po sześciu stopniach weszliśmy do budynku, gdzie szła robota. W jednym pokoju stały farby do emalii, starannie umieszczone w dzbanach nieposzlakowanej czystości, i miedziane wazony, przygotowanej do emaliowania; niewidzialny ptak świergotał i gwizdał w klatce, pudełko barwnie ustrojonych motyli stało na zawołanie dla malarza. W następnym pokoju siedzieli robotnicy, trzech mężczyzn, pięć kobiet i dwóch chłopców, wszyscy milczący, jak uśpieni. Dopiero patrząc, w jaki sposób wyrabia się cloisonnée (emalia na miedzi), zrozumiałem wysoką cenę tego przedmiotu. Jeden z robotników układał deseń z gałązek i motylów na talerzyku, mającym dziesięć cali średnicy. Cieniutką niteczką srebrnego drutu oznaczał kontury, wciskając z niezmierną cierpliwością drucik szczypczykami w żyłki i ząbkowane brzegi listków rysunku. Następnie, gdy już deseń został odznaczony, miedziany talerzyk idzie do pieca, ażeby srebrny drucik mógł przylgnąć do rozpalonego metalu. Potem następuje kolorowanie przez chłopców w okularach. Delikatnemi, stalowemi pałeczkami, czerpiąc z miseczek stojących obok, napełniali oni każdy kawałek rysunku odpowiedniego koloru masą. Przyglądałem się długo zręcznym poruszeniom dziecięcych rączek, gdy właściciel fabryki odwołał mnie do obejrzenia wzorów groźnych smoków, strzępiastych złocieni, motylów, arabesek delikatnych jak rysunki mrozu na szybach, a wszystko rysowane z niezachwianą poprawnością.
— To są nasze wzory. Z nich układam kompozycye, a gdy mi brak jakiejś barwy, idę oglądać te nieżywe motyle — objaśnił.
Po wypełnieniu konturów farbami, emalia idzie do pieca, z którego wychodzi powzdymana miejscami, podobna do delikatnej majoliki. Czasami cały miesiąc trwa wykładanie rysunku drucikiem, drugi miesiąc wypełnianie go farbami, ale najwięcej czasu zabiera polerowanie. Polerownik zasiada, otoczony przyborami do herbaty, z wanienką wody, kawałkiem flaneli i kilku miseczkami, pełnemi odpowiednich kamyków. Zasiada i gładzi. Gładzi miesiąc, trzy miesiące, rok. Gładzi z zamiłowaniem, całą duszę wkładając w końce palców, i stopniowo wygładza się powierzchnia emalii, schodząc do równego poziomu ze srebrnym drucikiem, i rysunek występuje w całe-wspaniałości.
Jeden z robotników od miesiąca wygładzał wazonik pięć cali wysoki, miał przy nim roboty jeszcze na dwa miesiące. Kiedy ja będę w Ameryce, on będzie jeszcze gładził, a piękny rubinowego koloru smok na niebieskiem tle będzie coraz piękniejszy, z każdą łuską, z każdym wąsikiem obwiedzionym srebrną obwódką.
— Jest też i tania emalia — powiedział, uśmiechając się zarządca. — My nie możemy takiej wyrabiać. Ten wazonik będzie kosztował siedmdziesiąt dolarów...
Uszanowałem to jego „nie możemy” zamiast „nie wyrabiamy”. W tem wyrażeniu znać było artystę.
Ostatnia nasza wycieczka była do największego zakładu w Kioto, gdzie chłopcy robili złote inkrustacye na żelazie, siedząc na werandach z widokiem na ogród, piękniejszy jeszcze od wszystkich dotąd widzianych. Oprócz tych malców, dorosły robotnik zajęty był układaniem z żelaza, złota i srebra straszliwej przygody dwóch kapłanów, którzy zbudzili smoka i uciekali przed nim brzegiem tarczy. Ale najśliczniejszym robotnikiem było maleńkie, tłuste dzieciątko, któremu dano gwoździk, młoteczek i kawałek metalu do zabawy, ażeby rzemiosło, które ma dać mu chleb w przyszłości, wsiąkało weń wszystkiemi porami jego dziecięcej skórki. Śmiało się i śpiewało ono, uderzając młoteczkiem. Europejskie pięcioletnie dziecko nie potrafiłoby użyć młotka bez potłuczenia swych różowych paluszków, a mały Japończyk już umiał uderzać celnie.
Następnie zwiedziliśmy fabrykę wyrobów ze złotej lakki, którą się pociąga warstwę na warstwę, czerpiąc ją z agatowej palety, umocowanej na palcu artysty, i rzeźbiarnię z kości słoniowej, interesującą, dopóki widz nie przekona się, że dłutko nie błąka się nigdy.
— Ich artyzm, to czysto mechaniczna zręczność — zauważył profesor po powrocie do hotelu.
— A nasza? europejska? — zapytałem.
— Idę spać — usłyszałem w odpowiedzi.





XVII.
O Tokaido i o japońskich kolejach. — O gorących źródłach Myanoshita i o dzieciach w kąpieli.

Przed siedmiuset laty król, panujący w tym kraju, zbudował nad brzegiem morza drogę, którą nazwał Tokaido, i droga ta przetrwała do dzisiejszego dnia. Gdy się zjawili europejscy inżynierowie, szli tym samym mniej więcej śladem, z czego wyłoniła się droga żelazna, przed którą każdy naród może złożyć pokłon.
Tylko przykry zawód spotyka cudzoziemca, który w tych wagonach, podobnych zewnętrznie do typu ogólnie przyjętego, spodziewa się takich samych wewnętrznych urządzeń. Ale Japończykom wystarcza to, co jest; wyskakują w razie potrzeby na każdej stacyi i czasami pozostają. Niedawno temu pewien dygnitarz o mało co nie został zmiażdżony pomiędzy stopniem a platformą, a japońskie gazety bardzo poważnie zastanawiają się nad korzyściami wagonowych umywalni i t. d. Nie mam głosu w tej sprawie, ale jednak sądzę, że na dwunastogodzinną podróż z Nagoya do Yokohamy przydałyby się pewne udogodnienia.
Pozostawiliśmy gęste zaludnienie i wzorową uprawę ziemi u podnóża gór, i jechaliśmy brzegiem wielkiego jeziora, stalowo-błękitnego na całej powierzchni, o ile nie było na niem małych wysepek. Potem jezioro zamieniło się w morską zatokę, którą przebyliśmy po zbudowanej z kamienia grobli; znikła mnogość sosen, bo drzewa zmuszone są wyrastać z wilgotnych nadbrzeżnych pagórków i walczyć, pochylając głowy, wyciągając ręce i krzepiąc się na nogach, walczyć z piaskami oceanu Spokojnego, którego bałwany szumią i rozbijają się nie dalej, jak o ćwierć mili od grobli. Japończycy znają się na leśnem gospodarstwie. Zasadzają oni drzewami lotne piaski i umieją umacniać ruchome wydmy tamami z gałązek i samemi sosnami równie zręcznie, jak spajają deski. Czy ich leśnicy kształcili się we Francyi? Sposób robienia tam dla umocnienia piasków jest czysto francuski, i francuskie sadzenie drzew skośnemi rzędami.
Po przejechaniu tych pustkowi pociąg zapuścił się w tunel, a potem jechał nad samym brzegiem i fale rozbijały się o podnóże nasypu. Potem mijaliśmy liczne wioski rybackie, których werendy niemal opierały się o linię, a sieci rozwieszone były prawie pod kołami pociągu. Nieustająca zmiana krajobrazów, pola, góry, wybrzeże morskie, lasy, bambusowe zarośla i trzęsawiska porosłe azaleami, tak mnie zmęczyły, że zacząłem rozmowę z człowiekiem, który od lat dwudziestu przebywał w Japonii.
— Tak, Japonia ma doskonały klimat. Deszcze zaczynają się w maju lub w końcu kwietnia. Czerwiec, lipiec, sierpień, są upalne. Czasami bywa 86 (Fahr.) w nocy, ale niema chyba na całym świecie przyjemniejszego klimatu, jak pora od września do maja. Życie nie jest drogie, tylko mieszkanie drogie. Za sto dolarów miesięcznie można mieć dom porządny, można nawet za sześćdziesiąt. Dziś i w poniedziałek będą wyścigi w Yokohamie. Pojedziesz pan? Nie? Powinieneś pan jechać. Nie widziałeś pan jeszcze nic podobnego do starego Fudżi-Fudżiyama. Na lewo od drogi. Cóż pan na to?
Zwróciłem się i ujrzałem Fudżiyamę na podnóżce wznoszących się pochyło pól i lasów. Wysoki jest ten wulkan czternaście tysięcy stóp, niewiele, jak na nasze pojęcia w Indyach. Ale co innego czternaście tysięcy stóp ponad poziom morza w otoczeniu szesnastotysięcznych szczytów himalajskich, a co innego wśród płaskiej stosunkowo okolicy. Oko dźwiga się z trudem po gładkiem zboczu wygasłego wulkanu, a doszedłszy do wierzchołka, wyznaję, że nawet w Himalajach nie widzi się nic, coby godne było stanąć obok tego potwora. Byłem rad. Fudżiyama wygląda zupełnie tak, jak na japońskich wachlarzach i pudełkach.
— Tak — opowiadał dalej mój towarzysz — Japończycy budują koleje wszędzie. I płacą sami. Nie mogę pana objaśnić, skąd się biorą pieniądze, ale nie ulega wątpliwości, że pełno pieniędzy w całym kraju. Japonia nie jest bogata, ani biedna — jest zamożna. Ja sam jestem kupcem. Nie mogę powiedzieć, żeby mi się podobał ich sposób prowadzenia interesów; człowiek nigdy nie jest pewny, co Japończyk ma na myśli. Co innego Chińczyk. Inni już mówili pewnie panu to samo. Ale rząd tutejszy jest bez zarzutu i gdy Japonia wykończy swoje urządzenia, będzie to siła, z którą trzeba się będzie rachować. A teraz uważaj pan na góry Hakme, w które wjeżdżamy.
Przybyliśmy do Yokohamy o ósmej wieczorem i zajechali do „Grand-Hotelu“, gdzie wszyscy ludzie umyci i wykwintnie ubrani, zasiadający do obiadu, spoglądali na nas wzgardliwie, a ci, których spotykaliśmy poprzednio na parostatkach, udawali, że nas nie znają. Słychać tylko język francuski, niemiecki i amerykański, który tak się różni od angielskiego, jak narzecze mieszkańców Patagonii.
Pewien pan z Bostonu dostarczył mi cennych objaśnień w tym przedmiocie.
— To już Zachód — powiedział. — Jeżeli chcesz pan doprowadzić ich do wściekłości, powiedz im, że nie są podobni do Anglików. My w Bostonie, to co innego. Nie chodzi nam wcale o to, co Anglicy o nas myślą.
Człowiek ten dużo rzeczy mi opowiadał. Republikanin-demokrata. I dlatego zapewne wszyscy jego znajomi należeli do „najlepszych rodzin w Bostonie“, których przodkowie przypłynęli w te strony w bardzo odległej porze. Ale właśnie, gdy wpadłszy w zapał, zabierał się do opowiedzenia mi historyi tych potomków „najlepszych rodzin“, profesora opanowała bezbożna chęć zwiedzenia gorących źródeł, tryskających w Myanoshita i porwał mnie za rękę.
Pojechaliśmy.
Najpierw pociągiem, pełnym wyjących obieżyświatów, a potem w poczwórnych dżiurikishi. I wtedy dopiero można ocenić piękność krajobrazu. Po siedmiu milach przebytych po równinie przybyliśmy do górskiej rzeki, pełnej czarnych głębin i kipiącej pianą. Jej brzegami dążyliśmy drogą wykutą w wulkanicznych skałach, bardzo stromą, ocienioną sosnami, klonami, jesionami i wierzbami. Piękność zielenią strojnych skał i srebrnych wodospadów nie da się wyrazić słowami. Na każdym zakręcie drogi, zkąd widok był piękny, stały herbaciarnie, pełne zachwyconych Japończyków. Japończyk ubiera się niebiesko, bo wie, że ten kolor odbija cudownie od ciemnej zieloności sosen. Po śmierci musi on iść do jakiegoś innego nieba, bo kolor naszego nie może mu pasować.
Jechaliśmy doliną cudownego potoku, dopóki wody nie znikły nam z oczu za skalistem wybrzeżem, zkąd tylko dolatywało do nas ich pluskanie i nawoływanie z po za gęstwiny drzew. W miejscu, gdzie las był najmilszy, łożysko potoku najgłębsze, a zieleń młodej grabiny najświeższa, wybudowano dwie brzydkie oberże. Roiło się tam na pochyłości spodów od ludzi, którzy swemi europejskiemi ubraniami niweczyli cały urok krajobrazu. Profesor i ja uciekliśmy za skały i znaleźli się nanowo w Japonii. Po stromych schodach, wśród zbitego gąszczu-zarośli, zeszliśmy do łożyska tego potoku, nad którym jechaliśmy poprzednio. W powietrzu rozlegał się huk i szum setek strumieni, a gdziekolwiek można było przejrzeć leśną gęstwinę, ukazywał się potok, rozbijający się na kamieniach. Na górze, w hotelu, pozostawiliśmy przejmujące, listopadowe zimno; tu, w głębi wąwozu, panował klimat Bengalu z tumanami rzeczywistej pary. Rury z zielonego bambusu doprowadzały gorącą wodę do łazienek, gdzie na werandach Japończycy w białych i niebieskich szlafrokach wypoczywali i palili. Z zarośli dochodziły śmiechy kąpiących się i, o hańbo! z za węgła ukazała się czcigodna staruszka, idąca najswobodniej bez żadnego okrycia, oprócz kąpielowego ręcznika i to nie nazbyt wielkiego. My zaś zapuściliśmy się głębiej w wąwóz, wpatrując się w niebo poprzez splątane gałęzie.
Japońskie dziewczęta, czternasto i piętnastoletnie, wcale ładne, nie wydawały się bynajmniej zawstydzone widokiem cudzoziemców. Było to coś nakształt europejskich, morskich kąpieli, tylko bez kostyumów kąpielowych. W głębi wąwozu upał był coraz większy, a gorąca woda coraz obfitsza. Przez spojenia rur wydobywała się para; para unosiła się z kamienistego łożyska rzeki, a po zatknięciu laski w gorącą wilgotną ziemię, dołek napełniał się gorącą wodą. To, co jest, nie wystarcza jeszcze mieszkańcom, ryją więc bezładnie ziemię we wszystkich kierunkach. Próbowałem wsunąć się do szybu, ale para, która nie robi wrażenia na Japończykach, wygnała mnie ztamtąd. I pomyślałem, co się stanie, gdy kilof dojdzie do źródła, a górnik zmuszony będzie uciekać, ażeby nie zostać ugotowanym we wrzącej wodzie?
Gdyśmy powrócili na górę o zmierzchu, na jednej z ulic Myanoshity zobaczyliśmy dwóch małych, tłuściutkich cherubinków, mniej więcej trzyletnich, biorących wieczorną kąpiel w baryłce, zapuszczonej pod okap dachu przed sklepem. Udawali, że się boją, patrząc na nas przez palce, dając nurka i chowając się jeden za drugiego, a ojciec nakłaniał ich, żeby na nas prysnęli wodą. Był to najładniejszy obrazek z całego dnia i choćby tylko dla niego warto było znieść widok szpetnego, zatłoczonego hotelu.





XVIII.
O gorących źródłach w dalszym ciągu i o innych rzeczach.

— To jest coś nadzwyczajnego — mówił profesor, czerwony jak rak. — Siedzisz sobie w kąpieli i zwracasz się o gorącego lub zimnego źródła, według życzenia, a temperatura jest też fenomenalna. Jedźmy zobaczyć, zkąd to pochodzi, a potem wracajmy.
Jest o pięć mil głębiej, w górach, miejsce noszące nazwę Płonącej Góry. Pojechaliśmy tam, przedzierając się przez czarujące gęstwie bambusów, jodeł, trawą zarosłych polanek i znów jodeł, a rzeka szumiała w dole. Na końcu podróży odkryliśmy drugorzędne piekło, położone na rozdartem, krwawiącem zboczu góry. Woda cuchnąca zgniłemi jajami stała w jeziorkach z owrzodzonemi brzegami, a gęsty biały dym wydobywał się z podziemnego laboratoryum. Pomimo odoru i siarczanych osadów na czarnych skałach, byłem trochę zawiedziony, dopóki nie poczułem rozgrzanej ziemi — gorąca równającego się rozpalonej pokrywie kotła. Mówią, że to wygasły wulkan. Jeżeli nieobliczone siły, zamknięte w pochwie błotnistej ziemi, nazywają się wygaśnięciem, rad jestem, że mnie nie zawiedziono do płonącego wulkanu. Mimowoli, jakby w obawie uszkodzenia wątłej skorupy, i wywołania wybuchu, stąpałem ostrożnie i nagliłem profesora do powrotu.
— Hm! to tylko kocioł, w którym się przygotowywała nasza ranna kąpiel. Wszystkie źródła tu się znajdują — odpowiedział.
— Nic mnie to nie obchodzi. Zostawmy je w spokoju. Czyś pan nigdy nie słyszał o wybuchach kotła? Nie uderzaj pan z taką energią laską w ziemię. Możesz otworzyć klapę...
Po zobaczeniu Płonącej Góry dopiero uczymy się oceniać japońskie budownictwo. Nie jest ono trwale. Każdy człowiek pali się raz, dwa razy w życiu. Ale mniejsza o pożar. Jedyna rzecz, która przeszkadza Japończykom, to trzęsienia ziemi. Więc bronią się od niego. Broniąc się, budują oni domy tak, ażeby się mogły rozpaść z łatwością, jak wiązka mioteł. Niema fundamentów, tylko narożniki spoczywają na okrągłych kamieniach, zapuszczonych w ziemię, i dlatego podczas trzęsienia ziemi nie zdarzają się tu wypadki. Tak utrzymują znawcy. Nie mam własnego zdania o tem, dopóki sam nie doświadczę, ale radbym doświadczyć jak najdalej od podejrzanego okręgu Płonącej Góry.
Uciekając z Myanoshity od jednego strachu, musiałem przecierpieć drugi. Karzeł w niebieskich spodeńkach wrzucił mnie do małego dżiurikishi na pajęczych kołach, i dalejże na dół po spadzistej dróżce, po której pięliśmy się przez cztery godziny pod górę, a z góry zjechaliśmy w pół godziny. Dróżka bez żadnych baryer, niesłychanie stroma, a ty zdany na łaskę jednego, jedynego człowieka!
— Sześciu Hindusów nie podołałoby temu — zawołał profesor, migając obok mnie, na kołyszących się jak kaczka kołach dżiurikishi, pod kątem 38°.
A ja pomyślałem z zadowoleniem, że nawet sześćdziesięciu Hindusów nie odważyłoby się w taki nieprzyjemny sposób brykać po górach z drogocenną osobą sahiba.


∗                ∗

— A jednakże — mówił mi tego samego wieczora pewien człowiek w Yokohamie — nie widziałeś pan jeszcze najgęściej zaludnionych okolic. Ludzie tu są istotnie natłoczeni, a mimo to biedy niema. Robotnik rolny umie utrzymać rodzinę kosztem czterech centów dziennie, naturalnie, o ile ograniczy się ryżem; a ceny ryb są też nizkie. Sto funtów ryżu można mieć za dolara, a dobry robotnik może zarobić trzy i pół dolara miesięcznie. Ludzie tu wydają dużo na przyjemności. Potrzebują rozrywki. Nie sądzę, ażeby robili duże oszczędności. W co wkładają zaoszczędzone pieniądze? W klejnoty? Nie, nie zupełnie, chociaż szpilki do włosów, jedyny prawie klejnot noszony przez japońskie kobiety, bywają bardzo kosztowne. Siedem i osiem dolarów płaci się za dobrą szpilkę, a cena prawdziwych dżetów bywa bardzo wygórowana. Ale w czem kobiety topią masę pieniędzy, to w swoich obi — szarfach, mówiąc po naszemu. Obi ma dziesięć lub dwanaście yardów długości, a widziałem obi sprzedawane hurtownie, po pięćdziesiąt dolarów sztuka. Każda kobieta, nawet z najuboższych warstw, ma przynajmniej jedno jedwabne ubranie i jedną obi. Na to wydają wszystko, co zaoszczędzą. Zachodnie okręgi — Ken, są najbogatsze. Uzdolniony rzemieślnik zarabia tam półtora dolara dziennie, a pracujący przy lakkach i inkrustacyach artyści dwa dolary. W Japonii jest dosyć pieniędzy na bieżące wydatki. Nie zaciągają oni pożyczek na budowę kolei. Pokrywają koszty sami. Umieją budować koleje bardzo tanio, dużo taniej, niż w Europie. Wpływa na to naturalne położenie kraju. Dowóz relsów ułatwiony, bo zawsze znajdzie się jakiś strumień, który je poniesie do naznaczonego punktu. Materyał budowlany jest pod ręką, a urzędnicy krajowcy. Inżynierowie europejscy, nieliczni zresztą, stoją na czele, ale sądzę, że gdyby ich usunięto, Japończycy daliby sobie radę bez nich. Umieją oni wyciągać dochody z kolei: niektóre dają 12%. Ogromne ładunki drzewa i żywności idą do większych miast, a prócz tego ruch osobowy, o którym niepodobna mieć pojęcia, dopóki się go nie widzi. Ludzie ruszają się bezustanku — dla interesów i dla przyjemności — głównie dla przyjemności. Niezadługo cała Japonia będzie pokryta siecią dróg żelaznych. Tylko pasmo gór, ciągnące się środkiem kraju, jest przeszkodą i utrudnia przeprowadzenie kolei od wschodu ku zachodowi. Ale dadzą oni i temu radę. Kraj umie postępować. Trzeba trochę czasu na zapoznanie się z Japonią. Mieszkam tu od dziesięciu lat, a niewiele wiem o niej. Poznajomiłem się z kilku staremi rodzinami ze szlachty feudalnej. Żyją one na uboczu, nie biorąc udziału w rządzie. Jedyny zarzut, jaki im można uczynić, to ten, że wydają ponad możność. Nie przyjmą cię nigdy u siebie w domu, tylko zaproszą do klubu na ucztę i sprowadzą tam tancerki. Nie przedstawią cię żonie. Nie zarzucili dotąd starożytnego zwyczaju, że żona nie siada do jedzenia z mężem, tylko po nim. Tak jak mieszkańcy Indyi, mówisz pan? Bardzo lubię Japończyków, ale jednak uważam ich za ludzi pierwotnych. Nie można im zarzucić, ażeby byli niestaranni w robocie i nieuczciwi. Chińczyk przeciwnie, jest nieskończenie gorszym łotrem, w każdym przypadku; ale ma tyle rozsądku, ażeby rozumieć, że uczciwość jest najlepszą polityką, i postępuje odpowiednio do tego. A Japończyk potrafi być nieuczciwym byle sobie dogodzić. Jest pod tym względem nieodpowiedzialny jak dziecko.
Ileż to już razy musiałem wysłuchać podobnego zdania? Wszyscy cudzoziemcy mówią toż samo o tych schludnych, grzecznych, maleńkich ludziach, którzy przepędzają życie w otoczeniu kwiatów i dzieci, i palą tytoń tak łagodny, jak ich obejście. Martwi mnie to; ale po namyśle widzę, że naród bez wady byłby doskonałością, a wtedy wszystkie inne narody powstałyby przeciwko niemu i utłukły go na miazgę. I nie byłoby Japonii, ani Japończyków.
Yokohama nie jest miejscem odpowiedniem do skupienia myśli. Ocean Spokojny puka do twoich drzwi, japońskie i amerykańskie statki wojenne zwracają uwagę, na kurytarzach hotelu spotykasz hiszpańskich jenerałów, lśniących od złota, a sklepy pochłaniają cię do reszty. Na dobitkę, w chwili, gdy zamierzałem wyzwolić się od wpływów zewnętrznych i skupić ducha, wszedł do mnie czarujący człowiek włóczący się po świecie dla przyjemności i kompletowania swoich zbiorów. I w pięć minut potem uprowadził mnie ze świata gadatliwych, kręcących się ludzi w świat cichy i spokojny, gdzie ludzie przepędzają całe tygodnie na przypatrywaniu się bronzom, i oddaliby całą Japonię za gardę od miecza zrobioną przez wielkiego artystę, i — są straszliwie oszukiwani...
— Kto jest obecnie najznakomitszym artystą w Japonii? — zapytałem.
— Umarł niedawno w Tokio, a niema zastępcy. Nazywał się K. i niepodobna było skłonić go do pracy inaczej, jak po pijanemu. Pokażę panu gardę od miecza, zrobioną według jego rysunku. Cały czas marnował na rysunki dla przyjaciół; gdyby był trzymał się wyłącznie malarstwa, byłby dwa razy tyle zostawił. Potrafił on wyrazić, uwidocznić wszystkie złe myśli, przechodzące przez głowę kruka (a kruk w Japonii jest krewnym szatana), i to na rysunku sześciocalowym kilkoma rzutami pendzelka umaczanego w tuszu. Spojrzyj pan na tę gardę, o której mówiłem...
Na okrągłej blasze żelaznej, mającej cztery cale średnicy i przedziurawionej środkiem dla osadzenia rękojeści, K. naszkicował postać kulisa, usiłującego zwinąć płaszcz, który wiatr rozwiewa — nie zimny wicher, ale łagodny letni wiatr. Kulis bawił się tą igraszką, a płaszcz igrał wesoło. Za chwilę płaszcz zostanie złożony i kulis, śmiejąc się, pójdzie dalej. Rysunek wyryty był artystycznie.
— Mam też malowidło drugiego artysty, Hokusai, który żył przy końcu osiemnastego stulecia i na początku dziewiętnastego. Patrz pan.
Rozwinął zwój jedwabiu, na którym ukazała się postać dziewczyny, ubranej w blado-niebieską i popielatą krepę, niosącej na ręku pęk bielizny, przed chwilą upranej, jak wskazywała stojąca obok wanna. Ciemno-niebieska chusteczka, rzucona lekko na lewe przedramię, ramię i szyję, przygotowana była do związania bielizny, gdy się ją złoży na ziemi. Kontury prawej ręki rysowały się pod lekką tkaniną rękawa. Prawą ręką trzymała bieliznę z wierzchu, lewą podtrzymywała ją od spodu. Z pod sztywnych, granatowo-czarnych włosów wyglądały zarysy lewego ucha.
Niesłychane wykończenie szczegółów, począwszy od ozdobnych szpilek we włosach do trepek na nogach, zauważyłem dopiero później; poprawność rysunku pochłonęła zrazu całą moją uwagę.
— Zwróć pan uwagę na to, że malowidło na materyi nie znosi poprawek — powiedział pełen dumy właściciel. — Zaledwie można naznaczyć lekko kontury węgielkiem, który się następnie zdmuchuje szczoteczką z piór. Któryż z dzisiejszych artystów mógłby tego Japończyka nauczyć czegokolwiek pod względem rysunku i kolorytu?


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.









Rudyard Kipling.

OD MORZA DO MORZA
przekład z angielskiego
M. G.

Tom II.

WARSZAWA.
DRUKARNIA
A.  T.  Jezierskiego
47. Nowy-Świat 47.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 30 Апрѣля 1901 г.




XIX.
Opis świątyni w Nikko. — Wiek dziecięcy.

Ztamtąd pojechaliśmy do Nikko. Pięć godzin koleją, a dalej dwadzieścia pięć mil bez kolei. Przewodnik wyszukał jakiś odwieczny wózek i uwiódł nas obietnicą wygody i pośpiechu, jakich dżiurikiszi nie może zapewnić. Ale nie dajcie się nigdy nakłonić do jazdy wierzchem w Japonii. Konie tu są nieprzyzwyczajone do zaprzęgu, każdy z nich usiłuje wierzgać i kopać towarzysza. Jest to powodem ciągłych niepokojów, z wyjątkiem miejsc, w których spadzistość drogi nie zostawia czasu na żadne poboczne ewolucye. Do Nikko jedzie się drogą — aleją, wysadzoną kryptomeryami, które podobne są do cyprysów, pnie mają czerwone lub srebrzysto-szare i żałobne gałęzie ciemno-zielone. Nazywam to aleją, ale trzeba powiedzieć, że droga ta ciągnie się dwadzieścia pięć mil, a drzewa po obu stronach rosną tak gęsto, że ich pnie, splątane z sobą, tworzą drewnianą ścianę z każdej strony drogi. Tam tylko, gdzie zbudowano wioski, to jest co dwie lub trzy mile, przerywa się ciągłość linii, bo olbrzymie drzewa zostały wyrwane, jak zęby, dla zrobienia miejsca na domy. A dalej zaczynają się one znów i ścisłemi rzędami trzymają straż przydrożną. Brzegi tego gościńca jarzyły się od azalei, kamelii i fijołków, bo wiosna rozpoczynała się właśnie.
— Wspaniałe! Cudowne! Niesłychane! — śpiewaliśmy chórem, profesor i ja.
Drzewa nie zwracały uwagi na nasze uniesienia i rosły wciąż tak samo gęsto. Ale w zimny dzień niewdzięczne ludzkie serca chętnie zrzekłyby się paru mil tego widoku, byleby skrócić podróż. Po pewnym czasie byliśmy już ślepi na otaczające nas piękności; na ciągnące drogą juczne konie z grzywami, jak miotły i Eblisową złością w sercu; na pielgrzymów w białych i niebieskich chustach na głowie, dźwigających dzieci, podobne do posążków Buddy; na szeregi wózków, ciągnionych przez maleńkie koniki, a naładowane rudą miedzianą z kopalni i ładunkiem saki z gór; na koloryt i ożywienie wiosek, gdzie dzieci wydawały radosne okrzyki, a ludzie śmiali się wesoło. Szare pnie drzew towarzyszyły nam bez przerwy, po wyboistej drodze, naprawianej faszyną, i po pięciu godzinach podróży dojechaliśmy wreszcie do Nikko, mającego pozór dużej wsi, rozłożonej u podnóża góry, a niestałe niebo, jak gdyby chcąc nas wynagrodzić za obolałe kości, roześmiało się do nas potokiem światła słonecznego. A jakie widoki wystąpiły w tem świetle! Przed nami naprost, kryptomerye tworzyły ścianę ciemnej zieloności, bystry potok toczył zielone wody na podłożu niebieskawych kamieni, a pomiędzy potokiem i drzewami rzucony był krwawo-czerwony most, poświęcany most, na którym nie postała nigdy niczyja noga, oprócz samego Mikada.
Idąc za głosem wody przez dziwaczną wioskę, podobną do zabawki dziecinnej, doszedłem do mostu i dostałem się pomiędzy osuszone głazy i wiosenne kwiecie. Wzgórze, strome i porosłe lasem, miałem z lewej strony; z prawej wioskę, uprawne pola i cyprysy, a powyżej zimny, błękitnawy szczyt góry, owiniętej w śnieg jeszcze nie topniejący. Hotel nasz stał u podnóża tej góry, a na świecie był raj. Wróbel przeleciał, niosąc źdźbło w dziobku, bo zabierał się już do budowy gniazda, więc uwierzyłem, że w Nikko jest wiosna.
Nad brzegami rzeki siedziały szeregiem uroczyste posągi ze skrzyżowanemi nogami, w których nawet niedoświadczone oko mogło rozeznać Buddę. Wszystkie, te nawet, które mech pokrył jakby trądem, miały spokój i martwe wejrzenie tego pana ziemi; podobne były do upiorów. Ale przyjrzawszy się bliżej, zobaczyłem, że są pomiędzy niemi różnice. Niektóre trzymały w objęciach masę kamyków, składanych tam przez pobożne dusze. Zapytałem jednego z przechodniów, co to znaczy, a on odrzekł:
— Te posągi wyobrażają bożka, który w niebie bawi się z małemi dziećmi. Opowiada im bajki i buduje domki z kamyków. I dlatego znoszą mu ich tyle, żeby nie zapomniał o dzieciach i żeby miał z czego budować...
Tylko Japończycy mogli wymyślić bożka bawiącego się w niebie z dziećmi! Nikt inny, tylko Japończycy...
Zeszedłem w dół do rzeki, która zamieniła się teraz w szumiący strumień. Niebieskawe skały, podziurawione, jak gąbka od nieustannych uderzeń fali, wznoszą się ponad wybrzeżem, a na wiosnę utkane są kwiatami azalei. Huczący potok wypływał z pod niebieskawej skały, zasianej różowemi plamami, a dziwnych kształtów sosna trzymała straż nad wodą.
Gnany przez profesora przewodnik wyszukał mnie na wybrzeżu i zaprosił do zwiedzenia świątyni. A ja w odpowiedzi przekląłem wszystkie świątynie, bo mi było błogo wyciągać się na ciepłym piasku w zagłębieniu skały; leżeć bezmyślnie tak, jak krwiożercze zwierzęta, przechadzające się na przeciwległym brzegu.
Przeklinając świątynie, zrobiłem głupstwo i to takie, za które moje biedne pióro nie zdoła nigdy odpokutować. Poszliśmy na górę drogą, wyłożoną szaremi głazami. Kryptomerye w Nikko, to były krzaczki w porównaniu z olbrzymami, rzucającemi tu cień na nasze głowy. Pomiędzy ich kamienno-szaremi pniami przeświecała czerwień mostu Mikada. Przeszedłszy pod łukiem kamiennym, weszliśmy na kwadratowy dziedziniec, rozbrzmiewający odgłosem młotów. Kilkudziesięciu ludzi biło młotami w filary i stopnie suto złocone.
— Odnawiają lakki. Nasamprzód odbijają dawniejsze.
Zapytałem o nazwę przepięknej świątyni na drugiej stronie dziedzińca. Była ona tak samo pokryta czerwoną lakką, jak inne, ale nad głównem wejściem wyrzeźbione były z drzewa trzy małpy: jedna zatykająca rękoma uszy, druga zasłaniająca usta, trzecia — oczy.
— Tu były stajnie za czasów, gdy Daimio trzymał tu konie. Te trzy małpy nie słyszą nic złego, nie mówią nic złego, nie widzą nic złego...
— Bardzo słusznie — odrzekłem. — Co za wspaniałe godło nad cesarskiemi stajniami, gdzie stajenni kradną obroki!
Zły bylem, żem się zdradził z zachwytami nad stajnią, choć na całym świecie niema może stajni, mniej niż ta wspaniałej.
Weszliśmy do świątyni, czy grobowca, sam nie wiem, przez bramę z rzeźbionych kolumn. Na jedenastu z nich był wyrzeźbiony ciągnący się deseń z listków koniczyny, zwróconych ku dołowi, na dwunastej koniczyna zwrócona była do góry.
— To wszystko jedno — objaśnił przewodnik. — Nic to nie szkodzi.
Przypuszczam, że nie była to pomyłka, ale świadomie wprowadzona odmiana; dlaczego? — nie wiem. To tylko wiem, że artysta wykonał dzieło godne bogów, arcydzieło z drzewa połyskującego lakką, emalii, inkrustacyi, rzeźby i bronzu, kutego i artystycznie cyzelowanego. Podobno nikt dotąd jeszcze nie dał dokładnego opisu świątyni w Nikko. Ja wyniosłem tylko mętne wspomnienie przepychu drzwi z emaliowanemi zawiasami, ze złoconemi progami i oddrzwiami z czerwonej lakki, objętemi w ramy bronzowej kraty. Te drzwi prowadziły do słabo oświetlonego przedsionka, w którym na błękitnem sklepieniu złote smoki rozpościerały się, połyskując ogniem. Schody świątyni były z czarnej lakki, a ramy rozsuwanych parawanowych ścian z czerwonej. Że taką masę, takie niesłychane mnóstwo pieniędzy, kosztowała ta świątynia, było mi to zupełnie obojętne. Chciałem tylko wiedzieć, kto byli ludzie, którzy wtenczas, kiedy te kryptomerye były zaledwie krzaczkami, przepędzali życie w zakątkach tej świątyni, przyozdabiając ją dla swych potomków, a nie mając sami nadziei oglądania ukończonego dzieła? Naokoło każdej budowli poustawiane było istne wojsko drogocennych latarni z bronzu lub z kamienia, noszących na sobie tak jak wszystko tu, godło koniczyny, potrójny listek, stanowiący zakończenie hełmu Daimiosa. Latarnie były ciemno zielone lub szare, omszone. Na jednym z dziedzińców przyroda podniosła bunt przeciwko ustanowionym przepisom. Dzikie jakieś drzewo, nie zwracając uwagi na wspaniałe kryptomerye, roztoczyło przepych blado-różowych kwiatów na tle szarego muru. Wyglądało to tak, jak dziecię, śmiejące się na widok wspaniałości, której nie jest w stanie zrozumieć.
— Czy pan widzi tego kota? — zwrócił moją uwagę przewodnik, wskazując na pękate zwierzę wymalowane nad drzwiami. — To jest kot śpiący. Malarz, który go malował, jest mańkutem. Możemy się pochwalić tym kotem...
Niezmierna czułość Japończyków dla dzieci rozciąga się i do artystów. Każdy przewodnik prowadzi podróżnych do „Śpiącego kota“. Nie idźcie, malowidło jest szpetne.
Schodząc na dół, dowiedziałem się jeszcze, że Nikko w zimie zasypane jest śniegiem na dwie stopy wysoko, a kiedym usiłował sobie wyobrazić, jak te barwy czerwone i zielone odbijają od śniegu, przy świetle zimowego słońca, spotkałem profesora pomrukującego z zachwytu i głębokiego zadowolenia. Przewodnik opowiadał, że Nikko posiada jeszcze mnóstwo wspaniałości przez nas nieobejrzanych.
— Jest tu jezioro — mówił. — Są góry; musicie to obejrzeć. Ale ja go nie słuchałem i tego samego popołudnia powróciłem do Tokio przetrawiać doznane wrażenia.





XX.
Opisuje, jak srodze spotwarzyłem armię japońską. — Pan wyrzekł: „Niech powstanie jazda!“ — Wyrzekł potem: „Niech będzie mu powolna!“ — I stała się powolną, dyabelnie powolną. — I nazwano ją: „konną gwardyą japońską.“

Źle uczyniłem. Wiem o tem. Powinienem był zapukać do drzwi poselstwa i prosić o pozwolenie zwiedzenia pałacu cesarskiego. Powinienem był zapoznać się z przywódcami rozmaitych stronnictw. Nie uczyniłem tego, ani wielu innych rzeczy, które należało zrobić. Ale zato wczesnym rankiem usłyszałem odgłos trąb i stąpania zbrojnych ludzi pod memi oknami. Plac mustry był tuż, a wojska cesarskie szły na paradę. Ktoby sobie zaprzątał głowę polityką? Pobiegłem co tchu za wojskiem...
Nie łatwo zebrać dokładne dane o armii japońskiej. Przechodzi ona nieustannie napady reorganizacyi. Ale teraz, o ile można zbadać, siła jej wynosi sto siedemdziesiąt tysięcy.
Na placu mustry stała kompania piechoty i oddział, który dla krótkości nazwę konnicą. Piechota wykonywała łatwe manewra w zupełnym porządku; ruchy konnicy były wielce i w niezwykły sposób urozmaicone. Przed piechotą skłoniłem się z uszanowaniem; konnicę, wstydzę się wyznać, pokazywałem palcem szyderczo. Ale spróbuję opisać, com widział.
Żołnierze, mustrujący się w Tokio, należeli do dwóch pułków i manewrowali z tornistrami na plecach umocowanemi, lecz o ile mi się zdaje, próżnemi. W pełnym rynsztunku, takim, jak szyldwach na zamku w Otaka, byliby zbyt obciążeni. Oficerowie, najnędzniejsze okazy, na jakie się zdobyć mogła Japonia, w okularach, małego wzrostu nawet na Japończyków, z zapadłą piersią i sterczącemi łopatkami, skrzeczącym głosem wydawali rozkazy i musieli biedz kłusa, żeby nadążyć żołnierzom. Żołnierz japoński ma chód posuwisty, a biegnie z łatwością, wyćwiczony, jak kulis przy dziurikiszi. Przez trzy godziny, gdym na nich patrzył, raz tylko zmienili figurę, maszerując dwójkami z bronią na ramieniu; tempo i chód nie pozostawiały nic do życzenia, tylko przy zawracaniu plątali się trochę, a oficerowie nie dopomagali im wcale. Słowa komendy były tak samo niewyraźne, jak to, które się rozlegają na europejskich mustrach, a w przerwach oficerowie przemawiali do żołnierzy z wielką gwałtownością, wywijając szablami w zupełnie niewojskowy sposób. Dokładność ruchów żołnierskich jest niezrównana. Żołnierze przetrwali trzygodzinne manewry, a w rzadkich przerwach, gdy stali swobodnie dla nabrania oddechu, daremnie upatrywałem u nich śladów znużenia. Stanie swobodne, to najlepszy probierz wytrzymałości żołnierza po wyczerpaniu musztrą pierwszej rzeźwości porannej. Przyklękali wzorowo pomimo niepomiernej długości bagnetów; obawiałem się, że przy małym swoim wzroście ponadziewają się na potężne ostrza, ale odrzucali je zgrabnie na bok przy klękaniu.
Jeżeli nie zbywa im na odwadze, a w przeszłości niema dowodów na to, żeby im brakowało męstwa, powinni być przeciwnikiem pierwszorzędnym[10], byleby pod ręką lepszych oficerów i z lepszą bronią.
Takie moje zdanie o japońskiej piechocie. Kawalerya używała uciechy na drugiej stronie pola manewrów, zataczając koła w prawo i w lewo, usiłując czegoś dokonać z piechotą i tak dalej. Trudno mi było uwierzyć, że ci panowie, których miałem przed sobą, to żołnierze i rekruci. A jednak nosili bron i mundury i mieli oficerów, umiejących tyle, co i oni. Połowa ubrana była w białe kurtki negliżowe, kamaszki z bronzowej skóry z krótkiemi ostrogami i czarne strzemiączka. Mieli też karabinki i pałasze, pałasz u boku, karabinek umocowany z tyłu; ani śladu martyngałów, tylko wielkie, ciężkie siodło z jedną kieszenią, a małe koniki, których nie było widać z pod olbrzymiej grzywy i ogona, dźwigały cały ten ciężar jeźdźców i uzbrojenia. Jeżeli dwufuntowe wędzidło zakłada się małemu konikowi, obraża się jego drażliwość. Jeżeli jeździec nosi, tak jak japoński kawalerzysta, białe, wełniane rękawiczki, nie może dobrze trzymać cugli. Jeżeli jeździec kieruje konia obu rękami, jeżeli siedzi prawie na karku koniu, na strzemionach jak najkrótszych, nieruchomo, koń ma wszelkie szanse pozbycia się jeźdźca. Nie śnił mi się też nigdy równie dziki obraz, jaki przedstawiał się na polu parady w Tokio. Bardzo ładne kucyki, pewne w nogach, pełne ognia, pod tak lekkim jeźdzcem, jak japoński żołnierz, mogłyby utworzyć doskonałą konną piechotę. A tymczasem ślepo naśladujący naród zapragnął utworzyć z nich ciężką kawaleryę. Dopóki zwierzątka kłusowały z całą powagą w kółko, nie przykrzyła im się robota, ale gdy przyszła pora ścinania głów tureckich, zaczęły objawiać niezadowolenie.
Śledziłem oddział, który, uzbroiwszy się w długie, drewniane miecze, wyprawił się na Turków. Ruszyły koniki spokojnym kurc-galopem, jeźdźcy zebrali cugle w lewą rękę, a w prawą drewniany oręż, podobny do lancy. Konik zaczynał okazywać niepokój i objeżdżać w kółko turecką głowę; jeździec ani naciskiem kolan, ani cugli nie dawał mu wskazówki, czego od niego żąda, tylko zaczynał go kłóć ostrogami od łopatek do zadu, szarpiąc żelazo w pysku biednego zwierzęcia. Wierzchowiec nie mógł podnieść głowy, ani wierzgnąć; ale mógł otrząsnąć się z natręta, który spadał na ziemię. Powtórzyło się to trzykrotnie w moich oczach. Katastrofy nie można było nawet nazwać upadkiem; było to tylko ześlizgnięcie się skutkiem bawełnianych rękawiczek, trzymania cugli obu rękoma i piętrowego siodła. Niekiedy koń dochodził słupa, a jeździec z takim zamachem walił w turecką głowę, że bliski był wylecenia z nazbyt obszernego siodła, lecz pomimo tych drobiazgów uroczyste przedstawienie szło dalej. Mogę też przyznać, że konie objawiają niekłamaną chętkę wyłamania się z szeregów i pozbycia się jeźdźców, czego bynajmniej nie robią konie angielskiej jazdy. Parę razy oddział puścił się groźnym galopem do szarży, a gdy trzeba było stanąć, ludzie przechylali się w tył i szarpali gwałtownie cugle, a konie spuszczały łby do samej ziemi i opierały się, o ile mogły. Szarżowali w kierunku mojej osoby, ale byłem miłosierny i nie opróżniłem połowy siodeł, co mogłem uczynić z łatwością, gdytylko podniósł w górę ręce i krzyknął: Hi!
Najsmutniejszy był widok instruktorów, którzy sami nie umieli nic, a jednak z tej gromady szczurów musieli utworzyć wojskowe konie. Na twarzach ich malowało się cierpliwe, wzruszające zdumienie, a ja miałem ochotę wziąć którego z nich w objęcia i dać mu parę niezbędnych objaśnień, jako to: o bezużyteczności szarpania cugli, kłócia ostrogami i t. d.
Jeżeli kiedy losy postawią was na polu bitwy oko w oko z japońską armią, obejdźcie się łagodnie z jazdą. Nie zrobi ona wam krzywdy. Ale jeżeli się spotkacie z Japońską piechotą, pod dowództwem europejskiego oficera, zacznijcie strzelać zawczasu i często i jak najdłuższą linią. Maleńcy ci rycerze znają się na swojem rzemiośle.
Po skończonej paradzie wybrałem się na zwiedzenie Tokio. Jestem już znużony świątyniami; ich przepych przyprawia mnie o ból głowy. Utrzymują niektórzy, że Tokio rozciąga się na dziesięć mil[11] wzdłuż i na osiem wszerz. Wyszedłem na szczyt wzgórza, na którem stoi herbaciarnia i z tej wyniosłości patrzyłem na miasto, rozłożone od brzegów morza w dal; wszędzie, jak okiem sięgnąć, jedna zwarta masa szarych dachów, poprzedzielanych fabrycznemi kominami. Potem poszedłem do parku w przeciwnej stronie położonego i znów z góry spojrzałem i zobaczyłem znów miasto, rozciągające się w dal, jak okiem sięgnąć. Licząc, że przeciętny wzrok ludzki sięga na odległość trzydziestu sześciu mil w dzień pogodny, przypuszczam, że Tokio ma trzydzieści sześć mil w kwadrat, a może i więcej. Życie wre we wszystkich dzielnicach; podwójne linie tramwajów przebiegają po głównych ulicach, szeregi omnibusów stoją przed dworcami kolejowemi i uwijają się po mieście. Wszystkie tramwaje pełne, omnibusy pełne, i pełno dżiurikiszi na ulicach. Od wybrzeża do cienistego parku, od cienistego parku do dalszych ulic — wszędzie roi się od ludzi.
Tu się można przekonać, w jaki sposób cywilizacya zachodnia wsiąkła w Japonię. Co dziesiąty człowiek ubrany jest po europejsku, ale gdy zagadniesz tę imitacyę europejską, odpowiada ci ona po japońsku. Ubrani poprawnie i wiernie według angielskiej mody — ale niemi. Tylko szyldy są angielskie, angielskie napisy na ulicach, angielskie towary po sklepach i tramwaje według angielskiego wzoru.


∗                ∗
Profesor odnalazł mnie w parku Ueno, w samem sercu Tokio, pogrążonego w zadumie i otoczonego dziewczętami z herbaciarni. Kulis od mojej dżiurikiszi siedział obok mnie, popijając herbatę z wykwintnej filiżanki i zajadając ciasteczka. Dziewczęta chichotały. Jedna z nich porwała moje binokle, zasadziła je na spłaszczony nosek i biegała pomiędzy szczebioczącemi towarzyszkami. Ja zaś uśmiechałem się bezmyślnie, wpatrzony w błękitne sklepienie niebios.

— Dlaczego nie jesteście na przyjęciu u mikada? — zapytał profesor, ukazując się nagle jakby wyrósł z pod ziemi.
— Bo mnie mikado nie zaprosił, a zresztą ubiera się on po europejsku, cesarzowa także i cały dwór. Nie jestem tego ciekawy. Siądź pan i pogadajmy o Japonii... Czy pan wiesz, co to jest Hara-kiri?
W japońskich dziennikach czyta się często ogłoszenie tej treści „Doktór wykonał hara-kiri. Rodzinne zmartwienia doprowadziły go do tego.“ Nie jest to zwykłe samobójstwo, jest to hara-kiri, egzekucya, spełniona prywatnie, nie publicznie. Dziwnie pomyśleć, że taki pan, ubrany po europejsku, noszący cylinder na głowie, w chwili moralnych udręczeń potrafi obnażyć się do pasa, spuścić włosy na czoło i po odmówieniu modlitwy rozpłatać sobie brzuch nożem...
Można w Japonii oglądać u fotografa Farsavi fotografie przedstawiające hara-kiri i ostatnie egzekucye ukrzyżowania z przed lat trzydziestu. To wszystko zaniepokoi cię trochę. Japończyk, tak jak cały Wschód, ma w sobie żyłkę krwiożerczego okrucieństwa. Jest ona teraz starannie ukryta, ale na obrazkach, malowanych przez mistrza Hokusai, widać, że niedawno jeszcze temu lud ten folgował sobie i okazywał ją jawnie. Pomimo to, są oni łagodni dla dzieci tak, jak nie potrafi być łagodnym człowiek z Zachodu, i grzeczni względem siebie i względem cudzoziemców tak, jak nie potrafi być grzecznym żaden europejczyk. Jacy będą, gdy kilka ich pokoleń wychowa się pod wpływem zmienionych warunków i pod skrzydłami konstytucyi, chyba tylko Opatrzność, która ich stworzyła takimi, jakimi są — zdoła przewidzieć.
— Ale jakiego rodzaju ogólne wrażenie wynosisz ztąd? — badał mnie profesor.
— Obrazek: dziewczyna w pawiowego koloru szacie, pod rozkwitłem drzewem wiśni. Po za nią zielone sosny, dwoje dzieci i mostek z wygiętym grzbietem, rzucony nad zielonkawą rzeką, płynącą po niebieskich kamykach. Na pierwszym planie policyant w europejskim mundurze, pijący herbatę z niebieskiej filiżanki, przy biało lakierowanym stoliczku. Postrzępione białe obłoki na niebie i zimny wiatr na ziemi — odpowiedziałem, streszczając pośpiesznie moje wrażenie.





XXI.
Opisuje jak przybyłem do Ameryki, mocno wzburzony na duchu i wstrząśnięty na ciele.

Tu już Ameryka. Dają temu wprawdzie nazwę „Miasta Pekinu,“ i jest to własnością Towarzystwa przewozowego na oceanie Spokojnym, ale w rzeczywistości są to już Stany Zjednoczone. Statek zajęty jest przez misyonarzy i jenerałów, Niemców rodem ale bardziej Amerykanów od rodowitych jankesów. Misyonarze są najosobliwszą częścią ładunku. Czy wam się zdarzyło kiedykolwiek spotkać misyonarza jakiej bądź narodowości, któryby miewał półgodzinne wykłady o handlu wywozowym?
Profesor siedział u stóp śniadego człowieka, z przenikliwem spojrzeniem i gęstą brodą, który wykładał mu handlowe tajemnice z dokładnością i wymową, jakiej każdy mówca mógł mu pozazdrościć.
— Kto jest ten kupiec, z którym się zaznajomiłeś? — zapytałem.
— Misyonarz z misyi prezbiteryańskiej w Japonii — objaśnił profesor.
Zasłoniłem ręką usta i umilkłem. Odrębny żywioł stanowią znów mieszkańcy Manilli, wychudzeni, zgrywający się stale na państwowej loteryi i niekiedy zdobywający atuty. Jeden z nich wygrał w grudniu dziesięć tysięcy dolarów i jedzie teraz zabawić się w Nowym Świecie. Zdaje się, że wszyscy podróżni na naszym statku grają stale na loteryi, i w palarni rozmowa toczy się wyłącznie o sumach wygranych przypadkiem, lub straconych przez chwilę spóźnienia. Bilety sprzedają się mniej lub więcej jawnie w Yokohamie i Hong Kongu, a ciągnienia, przyznają to wszyscy przegrywający i wygrywający, odbywają się bez zarzutu.
Zdecydowaliśmy się na nieskończoną jednostajność dwudziestodniowej podróży. Kompania oceanu Spokojnego wprowadza w błąd podróżnych. Chyba przy najbardziej sprzyjających warunkach pory i wiatrów możnaby tę przestrzeń przebyć w ciągu dni piętnastu. Nasze „Miasto Pekin“ płynie obecnie spokojnem tempem dziesięciu węzłów na godzinę, nieprawdopodobnie mało stosunkowo do rozmiarów statku.
— Jak się wiatr podniesie — pociesza nas kapitan — będziemy płynęli lepiej.
Okręt jest czteromasztowy i może udźwignąć olbrzymi ładunek. Spotkaliśmy rozbity szczątek szoneru, przewrócony dnem do góry, obsiadły przez mewy. Ukazał nam się o zimnym brzasku przykry widok, przypominający trupa, a ptaki świegotały przeraźliwie, przepływając mimo nas na rozbitku. Oceanowi Spokojnemu nie można dowierzać nawet wtedy, gdy jest w najlepszem usposobieniu. Kołysał on nasz statek, podrzucał go i tarmosił, pomimo, że fale nie były wzburzone.


∗                ∗

Przez cztery dni mieliśmy cierpieć zły humor oceanu Spokojnego i wichurę całonocną. Zaczęło się to od szarego koloru, jaki przybrało morze, od przebiegających chmur i wiatru, dmącego nam w oczy. Następnie od południo-wschodu podniosły się wzburzone fale, a wiatr uciekł gdzieś w sąsiedztwo, i my przez szesnaście śmiertelnych godzin byliśmy szarpani przez morze. W porcie, gdy zaproszeni dziennikarze zajadają śniadanie w okrętowej jadalni, łatwo im wysławiać statek jak „potężny i bezpieczny.“ Ale na pełnem morzu, otoczony piętrzącemi się bałwanami, jest on tylko starą skorupą, nędzną łupiną, niczem więcej.
— Musi być burza w południowo-wschodniej stronie — tłómaczył kapitan. — Ztąd takie wierzganie bałwanów.
„Miasto Pekin“ sprawiało się dobrze. Płynęło mężnie, nie nabierając wody dopóty, dopóki nie zostało do tego zmuszone. Dopiero później rozpoczął się taniec.
— O, nasz statek nie kołysze się nigdy! — wyrzekł stary służący, i w tejże chwili potoczył się na stół, zastawiony szklankami.
— Statek się zatacza! — zawołało jakieś widziadło, wynurzające się z pod pokładu.
— Czy to tak ciągle będzie? — pytały damy, zebrane w gromadkę.
W półświetle przesunął się starszy porucznik, ociekająca wodą brodata postać. Obiad jedliśmy przy ogłuszającym akompaniamencie szczęku porcelany, podskakujących butelek i przy nieustającem biciu nieustającego gongu, zwołującego na własną rękę gości do stołu. Po obiedzie kołysanie rozpoczęło się na dobre. Co pół godziny nadpływał wielki bałwan, elektryczne światło przygasało, śruba zgrzytała, a od uderzenia fal trzeszczał pokład. W podobnych chwilach rozstawaliśmy się z krzesłami i to w sposób dość gwałtowny. Stale zaś trzymaliśmy się obu rękoma naszych siedzeń.
W tych chwilach przypatrywałem się „Trwodze,“ zaklętej w kobiecą postać i spowitej w czarne jedwabie. Dla łatwo zrozumiałych przyczyn wszyscy podróżni objawiali skłonność do trzymania się w gromadzie i do zadawania pytań każdemu oficerowi, który ukazał się w salonie. Nikt się nie bał — o! wcale się nie obawiali — tylko byli bardzo ciekawi objaśnień... Ciekawość ta podwajała się po każdem silniejszem natarciu bałwanów. „Trwoga“ uosobiona była w jednej z pań: wysokiej, ładnej, dobrze wychowanej osobie, która, w miarę pogarszania się położenia, mówiła bezustannie. Nie sądzę, ażeby wiedziała, co mówi. Morze burzyło się coraz silniej, ona zaś wzięła na siebie zadanie podtrzymywania rozmowy. Silny, przyśpieszony oddech, niespokojne ruchy rąk, leżących na obrusie, gorączkowe spojrzenia, rzucane na towarzyszów, zdradzały stopień jej strachu. Ale rozmowa była swobodna i o błahych przedmiotach, przerywana wybuchami śmiechu, jak zwykle kobieca rozmowa. Ktoś z obecnych zaproponował pójście spać. Nie! ona chce siedzieć, chce rozmawiać, i dopóki tylko miała przy sobie choć jedną żywą duszę, czyniła zadość swoim pragnieniom. A gdy skutkiem zupełnego braku towarzystwa zmuszona była pójść do kajuty, wychodząc, jeszcze oglądała się na jasno oświetlony salon; kontrast między błahością słów a przerażeniem w spojrzeniu przedstawiał niezwykły widok. Teraz już wiem, jak „trwoga“ powinna być przedstawiona na obrazie.
Nikt nie spał twardo tej nocy. Obie ręce potrzebne były do trzymania się na posłaniu, a kufry tłukły się o ściany kajut i ściągały w kłębek dywany. Raz zdawało mi się, że cała tu pracująca machina, niosąca nam niepewne losy, stanęła na głowie i w tej niewłaściwej pozycyi podskoczyła w górę. Dwa razy wyleciałem z posłania i znalazłem się na podłodze w towarzystwie kufrów. Setki razy łoskot rozbijających się o boki okrętu bałwanów poprzedzał szum wody, wlewającej się na pokład. W tym szumie i huku zdawało mi się, że słyszę stąpanie uciekającego człowieka, jakieś wołania i daleki chór duchów, śpiewających komuś Requiem.





XXII.
Jak przybyłem do San Francisco i jak piłem tam herbatę w towarzystwie dzikich krajowców.

„Pogodnem i obojętnem“ nazwał Bret Harte wielkie miasto San Francisco, a ja od dwóch tygodni dziwię się, jak on mógł to napisać. Ani pogody, ani obojętności nie znajdziesz w tych słowach. Wyobraźcie sobie mnie, po dwudziestu dniach koziołkowania na przestrzeniach oceanu, rzuconego bez przewodnika w wir Kalifornii, pozostawionego własnym siłom. Osłońcie mnie przed gniewem znieważonej tamtejszej gminy, jeżeli moje słowa będą czytane kiedy przez amerykańskie oczy! San Francisco to obłąkane miasto, zamieszkałe prze szaleńców i przez kobiety uderzającej piękności.
Kiedy „Miasto Pekin“ wpływało do portu, ujrzałem z radością, że fort, strzegący wejścia do tej „najpiękniejszej w świecie zatoki,“ dwie armaty z Hong-Kongu skłoniłby do milczenia bez trudności, zupełnie bezpiecznie i dokładnie.
Potem reporter wdrapał się na pokład i zanim zdołałem odetchnąć, schwytał mnie w swoje sidła. Wypompował mnie doszczętnie podczas wylądowywania, pytając o wszystko, com wiedział, a najwięcej o dziennikarstwo w Indyach. Nikczemna to rzecz wstępować na obcą ziemię z kłamstwem na ustach. Powiedziałem prawdę urzędnikowi celnemu, który moje najcenniejsze ruchomości wyrzucił na podłogę, zarzuconą nawozem i trocinami; ale reporter oszołomił mnie nietyle swojem dokuczliwem natręctwem, co wspaniałą ograniczonością umysłu. Żałuję teraz, żem mu nie powiedział więcej kłamstw, wstępując w granice tego miasta o trzykroć pięćdziesięciu tysiącach ludności. Pomyślcie tylko! Trzykroć pięćdziesiąt tysięcy białych mężczyzn i kobiet, zebranych na jednem miejscu, przechadzających się po prawdziwych, kamiennych chodnikach, przed sklepami i oknami z kryształowych szyb i mówiących językiem niebardzo różniącym się od angielskiego. Dopiero zapuściwszy się w labirynt małych drewnianych domostw, zakurzonych ulic i zaułków, spostrzegłszy dzieci bawiące się pustemi beczułkami od nafty, zauważyłem różnicę mowy.
— Pan życzy sobie iść do „Palace-Hotel“? — przemówił jakiś uprzejmy młodzieniec, siedzący na wozie. — Więc co pan tu robisz, u dyabła? To najgorsza dziura z całego miasta. Trzeba iść ztąd do rogu, potem zawrócić i iść, aż się uderzy znów o róg, a stamtąd już niedaleko.
— Amen — odrzekłem. — Ale któż ja jestem, żebym się miał rozbijać o rogi? Powiedz wyraźniej, mój synu!
Myślałem, że się rzuci o ziemię, ale nie. Wytłómaczył mi tylko, że nikt tu nie mówi „ulica,“ a nazwy czasem są wypisane na latarniach, a czasem nie. Umocniony temi wskazówkami, szedłem, dopóki nie doszedłem do wielkiej ulicy, pełnej wspaniałych budowli cztero- i pięciopiętrowych, ale wybrukowanej zwyczajnemi kamieniami. Tramwaj, na linii bez żadnej widocznej podpory, wyślizgnął się cichaczem i o mało co nie przejechał mnie z tyłu. O sto kroków dalej było jakieś zbiegowisko, jakiś błysk i coś, co się szybko wysunęło. Ociężały Irlandczyk w kapeluszu, z małą, niklową blaszką na rozłożystem łonie, wynurzył się z pośrodka gromadki, podtrzymując Chińczyka, który został ugodzony nożem w oko i zalany był potokami krwi. Widzowie rozeszli się, a Chińczyk pod opieką policyanta poszedł także. Naturalnie, nic mi nie było do tego, ale jednak rad byłbym się dowiedział, co mianowicie stało się z tym osobnikiem, który posługiwał się nożem? Dobrze to świadczy o porządku w mieście, że zbierający się tłum nie zatamował ruchu ulicznego, żeby dojrzeć, co się dzieje. Ja byłem szóstym i ostatnim świadkiem, asystującym temu widowisku i jedynym, który niem był zaciekawiony. Aż mi się zrobiło wstyd swojej ciekawości.
Bez żadnego więcej wypadku doszedłem w końcu do „Palace-Hotelu,“ siedmiopiętrowego składu na ludzi, z tysiącem pokojów. Każdy podróżnik opisuje urządzenia hotelowe w tym kraju. Ale trzeba to widzieć, żeby módz ocenić. I chciejcie raz zrozumieć, że za pieniądze nie kupicie tu na zachodzie usługi.
Kiedy hotelowy pisarz, człowiek, który naznacza ci pokój i, o ile się zdaje, obowiązany udzielić ci objaśnień, otóż, jeżeli ta wspaniała osobistość zniża się do zaspokojenia twoich potrzeb, czyni to gwiżdżąc, lub nucąc, albo wykałając zęby, albo też przerywając rozmowę z tobą dla przeprowadzenia rozmowy z kim innym. Wszystkie te ćwiczenia mają na celu, o ile mi się zdaje, przekonać się, że jest on człowiekiem niezależnym i równym tobie. Sądząc z powierzchowności i wielkości brylantów, noszonych przez niego, wygląda nawet na coś wyższego od siebie. Niepotrzebnie też kładzie on nacisk na tę swoją niezależność. Interes jest interesem, a człowiek, otrzymujący płacę zato, żeby obsługiwał drugiego, może i powinien oddać się cały spełnianiu tego obowiązku.
W obszernej, marmurem wyłożonej sieni, w blasku elektrycznego światła, siedziało kilkudziesięciu mężczyzn, a dla ich wygody i użytku stały spluwaczki różnorodnych systemów i rozmiarów. Wielu z tych panów ubranych było w długie surduty i cylindry, w strój, który my uważamy za galowy, ale pluli wszyscy bez wyjątku. Pluli z zasady. Spluwaczki stały wszędzie: na schodach, w sypialniach, a! i w miejscach, których się nie wymienia. Kwitły w całej wspaniałości, ustawione rzędem w bufecie, i wszystkie były w użyciu.
Napadł mnie drugi reporter. Chciał się dowiedzieć, ile mil kwadratowych mają Indye? Odesłałem go do książek, ale on chciał to usłyszeć z moich własnych ust, ja zaś nie chciałem mu powiedzieć. Potem przerzucił się, tak jak ów pierwszy, do rozpytywania o szczegóły, dotyczące dziennikarstwa w Indyach. Ośmieliłem się uczynić uwagę, że wewnętrzne stosunki i gospodarka dziennika obchodzą najwięcej współpracowników.
— I nas to obchodzi — odpowiedział. — Czy macie u siebie w Indyach reporterów takich, jak nasi?
— Nie mamy — odparłem, powstrzymując się, by nie powiedzieć „dzięki Bogu!“ które mi się cisnęło na usta.
— Dlaczego nie macie? — badał dalej.
— Boby poumierali — powie dziełem, żeby się go pozbyć.
Ale mówić do niego było to samo, co mówić do małego, bardzo niegrzecznego dziecka. Każde zapytanie zaczynał od słów:
„Teraz powiedz mi pan coś o Indyach“ — i przerzucał się bezustannie od jednego do drugiego przedmiotu do rzeczy, nie mających z sobą związku. Nie gniewał on mnie, tylko żywo zaciekawiał. Był czemś zupełnie nowem. Na zapytania dawałem mu odpowiedzi kłamliwe i wymijające, ale niewiele znaczyło to, co mówiłem. Nie był w stanie zrozumieć, a surowizna jego ciemnoty zamąciła jasność kilku prawdziwych szczegółów, jakie mu podałem, wśród mnóstwa kłamstw. Myślałem sobie:
— O amerykańskiem dziennikarstwie trzeba będzie pomyśleć później. Teraz chcę się zabawić...
Czułem się zupełnie samotny w tem wielkiem mieście z białymi mieszkańcami. Instynktownie szukając pożywienia, wstąpiłem do baru, zawieszonego obrazami bez wartości, gdzie ludzie w pozsuwanych na tył głowy kapeluszach pożerali, jak wilki, jedzenie przy bufecie. Było to tak zwane „bezpłatne śniadanie“, które tam zastałem. Płaci się za trunki, a przytem można jeść, ile się zechce. Za niecałą rupię można się pożywić wspaniale na cały dzień. Pamiętajcie o tem, jeśli kiedykolwiek losy wyrzucą was na te wybrzeża.
Potem rozpocząłem zwiedzanie miasta bez żadnego systemu. Nie pytałem o nazwy ulic. Wystarczało mi to, że na chodnikach pełno było białych mężczyzn i kobiet, że na ulicach sklepy wrzały życiem i że niespokojny szum wielkiego miasta uderzał moje uszy. Omnibusy na linach prześlizgiwały się w różne strony. Przesiadałem się z jednego do drugiego, dopóki nie dotarłem do krańca linii. San-Francisco usadowiło się na piaszczystych wydmach pustyni, jedna czwarta część została wydarta morzu, reszta to poszarpane, nieurodzajne, piaszczyste wzgórza, z powtykanemi w nie domami.
Ludzie tu żyją w złudzeniu, że mówią po angielsku, a nawet słyszałem ubolewających nademną, że mówię „z angielskim akcentem!“ Człowiek, który ubolewał, mówił, według mego zdania, złodziejskim żargonem. I wszyscy tak samo mówią. Inaczej akcentują mowę, inaczej wymawiają wyrazy. Amerykanie właściwie nie mają własnego języka. To jest narzecze, żargon, prowincyonalna wymowa i t. d. Ale od chwili, gdym ich usłyszał mówiących, znikło dla mnie całe piękno utworów Bret-Harta, bo w czytaniu jego płynnej, rytmicznej prozy zgrzytają mi akcenty, używane w jego dziwacznej ojczyznie.
Reporter zapytał mnie między innemi i o to, co myślę o Kalifornii, a ja odparłem słodko, że jest to kraina uświęcona dla mnie przez to samo, że jest rodzinnym krajem Bret-Harta. I mówiłem prawdę.
— No! — odpowiedział mi reporter. — Bret-Harte przyznaje się do Kalifornii, ale Kalifornia nie przyznaje się do niego. Tak długo przebywał w Anglii, że zrobił się zupełnie Anglikiem. Ale czy widziałeś pan nasze fabryki sztucznych ogni i nowe budynki redakcyi Examinera?
Nie mógł tego zrozumieć, że na szerokim świecie czasami całe miasto mniej waży, niż jeden jedyny człowiek...


∗                ∗

Noc zapadła nad oceanem Spokojnym, a biała, morska mgła rozpełzła się po ulicach, przyćmiewając wspaniałość elektrycznych świateł. Zwyczajem jest w tem mieście, że mężczyzni i kobiety przechadzają się pomiędzy ósmą a dziesiątą wieczorem po Kearny Street, ulicy, posiadającej najpiękniejsze sklepy. Tu najgłośniej rozlega się odgłos stąpań na chodnikach, tu najjaśniej płoną światła, a ruch i wrzawa są najsilniejsze. Śledziłem tu bacznie Młodą Kalifornię; dojrzałem tyle przynajmniej, że ubiera się ona kosztownie, wesoło się zachowuje i w mowie objawia wielką pewność siebie. Kobiety są bardzo piękne. Wysokie, dobrze zbudowane, a ubrane tak, że nawet moje niedoświadczone oczy musiały ocenić kosztowność stroju. Szedłem i szedłem śladem tych wspaniałych istot, poto, ażeby w końcu usłyszeć, zamiast dźwięcznej mowy wykształconych ludzi, zwroty i wyrażenia cechujące pokojówki na całym obszarze świata.
Odkrycie to było przygnębiające, bo piękne piórka powinny stroić harmonijną całość. Widoczna zamożność, bogactwo nawet, na ulicach, a przytem mowa godna gminu! Zastanawiałem się właśnie nad tem, gdy zjawił się uprzejmy pan, ujmującej powierzchowności, z okiem błękitnem i niewinnem spojrzeniem. Wymieniając moje nazwisko, przypomniał mi, że spotkał mnie był w Nowym Jorku, w hotelu Windsor, a ja na to przystałem. Nie przypomniałem sobie wcale tego zdarzenia, ale jeżeli on był tak bardzo pewny swego, ja, no! ja, czekałem, co będzie dalej...
— I jakież jest pańskie zdanie o Indyanie, z której pan przybywasz? — zapytał bez ogródek.
To było dla mnie wyjaśnieniem mniemanej naszej znajomości i paru innych rzeczy. Z karygodnem roztrzepaniem mój błękitnooki znajomy wyczytał nazwisko swojej ofiary na hotelowej tablicy i zamiast Indye, przeczytał Indyana. Nie mógł nawet przypuścić, ażeby Anglik jechał do Ameryki od Zachodu ku Wschodowi, wbrew zwykle przyjętej marszrucie. Całą moją rozkosz zatruwała obawa, żeby, widząc moją gotowość do odpowiedzi, nie zaczął robić o Nowym Jorku uwag, których bym nie mógł zrozumieć. I rzeczywiście, zawrócił parę razy w tym kierunku, zapytując o moje zdanie o takich lub innych ulicach, które, jak z tonu jego mowy odczułem, nie miały nic wspólnego z cnotą. Trudno rozmawiać o nieznanym Nowym Jorku, w równie obcem San-Francisco. Ale mój znajomy był litościwy. Zapewnił mnie, że mu bardzo przypadłem do serca, i zmusił mnie do wypicia rozmaitych trunków w kilku knajpkach. Napoje przyjmowałem wdzięcznie, jako też i cygara, któremi miał wyładowane kieszenie. Ofiarował się oprowadzić mnie po różnych miejscach, gdzie można studyować życie w jego zakulisowych objawach. Nie mając bynajmniej chęci oglądania dawno znajomych rzeczy, uchyliłem się od propozycyi i zamiast wejścia na manowce, zetknąłem się z potokiem grubych pochlebstw. Dziwna jest dusza ludzka! Rozumiejąc, że ten człowiek kłamie i dlaczego kłamie, oczekując wyjaśnienia, mimo to, gdy pochlebstwa brzęczały mi koło uszu, czułem słodkie upojenie zadowolonej próżności.
Znajomy mój zachowywał się wzorowo i nietrudno mu było wytrwać w tej roli, bo w pięć minut później znaleźliśmy się, zawsze przypadkiem, w miejscu, gdzie można było zagrać w karty i poigrać z biletami loteryi stanu Luizyany. Czy zechcę zagrać?
— Nie — odpowiedziałem stanowczo. — Karty dla mnie nie mają żadnego powabu. Ale przypuśćmy, że zasiadłbym do gry... W jaki sposób pan i pańscy przyjaciele wzięlibyście się do mnie? Czy gralibyście poprostu, czy też upoili mnie? czy... Jednem słowem, jako człowiek piszący, byłbym wdzięczny, gdybyś mnie pan zechciał objaśnić...
Niebieskooki przeklął mnie, przeklął nawet te cygara, które mi ofiarował. Ale wkrótce burza minęła, uspokoił się i wytłómaczył. Ja zaś przeprosiłem go za zmarnowany wieczór i przepędziliśmy potem w zgodzie parę godzin.
— W jaki sposób byłbym grał z panem? Z całego bzdurzenia o pokorze widziałem, że nie masz pan pojęcia o grze. Byłbym grał poprostu i obdarł pana ze skóry... Nie potrzebowałbym zadawać sobie trudu spojenia pana... Nie rozumiesz pan wcale, co to jest gra, ale zawód, jakiego na panu doznałem, dotknął mnie głęboko!...
Popatrzył na mnie, jakbym mu wyrządził zniewagę. Ja zaś teraz wiem, w jaki sposób, rok po roku, tydzień po tygodniu, taki szuler sprowadza zdobycz. Ujarzmia swoje ofiary za pomocą pochlebstwa, tak jak wąż ujarzmia królika. Całe to zdarzenie wzburzyło mnie trochę, to było dowodem, że niewinny Wschód pozostał daleko i że się dostałem do kraju, gdzie trzeba nad sobą czuwać. W hotelu wszędzie widniały przestrogi, żeby zamykać drzwi na klucz, a kosztowności i pieniądze składać do hotelowego skarbca. Biały człowiek, jako zbiorowisko, jest wstrętny. Serce moje płakało z tęsknoty za japońską O-Toyo, gdym zasypiał głęboko w hałaśliwym hotelu.
Następnego rana otrzymałem niespodziewane zaproszenie. Niema w Ameryce książąt, przynajmniej tych z mitrami na głowach, ale jakiś wspaniały człeczek rodziny miliarderów, otrzymał polecające mnie listy. I zanim dzień się skończył, byłem członkiem dwóch klubów i miałem paczkę zaproszeń na obiady i zabawy. I ten sam niekoronowany książę, oby mu się wiodły wszystkie spekulacye! lubo nie miał żadnego powodu, on i jego przyjaciele kłopotać się losem jednego Anglika, nie spoczął, dopóki nie dokonał dla mnie wszystkiego, co troskliwa matka czyni dla swojej, w świat wchodzącej córki. Czy wiecie, co to jest klub Cyganeryi w San-Francisco? Oni mówią, że jego sława znana jest całemu światu. Stworzony został przez ludzi, którzy piszą i rysują, i zakwitł w sposób zupełnie niedemokratyczny. Godłem tego miejsca jest sowa — sowa, stojąca na trupiej głowie i skrzyżowanych kościach, i przypominająca posępnie artystom i pisarzom koniec ich nadziei i pragnień.
Sowa jest ptakiem starożytnym i zasługującym na szacunek. Pod jej skrzydłami zapoznałem się z ludźmi, którzy nie są przykuci do obowiązkowej pracy, którzy pisują artykuły, zamiast czytywać je dorywczo w przerwach między zajęciem w biurach i kantorach, którzy malują obrazy, zamiast zadowalać się tańcami i sztychami, kupowanemi na wyprzedażach. Przechadzając się po miękkich kobiercach i napawając wonią wykwintnych cygar, chodziłem po klubowych pokojach, rozglądając się w malowidłach, w których członkowie klubu przedstawili w karykaturze siebie i swoich kolegów. Był jakiś rys francuskiej śmiałości i szczerości w tych malowidłach, przemawiający do duszy widza. A jednak obok tego francuskiego zacięcia była oschłość i surowość wykonania, flamandzka prawie. Członkowie klubu to ludzie, którzy pracują lub pracowali piórem albo pędzlem na chleb powszedni, a ich rozmowa jest po prostu zachwycająca. Przyjęli mnie z serdeczną gościnnością, byli dla mnie jak bracia, a ja oddałem pokłon sowie i przysłuchiwałem się rozmowom.
Przez dziesięć następnych dni bywałem na proszonych obiadach i śledziłem pilnie towarzyskie zwyczaje, różniące się zupełnie od naszych, i zapoznałem się z właścicielami niezliczonych milionów. Osoby te są zupełnie nieszkodliwe w pierwszych okresach swego rozwoju: człowiek „wart“ trzy lub cztery miliony dolarów może być przyjemnym gawędziarzem, dowcipnym i zajmującym światowcem, człowieka posiadającego dwa razy tyle należy unikać, a człowiek posiadający dwadzieścia milionów, jest — no! dwudziestu milionami. Wyraziłem w rozmowie z pewnym dziennikarzem życzenie zobaczenia właściciela tegoż dziennika. Dziennikarz chrapnął z oburzenia.
— Widzieć jego! Wielkiego Scotta! Nie! Jeżeli mu się zdarzy ukazać w redakcyi, mogę z nim rozmawiać; ale, dzięki Bogu, po za redakcyą bywam w towarzystwach, w których on bywać nie może!
A jednak zawsze wpajają w nas przekonanie, że w Ameryce pieniądz jest wszystkiem!





XXIII.
Opisuje, jak przez lekkomyślność stałem się świadkiem morderstwa i jak bardzo się przestraszyłem. — Rządy demokracyi i ich korzyści.

Przytrafił mi się nieprzyjemny wypadek, a cała pociecha w tem, że stało się to nie z mojej winy. Pewien człowiek zaprowadził mnie do chińskiej dzielnicy San-Francisco. Chińczycy ze zwykłą zręcznością zagarnęli porządne budowle z ogniotrwałej cegły i idąc za popędem swej natury, zapakowali każdy dom setkami dusz, żyjących w śmieciach i niechlujstwie, o jakiem tylko mieszkańcy Indyi mogą mieć pojęcie. Te powierzchowne oględziny powinny mi były wystarczyć, ale ja chciałem się jeszcze przekonać, jak głęboko w ziemię zapuściły korzenie te warkoczowe stworzenia. Dlatego wyprawiłem się do chińskiej dzielnicy poraz drugi — sam jeden — co było szaleństwem. Na brudnych ulicach (gdyby nie błogosławiony wiatr, wiejący od morza, w San-Francisco panowałaby co roku cholera) nikt mnie nie zaczepił. Doszedłem do czteropiętrowego domu, pełnego chińskich obrzydliwości, i zacząłem schodzić w dół, bo słyszałem, że te budynki zbudowane są dwa razy głębiej pod ziemią, niż na jej powierzchni. Prześliznąłem się mimo palaczy opium i chińskich szulerni i zszedłem o piętro niżej do drugiej piwnicy — istnego labiryntu nor króliczych. Wielka jest przezorność Chińczyków. W razie rozruchów, cały dom mógłby zostać zrównany z ziemią przez motłoch, a jednak mieszkańcy znaleźliby schronienie w podziemnych przejściach, obmurowanych cegłą i umocnionych drewnianemi podporami, zabezpieczonych żelaznemi drzwiami i kratami. Na drugiem piętrze pod ziemią człowiek jakiś poprowadził mnie jeszcze niżej, do lochu, gdzie powietrze gęste było jak masło, a lampy rozświetlały z trudnością, roztaczając krążek stłumionego światła calowej średnicy. Tam mieścił się klub pokera, a gra była w pełnym rozwoju. Chińczycy lubią pokera i grają w niego biegle, klnąc i pocąc się, gdy przegrywają. Znaczna część siedzących koło stołu ubrana była w suknie na pół europejskie, a warkocze pozwijane miała pod kapeluszami. Jeden z grających wyglądał na Meksykanina i, jak się później okazało, był nim rzeczywiście. Grający tworzyli malowniczą grupę ugrzecznionych wrogów, a tak byli pochłonięci grą, że nie zwracali uwagi na obcych. Byliśmy bardzo głęboko pod ziemią i gdyby nie szelest rękawów niebieskich sukien chińskich i padających kart, cisza byłaby zupełna. Gorąco było nie do wytrzymania. Nagle wybuchnęła sprzeczka pomiędzy Meksykaninem a siedzącym obok niego z lewej strony. Człowiek ten porwał się z miejsca, przegrodził się stołem od przeciwnika i wyciągnął chudą, żółtą rękę w stronę wygranych pieniędzy Meksykanina.
Tu należy zauważyć, jak dalece człowiek rządzi się instynktem. Zobaczyłem, że Meksykanin podnosi się z siedzenia i w tej samej chwili znalazłem się na ziemi, nie zdając sobie nawet sprawy, że to najbezpieczniejsze miejsce, kiedy latają kule. Leżałem już rozciągnięty na ziemi, zanim zdołałem sformułować swoje wrażenia, zanim w lochu rozległ się ogłuszający huk wystrzału. W ciasnej przestrzeni odgłos nie mógł się rozejść, tak samo jak i dym gryzący w nos i gardło. Strzał nie powtórzył się, tylko zapanowała głęboka cisza, a ja dźwignąłem się z ziemi. Chińczyk pochwycił obu rękoma brzeg stołu i wpatrywał się w puste miejsce naprzeciwko. Meksykanina już nie było, tylko lekki obłoczek dymu unosił się pod sklepieniem. Trzymając się ciągle stołu, Chińczyk wymówił „ach!“ takim tonem, jakim człowiek wita dobrego znajomego, ukazującego się we drzwiach. Potem zakaszlał i padł na prawy bok, a ja zobaczyłem, że dostał postrzał w żołądek.
Spostrzegłem wtedy, że z wyjątkiem dwóch ludzi, pochylonych nad rannym, nie było nikogo więcej w piwnicy i wtedy cała groza wewnętrznego przerażenia, tłumiona dotąd przez ciekawość, ogarnęła moją duszę. Zapragnąłem gwałtownie wydobyć się ztąd, Chińczycy mogli mnie wziąć za Meksykanina — najokropniejsze rzeczy mogły się stać ze mną — i było bardzo prawdopodobnem, że wszystkie wyjścia są już zamknięte podczas poszukiwania mordercy. Człowiek, leżący na ziemi, kaszlał w przerażający sposób. Słyszałem jego kaszel uciekając, a jeden z jego towarzyszów zgasił światło. Schody wydawały mi się bez końca, a w dodatku nie było słychać nigdzie żadnego ruchu. Nikt za mną nie szedł, nikt nawet na mnie nie spojrzał... Nigdzie nie było śladu Meksykanina. Odnalazłem drzwi wchodowe i choć nogi uginały się podemną, wydobyłem się na chłód nocy pod osłoną mgły i deszczu. Nie śmiałem biedz, a iść wolno nie byłem w stanie. Zdobyłem się więc na rodzaj kompromisu, bo mi pozostało niejasne wspomnienie ludzkiej postaci, rzucającej cień pod latarniami ulicznemi, postaci podskakującej dziwacznie, jak gdyby w nadmiarze ukontentowania. Ale to był strach, śmiertelny strach, który wywoływał moje podrygi... Strach, spotęgowany znajomością mieszkańców Wschodu, obecnością jednego białego człowieka w trzypiętrowem zagłębieniu pod ziemią i kaszlem ranionego Chińczyka! Za nie też w świecie nie byłbym chciał zawiadamiać o tem policyi, bo wierzyłem święcie, że z Meksykaninem skończono już rachunki, zanim jeszcze ja wyszedłem na ulicę. Prócz tego, raz się stamtąd wydobywszy, nie byłbym w stanie wskazać, gdzie to było. Ucieczka moja tak gwałtowna poniosła mnie o milę od hotelu, a szczęk windy, dźwigającej moją osobę na szóste piętro do mieszkania, zadźwięczał mi w uszach, jak najsłodsza muzyka.


∗                ∗
A teraz przechodzę do ważnej kwestyi amerykańskiej — do pijaństwa.

Wiadomo, że Amerykanie nie piją przy jedzeniu, jak to czynią zwykle rozsądni ludzie. Właściwie powiedziawszy, Amerykanin nie jada. On się tylko nadziewa jedzeniem przez dziesięć minut, trzykrotnie w ciągu dnia. Nie macie też pojęcia, co to znaczy „poczęstunek“ na tym zachodnim skłonie amerykańskiego lądu. Weźmy jeden przykład. O godzinie 10-ej minut 30 przed południem człowiek uczuwa potrzebę podniecających napojów. Jest on w towarzystwie dwóch znajomych. Wszyscy trzej wchodzą do najbliższego baru i wypijają trzy kieliszki whisky. Rozmawiają dwie minuty, drugi, a potem trzeci częstują pierwszego, następnie wychodzą na ulicę, dwóch z nich uboższych o dwa kieliszki, a jeden z dwoma kieliszkami więcej — niż potrzebował — w żołądku. Etykieta zabrania odmawiać. Nie widziałem dotąd wprawdzie pijanego na ulicach, ale więcej słyszałem o pijaństwie białych mieszkańców San-Francisco i więcej tam widziałem przyzwoitych ludzi zrujnowanych skutkiem pijaństwa, niżbym sobie życzył. A nałóg ten grasuje we wszystkich klasach społeczeństwa. Zdumiałem się niezmiernie, gdy na przyjemnem wieczornem zebraniu usłyszałem padające z pięknych usteczek słowa o człowieku, z którym łączyły ich właścicielkę stosunki zażyłości: „był pijany.“ Słowa te były wymówione bez najlżejszego wzruszenia. I to mnie najwięcej zadziwiło. Ale klimat Kalifornii łagodzi skutki nadużyć i zaciera zdradziecko wszystkie ślady. W tutejszem powietrzu człowiek nie dostaje zmarszczek, ani nie puchnie. Wygląda napozór kwitnąco, ma jasne spojrzenie, spokojne usta i pewną rękę, dopóki nie nadejdzie dzień porachunku i raptowny upadek głową na dół; wtedy umiera, a przyjaciele wygłaszają odpowiednie wspomnienie. Dlaczego zaś ludzie, którzy po większej części nie mogą znosić trunków, igrają z niemi tak lekkomyślnie, niech kto inny wytłómaczy. Ale ten nieszczęśliwy stan rzeczy sprowadził jednę korzyść, o czem zaraz opowiem.
W samem sercu handlowej dzielnicy, gdzie najgęściej usadowiły się banki, gdzie najliczniej krzyżują się telegraficzne druty, mieści się napół pod ziemią bar, utrzymywany przez Niemca z długiemi blond kędziorami i jasnem okiem. Idźcie tam cichutko, stąpając na palcach, i poproście o... poncz. Dziesięć minut trzeba poczekać, zanim się zagotuje, ale następstwem tego czekania będzie najdoskonalszy i najszlachetniejszy wytwór. Jeden tylko człowiek wie, z czego się on składa. Skosztujcie sami i nie zapomnijcie pobłogosławić mnie zato — mnie, który pamiętam zawsze o bliźnich!
Ale dość już o szynkowniach. Pomówmy teraz o wspaniałem widowisku: o ludzie, rządzonym przez lud i dla ludu, jak się to przedstawia w San-Francisco. Każdy obywatel amerykański, po ukończeniu dwudziestu jeden lat ma głos wyborczy. Może nie umieć rządzić swemi interesami, ani opiekować się żoną, ani wychowywać dzieci, może być nędzarzem, ogłupiałym opojem, bankrutem, rozpustnikiem, albo poprostu waryatem, ale mimo to głos ma zawsze. Jeżeli mu się podoba, może głosować bezustannie na wybór gubernatora swego stanu, na urzędników miejskich, na wszystko i wszystkich.
Raz na cztery lata głosuje na prezydenta. W wolnych chwilach wybiera sobie sędziów, ludzi, którzy mają mu wymierzać sprawiedliwość. Cała ta masa wyborców dzieli się na dwa obozy: republikanów i demokratów. Każdy z tych obozów jest zdania, że obóz przeciwny doprowadzi świat (to jest Amerykę) do zagłady.
Ponieważ zaś każdy ma głos i może głosować, na co chce, wynika z tego, że są tam mądrzy ludzie, znający się na sztuce kupowania głosów i odprzedawania ich tym, którzy ich gwałtownie potrzebują. Amerykanin, zajęty interesami, niema czasu bawić się głosowaniem, ale zato ci, którzy nic nie robią, mają czas na wszystko i są zawsze pod ręką, gdzieś w pobliżu, na ulicy. Noszą miano „chłopców“ i tworzą osobliwszą klasę ludzi. Wszyscy „chłopcy“ są młodzi, niedoświadczeni w wojnie, niezręczni do pracy, nie zabili nigdy nikogo, nie kradli bydła, nie kopali studzien. Mówiąc bez ogródek, są to włóczęgi, gotowe stanąć po stronie każdego za kieliszek wódki. Czekają, są pod ręką, a w tem leży cała tajemnica i chluba amerykańskiej polityki. Mądrzy zaś ludzie są ci, którzy potrafią utrzymać w rygorze całą tę zgraję, gotową głosować za wszystkiem i za każdym. Nie każdy szynkarz to potrafi. Potrzeba do tego mieć doskonałą znajomość miejscowych ludzi, takt, pojednawczość i nieskończony zapas anegdotek dla zabawienia i przetrzymania tłumu noc po nocy, do zamienienia szynkowni w resursę. Irlandczycy specyalnie celują w prowadzeniu takich szynkownianych parlamentów. Przyjmuje się wyborców poczęstunkiem i trochą pieniędzy — poczem głosują. Ten, kto zdobędzie dziesięć głosów, otrzymuje nagrodę, rozporządzający tysiącem głosów, jest osobistością zasługującą na wyróżnienie i tak dalej, aż do najzręczniejszego, który całą tę masę potrafi opanować i zużytkować. Taki człowiek rządzi całem miastem, jak król. A chcecie wiedzieć, na czem polegają zyski? Wszystkie urzędy miejskie — z wyjątkiem niewielu, do których trzeba mieć specyalne, techniczne wykształcenie — są wybieralne na krótki termin i rozdawane według politycznych prądów. Cóż robić? Duże miasto potrzebuje dużo urzędników. Każdy urząd przynosi korzyści i wpływy dwa razy większe, niż płaca. Naprzykład komisarz kanalizacyi i wodociągów zostaje wybrany przez głosowanie. Nie zna się on i nie troszczy o sprawy kanalizacyi i wodociągów, ale ma tyle rozsądku, że biura kanalizacyi i wodociągów obsadza tymi panami, którzy popierali jego wybór. Komisarzowi policyi dopomogli „chłopcy“ z takiej a takiej szynkowni. Komisarz może czuwać nad moralnością miasta, ale nie pozwoli swoim podwładnym zmuszać do wczesnego zamykania tej szynkowni, ani zabraniać w niej szulerki. Niektóre urzędy są ograniczone czteroletnim terminem, ale głupiec chyba nie wyciągnąłby ze swej posady wszystkich korzyści przez czas krótkiego urzędowania.
Na tych szczęśliwych urządzeniach cierpi najwięcej naród, który je wymyślił. Przyjrzyjmy się wspaniałym rezultatom. San-Francisco jest rządzone przez wyborców, zostających pod wodzą osobnika, którego wzrok jest nieco naruszony i który potrzebuje przewodnika, chodząc po ulicach. Urzędownie nazywa się on „Boss Buckley“, a nieurzędownie „Ślepy dyabeł.“ Leży przedemną ujmujący jego życiorys, czarno na białem. Cztery kolumny drobnego druku; możeby się wam nie wszystko w tym żywocie podobało. Spróbujmy go streścić. Boss Buckley, dzięki zręczności i dokładnej znajomości szumowin miejskich, stał się przywódcą i kierownikiem tłumu wyborców. Nie dobijał się on o żadne urzędy, lecz w miarę, jak wzrastała jego potęga, sprzedawał głosy swoich poddanych dającemu więcej, pobierając podatek z dochodów każdego urzędu. Ludność wybiera sędziów, wyborcy pod władzą Boss Buckleya decydują o wyborze. Rozumie się, że sędziowie podlegają też władzy Boss Buckleya. Słyszałem ludzi bardzo wykształconych, nie zajmujących się polityką, jak sobie opowiadali różne sprawy, cywilne i kryminalne, w których „sprawiedliwość“ kupowało się z rąk sędziów. Opowiadali to bez oburzenia, jako rzecz zwykłą. Kontrakty o naprawę dróg, budowli publicznych i t. p. były też pod kontrolą Boss Buckleya, bo urzędnicy, wybierani przez jego podwładnych, zawierali te umowy, a od każdego z kontraktów Boss Buckley pobierał procent.
Przeciwne stronnictwo w San-Francisco ma podobnego przywódcę. Nie jest on tak genialny, jak Boss, ale nie wątpię, że nie jest ani odrobinę uczciwszy. Rozporządza mniejszą liczbą głosów.





XXIV.
Opowiada, jak wdałem się w politykę i w miłosne sprawy. — Zawiera rozprawę o amerykańskich pannach i o murzynach. — Kończy się maszyną do pisania.

Jestem beznadziejnie zakochany w ośmiu amerykańskich pannach, a każda z nich jest zachwycająca, dopóki druga nie wejdzie do pokoju. O-Toyo była śliczna, ale brakowało jej wielu rzeczy, naprzykład mowy. Chichotanie nie może starczyć za wszystko. Pozostała więc obojętna w Nagasaki, a tymczasem ja zacząłem palić moje serce na ofiarnym ogniu przed wysoką blondynką z Kentucky, którą w dziecięcych latach niańczyła czarna „mammy.“ Naturalnym porządkiem rzeczy panna wyszła na kalifornijską piękność, przyjęła paryzkie stroje, kulturę Wschodu, wycieczki do Europy, dziką oryginalność Zachodu i dziwaczne, mgliste zabobony murzynów, a cała ta mieszanina oddziaływa wzruszająco na duszę. Jest ona jedną z wielu gwiazd. Item — panienka wierząca w potęgę wykształcenia i posiadająca je, z kilku setkami tysięcy dolarów w dodatku. Item — przewodniczka pewnego rodzaju salonu informacyjnego, gdzie się panny zbierają, czytają dzienniki, i śmiało roztrząsają metafizyczne zagadnienia, panna z migdałowego kształtu oczyma, czarnobrewa, wyniosła i stanowcza. Item — drobniutka osóbka i bez żadnej powagi, zdolna jednym frazesem zdeptać i unicestwić pół tuzina młodzieńców. Item — milionerka obciążona pieniędzmi, samotna, uszczypliwa, z językiem ostrym jak brzytwa, pożądająca szerszej widowni a przykuta do gruntu obszernemi posiadłościami. Item — panienka, pisaniem na maszynie zarabiająca na życie w wielkiem mieście, bo jest zdania, że córka nie powinna być ciężarem rodzicom. Cytuje często Teofila Gauthier i obraca się w świecie jak mężczyzna, otaczana szacunkiem dla swoich dwudziestu lat niedoświadczenia. Item — kobieta, która nie ma przeszłości, lecz żyje obecną chwilą i zdobywa zwierzenia męzkiej połowy ludzkości na gruncie „sympatyi“ (typ nie nowy). Itemdiva, panna obdarzona grecką główką i oczyma, które wyrażają wszystko, co jest najsłodszego i najlepszego na świecie. Ale, niestety! osoba ta nie ma pojęcia o tym świecie, ani o drugim: nie rozumie nic, oprócz sprzedaży piwa (pobiera procent od każdej butelki) i upewnia, że śpiewa piosenki, przeznaczone jej do odśpiewania co wieczór, nie rozumiejąc ich treści.
Ładne i dobre są panny w Anglii, delikatne i pełne wdzięku w Londynie, olśniewające panienki we Francyi, nieodstępnie uczepione u boku matki, z wielkiemi oczyma, dziwiącemi się zepsuciu tego świata, niezrównana na właściwem miejscu i w otoczeniu, które ją rozumie, anglo-indyjska panna, ale amerykańskie panny przewyższają je wszystkie i prześcigają. Mają one rozum: umieją rozmawiać. Tak, utrzymują ludzie, że umieją nawet myśleć. W każdym razie mają taką minę. Są samoistne i patrzą ci prosto w oczy — nie spuszczając wzroku — jak siostra patrzy na brata. Znają one szaleństwa i próżność męzkiej duszy, bo od lat niemowlęcych przebywały z chłopcami, i potrafią poskromić obie te wady, albo też łagodnie złajać winowajcę. Mają też swoje odrębne życie, niezależne od męskiego towarzystwa. Mają stowarzyszenia, kluby, herbatki, na których nie bywa nikt, prócz panien. Mają dużo pewności w obejściu, a przytem uczuciowość, jaka kobiecie przystoi; rozumieją wszystko, umieją sobą rządzić, są wspaniale niepodległe. Kiedy ich zapytać, co im nadaje ten wdzięk, odpowiadają:
— Jesteśmy lepiej chowane, niż wasze panny — i rozsądniejsze w stosunku do mężczyzn. Bawimy się dużo, ale nie nauczono nas patrzeć na każdego mężczyznę, jak na materyał na męża. I on też nie czuje się obowiązany do żenienia się z pierwszą lepszą panną, u której bywa.
Tak, bawią się dobrze, wolności mają dużo i nie nadużywają jej nigdy. Jeżdżą na spacery z młodymi ludźmi i przyjmują ich u siebie w sposób, któryby przejął zgrozą każdą matkę w Anglii, a jednak tu żadna ze stron — wożąca, ani wożona — nie ma nic innego na celu, prócz chwilowej rozrywki. Złe nie trafia się tu częściej, niż pod każdem innem niebem, w każdym innym narodzie, bo przecież szatan nigdy i nigdzie nie próżnuje. Ale i ta bezwzględna wolność ma swoje złe strony. Każda młoda osóbka — muszę to przyznać choć niechętnie — jest bardzo lekceważąca; lekceważenie promienieje z całej jej osoby: od czterdziestodolarowego kapelusza do sprzączek u osiemnastodolarowych bucików. Przemawia ona w sposób poufały do rodziców i ludzi, którzyby mogli być jej dziadkami. Ma w obejściu bezwzględność, cechującą dorobkiewiczów. Rodzice tolerują to wszystko. Bywa też to niekiedy kłopotliwe, naprzykład gdy się przychodzi do kogoś dla zdobycia jakichś objaśnień. Pan domu posiada potrzebne ci wiadomości, pani domu jest osobą światową. Po upływie pięciu minut gospodarz się ulatnia. W pięć minut po nim — żona, a ciebie zostawiają samego w towarzystwie zachwycającej bez zaprzeczenia osoby, ale nie tej, do której przyszedłeś. Ona szczebiocze, a ty się uśmiechasz, zgrzytając zębami, i wychodzisz ze świadomością, żeś zmarnował całe przedpołudnie. Przytrafiło mi się to parę razy. Ośmieliłem się nawet powiedzieć — o ile można wyraźnie — panu domu:
— Przyszedłem, ażeby widzieć się z panem.
— W takim razie lepiej przyjdź pan do mnie do biura. Dom mój należy do kobiet, to jest właściwie do mojej córki.
Powiedział prawdę.
Bogaty Amerykanin jest zawojowany przez swą rodzinę. Wyzyskuje go ona pod względem pieniężnym i chwilami nawet wydaje się on osamotniony. Kobiety zagarniają złoto — jego udziałem są trudy. Niema na świecie nic niedostępnego dla amerykańskiej panny. Mówię tu o sferach zamożnych. Przyjmuje ona wszystko jako rzecz, która jej się należy. A jednak gdy nadchodzi klęska i milioner pada zrujnowany, córki jego zabierają się do stenografii lub pisania na maszynie. Opowiadano mi o wielu przykładach tego rodzaju, a opowiadające mówiły o swoich znajomych, przyjaciółkach. Burza wybucha i Mamie, Hattie lub Sadie odprawia pannę służącą, sprzedaje ekwipaże i z Remingtonem nr. 2 i z mężnem sercem zabiera się do pracy na życie.
— A może pan myślisz, że zerwałam z nią stosunki? O, nie! — mówiło do mnie cudne zjawisko z purpurowemi usteczkami, strojne w białe koronki. — I mnie może się to samo przytrafić...
Może być, że to poczucie możliwych katastrof jest powodem, że towarzystwo w San-Francisco wiruje wciąż w pełni oszołomiającego ruchu i życia. Lekkomyślność unosi się tam w powietrzu.
Nie umiem sobie wytłómaczyć, zkąd to pochodzi, ale wiem, że jest. Szum wichrów, wiejących od oceanu Spokojnego, upaja ludzi. Zbytek i przepych, który cię otacza, zawraca do reszty głowę i płyniesz, wybijasz się w górę, lub spadasz na dół; płyniesz, dopóki ci starczy pieniędzy. Zarabiają tu wszyscy dużo i wydają pełną garścią, i nietylko bogacze, ale i rzemieślnicy, którzy płacą pięć funtów za garnitur i za inne rzeczy zbytkowe w tym samym stosunku. Młodzi ludzie używają młodości. Grają, pływają jachtem, ścigają się, robią zakłady, urządzają zapasy atletyczne i walki kogutów, tamte jawnie, te potajemnie, zakładają wspaniałe kluby, tłuką się na grzbietach końskich i wielu innych okolicznościach, a do kłótni są zawsze skorzy. W dwudziestym roku życia mają już doświadczenie w prowadzeniu interesów: puszczają się na duże przedsiębiorstwa, dobierając wspólników równie doświadczonych, i ulegają rozbiciu z taką samą okazałością, jak wszyscy ich sąsiedzi. Należy pamiętać, że ludzie, którzy w latach pięćdziesiątych zbudzili do życia Kalifornię, byli pod względem fizycznym i pod względem niektórych stron krzepkiego charakteru, doborowem ziarnem. Niezdolni i słabi wymarli w drodze, lub zaprzepaścili się w czasach budowy. Do tego związku przyłączyły się rozmaite rasy starego lądu: Francuzi, Włosi, Niemcy i, naturalnie, Żydzi. Rezultaty tego skrzyżowania można teraz oglądać w dobrze zbudowanych, pięknych, z drobnemi rączkami kobietach, i wysokiego wzrostu, smukłych a dzielnych postaciach młodzieży. Nie potrzeba nawet złotej blaszki błyszczącej się u dewizki zegarka, ażeby rozpoznać prawego syna złotodajnego Zachodu, urodzonego kalifornijczyka. Jego to kocham, bo nie zna on, co to obawa, działa, jak mężczyzna, a serce ma równie obszerne, jak buty. I zdaje mi się, że umie on korzystać ze skarbów, któremi go świat tak hojnie zasypuje.
Skarby Kalifornii, roślinne i kopalne, to baśń czarodziejska. Znajdziecie ich opisy gdzieindziej. Mnie może nie zechcecie uwierzyć. Wszelkie rodzaje pokarmów, od ryb morskich do wołowiny, można kupić za bezcen, a ludzie tutejsi są dobrze rozrośnięci i mają zdrowe żołądki. Potrafią zażądać dziesięć szylingów za przybicie chwiejącego się zamka u kufra; zarabiają szesnaście szylingów dziennie, pracując jak cieśle; wydają dużo na podłe cygara i szaleją na widok zapasów siłackich. Gdy się pokłócą, to z bronią palną w ręce i to publicznie, na ulicy.
Wychodziłem właśnie z Mission-Street, gdy wszczęło się nieporozumienie pomiędzy dwoma panami, z których jeden przedziurawił drugiego. Kiedy policyant, którego nazwiska nie pamiętam, „zastrzelił nieszczęśliwym trafem pana Ed. Kearneya“, usiłującego zbiedz przed zaaresztowaniem, byłem na przyległej ulicy. Dziękuję za to Opatrzności. Dość już jeździć tramwajem z policjantami, którzy, siadając, rozkładają poły munduru, ażeby dojrzeć sterczący w kieszeni nabity rewolwer. Dość wiedzieć, że na stu ludzi w szynkowniach i restauracyach pięćdziesięciu ma przy sobie broń palną. Chińczyk zwabia w zasadzkę nieprzyjaciela i sieka go dokładnie na kawałki swoją siekierką, a wtenczas dzienniki wyją nad dzikiem okrucieństwem poganina. Włoch oporządza przyjaciela długim nożem lub sztyletem... Dzienniki ubolewają nad dzikością cudzoziemca... Irlandczycy i urodzeni kalifornijczycy w chwilach niezadowolenia posługują się rewolwerem nie raz, lecz sześćkroć razy. Dzienniki zaznaczają wypadek i na sąsiedniej szpalcie zapytują: czy świat cały może się równać z miastem San-Francisco pod względem postępu? Amerykanie, rozkochani w swym kraju, odpowiedzą, że takie rzeczy zdarzają się tylko w najniższych sferach. A jednak w tej chwili właśnie były sędzia, który został przez drugiego sędziego wsadzony do więzienia, poprzysięga krwawą zemstę swemu przeciwnikowi. Dziennikarze zbadali obie strony i oczekują jaknajgorszego zakończenia.
A teraz pozwólcie mi nabrać tchu, aby rzucić klątwę na służącego, murzyna, i pośrednio na murzynów wogóle. Zrobiono murzyna obywatelem kraju, z prawem głosowania, a zatem oba polityczne obozy starają się go sobie zjednać. Ale on nie przystał ani tu, ani tam. Murzyn służący podczas jednego obiadu dopuści się tylu głupstw, do jakich byłby zdolny chyba parobek wzięty prosto od pługa, i będzie ciągle popełniał te same błędy. Jest to bydlę z ciężkim chodem, nierozgarnięte, z niezgrabnemi łapami, takie samo, jakie niejedna memsahib w Indyach hoduje pod swoim dachem. Ale dzięki panującym prawom, jest ono wolnym i niezależnym obywatelem i, co za tem idzie, nie podlegającym krytyce. On, tylko on, murzyn, usługuje do stołu w tem obłąkanem mieście, (Chińczyk nie liczy się za nic). Jest on niewyćwiczony w służbie, niezdolny, ale zapełnia miejsce i bierze zapłatę. Bóg uposażył go mniejszą dozą rozumu, niż mieszkańców Wschodu. On zaś upiera się przy tem, że usługuje do stołu przypadkowo, tak sobie, dla rozrywki. I stara się, żebyś to zrozumiał. Życzysz sobie zjeść obiad i pragnąłbyś, ażeby ci go podano o ile możności porządnie. On zaś, murzyn, to mieszanina wielkiego, czarnego, głupiego dziecka i człowieka zarazem. Kolorowy taki pan podawał mi uporczywie ciastka, kiedy żądałem czego innego, a potem zagadnął mnie o szczegóły o Indyach. Powiedziałem mu coś nie coś o tamtejszych płacach.
— O! — roześmiał się wesoło. — Mnieby to na cygara nie starczyło.
Potem zaczął mi się łasić o dziesięć centów, a potem zaczął się rozwodzić z litością nad Hindusami, poganami ich nazywał, ten czarnowełnisty potwór, którego rasa jest od niepamiętnych czasów celem szyderstwa prastarej Azyi! Obejrzałem go dokładnie i z kształtu głowy przekonałem się, że to murzyn z rasy Yomba, jeżeli można polegać na określeniach etnologicznych. Myślał on po angielsku, ale niemniej był członkiem rasy Yomba i cechy jej przechowały się w nim wiernie. W sali pełno było okazów innych ras; niektórzy podobni do Gallasów (chociaż handel niewolnikami nie zasilał się nigdy materyałem z tamtych stron), to znów egzemplarze z Kamerunu i Krumeni, jeżeli można sobie wystawić Krumena we fraku! Amerykanie nie zwracają uwagi na takie drobiazgi rasowe; trzymają się zdala od murzynów i wyrażają się o nich nieładnie. Murzynów w Stanach Zjednoczonych jest sześć milionów, a liczba ta ciągle wzrasta. Amerykanie, raz uczyniwszy ich obywatelami, nie mogą tego odrobić. Dzienniki utrzymują, że należałoby ich podnieść za pomocą wykształcenia. Próbują tego, ale będzie to długa robota, bo czarna krew jest uporczywsza od białej i odzywa się z nieznośnem natręctwem. Murzyn, przyjąwszy religię, powraca mimo to, jak pszczoła do ula, do pierwotnych popędów swego ludu. Teraz właśnie od niedawna fala religijności wezbrała w południowych stanach. Do tej pory pojawiło się dwóch mesyaszów i jeden Daniel, i zaczęto składać tym wcieleniom świętości ofiary ludzkie. Danielowi udało się skłonić trzech młodzieńców, którzy, według jego zdania, byli ani mniej, ani więcej, tylko Schadrachem, Meshachem i Abednegiem, do wejścia we wnętrze rozpalonego pieca. Zapewnił ich, że nie spłoną. Nie powrócili jednak. Nie byłem świadkiem tego przedstawienia, ale byłem zato w kościele murzyńskim. Zgromadzenie, pod wpływem natchnienia z góry, płakało i jęczało, a jeden wytańcowywał na środku, skacząc powyżej ławki. Może być, że był chory. Ruchy jego drgającego ciała przypominały jednak zanzibarski taniec z kijem, jaki można widywać w Adenie, na statkach, wiozących węgiel, a w miarę, jak śledziłem modlących się ludzi, kruszyły się w moich oczach węzły, łączące ich z białymi, i widziałem przed sobą tylko czarnowełnistą trzodę, wznoszącą modły do Boga, którego nie rozumieją. Ci ludzie na ławkach, porządnie ubrani, siwowłosi, to wszystko dzicy, mniej lub więcej. Co Ameryka zrobi z murzynami? Południe nie złączy się z nimi nigdy. W niektórych stanach związki z czarnymi karane są jako kryminalne przestępstwa. Północ coraz mniej potrzebuje murzynów do roboty. A jednak murzyn nie zniknie. Pozostanie on jako kwestya do rozwiązania. Przyjaciele jego utrzymują, że wart jest tyleż, co biały. Nieprzyjaciele... ach! niedobrze być murzynem w kraju bezwzględnej wolności, w ojczyznie ludzi zuchwałych i odważnych...
Ale niema to nic wspólnego z San-Francisco i jego wesołą młodzieżą i pannami; z dzielnymi przechwalającymi się ludźmi, z obfitością złota i dumy.
Cóż więcej mógłbym powiedzieć? Nie mogę pisać dokładnie, bo jestem zakochany w wymienionych powyżej pannach i innych jeszcze, które nie figurują na wykazie. Panna, pisząca na maszynie jest typem stanowiącym materyał pism humorystycznych, ale typem bardzo pożytecznym. Taka panna z towarzyszką najmuje pokój w dzielnicy handlowej i przepisuje rękopisy. Tylko kobieta może dać sobie radę z maszyną do pisania, bo nabrała wprawy przy maszynach do szycia. Może ona zarobić sto dolarów miesięcznie, i uważa, że to jest forma zarobkowania najodpowiedniejsza dla niej. Ale jakże ona w głębi duszy nienawidzi tej pracy! Po opanowaniu zadziwienia, jakiego doznałem, rozumując o interesach i wydając polecenia młodej osobie w binoklach oprawnych w złoto, zacząłem rozpytywać się szczegółowo o rozkosze niezależności. Kobiety lubią być niezależne, naprawdę lubią. To jest przeznaczeniem bardzo wielu dziewcząt w Ameryce, przyjęty ogólnie zwyczaj, i tylko ja, barbarzyniec, nie mogłem tego zrozumieć.
— Dobrze, ale cóż potem? — zapytałem. — Cóż dalej?
— Pracujemy na życie.
— A potem, czego oczekujecie?
— Że będziemy pracować i nadal.
— Aż do śmierci?
— Ta-a-k. Chyba, że...
— Że co? Mężczyzna pracuje całe życie, do śmierci...
— I my tak samo — odrzekła bez zapału. Tak przynajmniej sądzę.
Wspólniczka odezwała się śmiało:
— Czasami wychodzimy zamąż, za tych, którzy nam dają robotę, tak przynajmniej utrzymują dzienniki...
Uderzyła ręką w kilka naraz klawiszów.
— Nienawidzę jej, nienawidzę! Nienawidzę! A pan nie powinieneś tak patrzeć!
Starsza wspólniczka patrzyła na buntowniczkę z powagą i wyrzutem.
— I ja się domyśliłem, że pani jej nienawidzi — odparłem. — Nie sądzę, ażeby amerykańskie panny różniły się w tym razie od angielskich.
I co tu można powiedzieć takiej młodej osobie, pracującej na życie i nienawidzącej tej pracy? Można się tylko w niej zakochać, ale to jeszcze za mało.





XXV.
Jadę przez ojczyznę Bret Harta aż do Portlandu, ze stanu Kalifornii. — Opis tęsknoty, jaka owładnęła dwoma wędrowcami, zaglądającymi do naszych domów.

San-Francisco ma tylko jednę wadę: trudno się z niem rozstać. Z żalem w sercu wyruszyłem jednak do Portlandu w Oregonie, a było to trzydzieści sześć godzin jazdy koleją.
Główny dworzec, z którego rozchodzą się wszystkie linie, nie posiada wcale peronu. Przestrzeń, wylana zgruba asfaltem, z kilkunastu parami relsów, a na niej obładowany ręcznemi pakunkami podróżny przeskakuje z jednych relsów na drugie w poszukiwaniu właściwego pociągu. Dzwonki sześciu syczących lokomotyw rozlegają się nad jego uchem. Gdyby upadł, tem gorzej dla niego.
— Kiedy dzwonek się odzywa, strzeż się lokomotywy.
Długie przyzwyczajenie oswoiło ten naród z niebezpieczeństwem i natchnęło go lekceważeniem w stopniu, jakiego Bóg nie życzył sobie nigdy. Kobiety, które w Anglii zbierałyby fałdy sukni i uciekały bojaźliwie z wyniosłego przejazdu kolejowego, tu rozmawiają o strojach i o dzieciach pod samym nosem lokomotywy, a małe dzieci igrają z poruszającemi się wagonami w sposób zgrozą przejmujący. Przebyliśmy spokojnem tempem dwudziestu pięciu mil na godzinę ulice przedmieścia, mającego pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, i nasza podróż pomiędzy wozami, dziećmi i wystawami sklepowemi odbyła się bez przejechania kogokolwiek, co mnie niemało zadziwiło.
Kiedy już murzyn urządził mi na noc posłanie, rozweseliła mnie niesłychanie myśl, że cokolwiek się zdarzy, będę musiał zostać tam, gdzie jestem, i czekać, dopóki lampa naftowa nie zapali wywróconego wagonu i nie spali mnie na węgiel. Łatwiej wydostać się z natłoczonego teatru, niż uciec z Pulmanowskiego wagonu.
W chwili, gdy uczyniłem odkrycie, że obfitość niektórych blaszek, pluszu i adamaszku nie wynagradza ciasnoty i kurzu, pociąg przejeżdżał o świcie brzegiem rzeki Sacramento. Po ustawieniu na właściwe miejsca siedzeń pootwierano kilka okien, ale długi, do trumny podobny wagon, nie mógł się tem dostatecznie przewietrzyć, a my siedzieliśmy w jego wnętrzu zapoceni i brudni. O szóstej rano upał już był dokuczliwy, mimo to jednak radowałem się, oglądając na własne oczy krainę, opisywaną przez Bret Harta. Oto sosnami porosłe góry, w którym jego górnicy żyli i walczyli; oto rozpalona, czerwonawa ziemia, z której wypłukiwano złoto; wyschłe potoki, czerwona, zakurzona droga, po których krążyły dawnemi czasy dyliżansy. Stosy drzew świeżo ściętych i potniejących żywicą, a nadewszystko ten odurzający żar w powietrzu, który tryska z pod pióra Bret Harta i przenika ociężały mózg czytelników. Zatrzymaliśmy się przy zbiorowisku pak, zaszczyconem godnością miasta; nosiło ono szumną nazwę Amberoille, czy coś podobnego, a chełpiło się fontanną, godną stać w prawdziwem mieście. Obok fontanny był hotel, mający siedemnaście stóp wysokości, licząc z kominami; brunatne niedźwiedziątko uwiązane było u drzewa w pobliżu fontanny, juczny muł drzemał wsród tumanów kurzu, górnik w czerwonej koszuli utrzymywał hotel, górnik w niebieskiej koszuli przechadzał się wokoło, a dwóch górników wchodziło do środka domu na kieliszek. Dziewczyna, przysłaniając ogorzałą ręką oczy, patrzyła na zadyszany pociąg.
— I cóż pan na to? — zapytał mnie towarzysz podróży, prawnik. — Nieznany, nowy dla pana świat, nieprawdaż?
— Nie, doskonale znajomy. Nie wyjeżdżałem jeszcze nigdy z Anglii, kiedy się już z nim zapoznałem.
Szybko, jak błyskawica, wymknęła się odpowiedź.
— Tak, żyli oni już wszyscy wtedy, gdy poszukiwacze złota byli tu panami.
Polubiłem odrazu tego prawnika i wypiliśmy za zdrowie Bret Harta, który, według zdania mieszkańca San-Francisco, „przyznaje się do Kalifornii, ale Kalifornia nie przyznaje się do niego, bo się zrobił Anglikiem.“
Bezimienny jakiś głos zaczął mi opowiadać o bogactwach tej krainy, ale tylko tyle zapamiętałem z jego gadania, że pstrągi pojawiają się w rzece Sacramento, nad której brzegiem jechaliśmy ciągle.
Potem odezwał się krzepki, ze szpakowatym włosem jegomość i zaczął się rozpytywać o pstrągi. Był z nim sekretarz Towarzystwa ubezpieczeń na życie. Przypuszczam, że podróżował on dla wyszukiwania zabitych w pociągu. Ale prócz tego był zapalczywym rybakiem. Spotkawszy kolegę, zaproponowali mi spółkę.
Ajent ubezpieczeń wyrzekł:
— Nie zatrzymuję się w Portland, ale mogę panów zaznajomić z człowiekiem, który dostarczy wszelkich wskazówek co do pstrągów i łososi.
Obaj opowiadali ciekawe rzeczy, podczas gdy pociąg prześlizgiwał się przez lasy, a w dali ukazywał się śnieżny czub olbrzymiej góry. Mijaliśmy winnice, wzorowe sady, potem łany pszenicy, gdy się zaczęły rozwijać równiny, a co dziesięć mniej więcej mil zbiorowisko dwudziestu, trzydziestu domów, z trzema, co najmniej, kościołami. Dwa tysiące mieszkańców byłoby tu dużem miastem i trzymałoby niesłychanie wiele o swoich siłach.
Zgrzyt hamulców, widok potrójnie zakręcających łuków linii o kilka mil poniżej, nawet widok towarowych pociągów, sunących prawie pod naszemi kołami, nietyle mnie wzruszały, co drewniane rusztowania, na które wpełzaliśmy, mosty na sto stóp wysokie, a wyglądające tak, jakby je zbudowano z drewnianych pałączków.
— Nasz budulec jest i błogosławieństwem i klątwą naszego kraju — mówił stary mieszkaniec południowej Kalifornii. — Te wiadukty trwają pięć do sześciu lat; naprawa ich jest niemożliwa, więc w końcu załamują się pod pociągiem, albo się palą podczas pożaru lasu.
I mówił to na samym środku trzeszczącego i uginającego się wiaduktu. Przygodny jakiś technik rzucił okiem na nasz pociąg, ale kolej nie marnuje tu ludzi na obowiązkowe dozory. Często zdarza się, że bydło jest na relsach, a wtedy lokomotywa ucieka się do istnie szatańskiego gwizdania. Opowiadający był w młodości maszynistą, więc skracał nam drogę opowiadaniem rozweselających anegdot, co nam się może przytrafić wrazie najechania naprzykład na cielę.
— Cielę wpadnie pod miotełki i wysadzi lokomotywę z szyn. Pamiętam, jak raz świnia wykoleiła cały spacerowy pociąg; sześćdziesięciu było zabitych.


∗                ∗

Spuściliśmy się wgłąb Oregonu, w kraj budulcu i pszenicy. Jechaliśmy naprzemian między łanami pszenicy i jodłowemi lasami, ale głównie między jodłami, zanim dojechaliśmy do Portlandu, z pięćdziesięciu tysiącami mieszkańców, oświetlonego elektrycznością, naturalnie, również naturalnie pozbawionego bruków i posiadającego przystań wodną, położoną o sto mil od brzegu morza, na którem wielkie statki ładują towar. Biedne to miasto wrzeszczy na całe gardło, że na całem wybrzeżu oceanu Spokojnego żadne miasto nie może mu wyrównać. Ogłasza ono tę wieść jodłom, które od górskich szczytów ciągną się jednolitą gęstwiną prawie do granic miasta.
Portland wyrabia stolarszczyznę do budowy domów, piwo i bryczki, cegłę i biszkopty, a choćby kto o tem nie wiedział, widoki miasta, pomieszczone w widocznych miejscach, z wykazem zysków, jakie te wyroby przynoszą, objaśniają nieświadomych. Wszystko to jest odpowiednie i właściwe dla świeżo powstającego miasta, ale jeżeli kto utrzymuje, że to jest cywilizacya, zmusza nas do zaprzeczenia. Pierwszym obowiązkiem ucywilizowanego człowieka jest usuwać pieniądze na drugi plan, bo są one tylko smarowidłem do maszyny, żeby funkcyonowała łatwo i swobodnie.
Portland za wiele ma zajęcia, żeby myśleć o kanałach i brukach, więc czteropiętrowe, murowane gmachy wychodzą na ulicę partacko zabrukowaną i mającą drewniane chodniki. Widziałem, jak zakładano fundamenty pod budowę. Nieczystości, nagromadzone od lat dwudziestu, wsiąkały w grunt, a wyrzucane na wierzch za każdem uderzeniem łopaty, przywodziły na myśl krainy Wschodu. Pomimo to dzienniki głoszą, że niema na świecie miasta, któreby się mogło równać z Portlandem w Oregonie, w Stanach Zjednoczonych, i walczą zębami i pazurami o przystanie, koleje i t. p. urządzenia. Przykro pomyśleć, że w tem znakomitem mieście zdarzają się wypadki takie, jak zastrzelenie na ulicy człowieka przez drugiego obywatela, znanego ogólnie. Oskarżony wnosił sam za sobą obronę, przytaczając jako powód morderstwa to, że zamordowany miał, czy też morderca myślał tylko, że miał pistolet przy sobie. I nie dość, że go zastrzelił, podrzucił mu swoją broń. Czytałem obronę i przejęła mnie ona obrzydzeniem. O ile mogłem zrozumieć, to gdyby przy zabitym znaleziono pistolet, morderca byłby został uwolniony. I nietylko samo morderstwo było tchórzowskie; jeszcze bardziej tchórzowskiem było tłómaczenie. Tu, w mieście, bydlę to przelękło się, sądząc, że do niego strzela, wyobraziło sobie, że tamten człowiek zrobił ruch ręką w stronę kieszeni i tak dalej... Sędziowie nie zgodzili się jednak na to.
Powróćmy do weselszych przedmiotów. Ajent ubezpieczeniowy zaznajomił nas z właścicielem nieruchomości, który zaprosił nas zaraz na wycieczkę nad brzegi rzeki Kolumbia. Nie było żadnych ceregieli. Szpakowaty jegomość odpowiadał, gdy na niego wołano „Kalifornia,“ ja na wołanie „Anglia,“ lub „Jaś Bull,“ a właściciel nieruchomości na nazwę „Portland.“ Była to wielce swobodna i bardzo łatwa forma.
Kalifornia i ja wsiedliśmy na parowy statek w błękitno-złocisty poranek i popłynęliśmy po rzece Witlamétte, nad którą leży Portland, do wielkiej Kolumbii, rzeki, dostarczającej łososi, które następnie, upakowane w paczki, rozchodzą się po całym świecie, a w Indyach występują na przyjęcie nadzwyczajnych gości. Płynęliśmy pośród lesistych wysepek, których wybrzeża były poszarpane wyrwami, podrygiwaliśmy od jednego brzegu do drugiego w poszukiwaniu prądu, a gdy trzeba było wysadzić na ląd lub przyjąć nowego pasażera, wybieraliśmy bezpieczne i dogodne miejsce na brzegu i uderzaliśmy w nie dziobem statku. „Kalifornia“ rozmawiał z każdym nowym przybyszem i wymieniał mi jego miejsce urodzenia. Długowłosy hodowca bydła wyleciał z krzykiem z lasu, wywijając kapeluszem i został zabrany na pokład.
— Południowa Karolina — rzucił lakonicznie „Kalifornia.“ — Jak przemówi, usłyszysz pan delikatniejszą mowę od mojej.
Każda wysepka dźwigała łany bujnej pszenicy, owocowych sadów i białe, drewniane domy. Gdzieniegdzie rosły gęsto jodły, stały tartaki, a żałosny jęk potężnych pił unosił się nad wodą, jak brzęczenie zmęczonej pszczoły. Z urywków rozmowy wymiarkowałem, że „Kalifornia“ był właścicielem tratew, handlował drzewem, posiadał rancho[12], wspólnika i różne inne, równie ponętne rzeczy, jako dodatki do urozmaiconej trzydziestopięcioletniej karyery.
— Spojrzyj, młodzieńcze, zaraz tu będzie coś nowego. Będziesz krzyczał i śpiewał z radości — powiedział do mnie „Kalifornia.“
Wesołe wysepki znikły, ustępując miejsca wspanialszym zarysom, a statek wpłynął w gniazdo szersze — w labirynt czarnych, najeżonych raf, ukrytych nie głębiej jak na jednę stopę pod kotłującą się, śpienioną wodą. Zakręciliśmy na miejscu, cofnęli się w bok nagłym ruchem, a ster nie poruszył się nigdy dwa razy w tę samą stronę. Potem zetknęliśmy się z pływającą kłodą, rozłupując ją z trzaskiem, który rozległ się na całym statku, a potem ze wspaniałym, dwudziestofuntowym łososiem o srebrnem podbrzuszu, który padł nieżywy w całym blasku piękności.
— Niedaleko ztąd zobaczysz pan koła — objaśnił mnie jakiś człowiek w kapeluszu z ponadziewanemi haczykami do wędek na pstrągi. — Tutejsze łososie nie biorą na wędkę. Łowią je za pomocą kół.
Na pierwszym zakręcie rzeki zobaczyliśmy koła, piekielną maszyneryę, złożoną z przegród z drucianej siatki, poruszanych przez prąd wody, a z których wydobywają łososie, uganiające się po rzece, na łodzie stojące u wybrzeża. „Kalifornia,“ ujrzawszy to, klął długo i płynnie, a jeszcze płynniej, gdy się dowiedział, jaka jest waga pomyślnego połowu w ciągu jednej nocy: kilka tysięcy funtów! Pomyśleć tylko, co to za zbrodnicze, krwawe morderstwo! Ale tam, w Europie, chce się koniecznie jadać łososia marynowanego w puszkach, a fabryka nie może się bawić łowieniem go na wędkę...
Wkrótce potem „Kalifornię“ ogarnął szał. Zaczął skakać na przednim pomoście, wołając:
— Czy nie śliczny, czy nie cudowny?
Zobaczył wodospad — wstęgę mgły i piany, spadającą z grzbietu wzgórza, z wysokości ośmiuset stóp, z hukiem, głuszącym szum rzeki.
— Ślubny welon! — objaśniła nas służba.
Zaczęły się wspaniałe widoki, rozrzucone przez przyrodę ze zdumiewającą hojnością, rozrzutnością nawet. Rzeka ujęta była w potężne, skaliste ściany, uwieńczone na szczycie ruinami jakichś fantastycznych baszt i zamków. Potem wstęga zielonych wód rozszerzyła się i stanęły nad nią góry, odziane w jodłowe lasy, a na tysiąc stóp wysokie. Piaszczysta ława nad brzegiem wydawała się być zapowiedzią równiny, której następny zakręt rzeki kłam zadawał, bo statek podpływał znów pod potrójny rząd fortyfikacyi, groźnych, z wierzchołkami z lawy, z odcieniem z jodeł. Po za niemi wystrzelał w błękit nieba biały szczyt Mound Hood, czternaście tysięcy stóp wysoki, u ich stóp rzeka rozbijała się, a z obu stron rosły bawełniane drzewa. Usiadłem i przypatrywałem się „Kalifornii,“ który, chcąc widzieć jednocześnie oba brzegi, ruszał się i wychylał ze statku.
Dopłynęliśmy do małej wysepki, przez którą kolej przewiozła nas na drugą, bo, jak nas służący na statku objaśnił, rzeka jest „trochę niespokojna.“ Jechaliśmy sześć mil, siedząc na słońcu w cichym wagonie, wijąc się zygzakiem nad brzegiem wzburzonych fal rzecznych. Chwilami zanurzaliśmy się w jodłowe wonne lasy, upstrzone kwiatami, ale po większej części pilnowaliśmy się rzeki, zwężonej teraz jak kanał młyński. W tem właśnie miejscu, gdzie cała masa wody wichrzyła się, rozszalała nad początkiem wodospadów, rząd Stanów Zjednoczonych urządził szluzę dla statków, a rzeka wrzała, wyrzucając bryzgi śpienionej wody. Kłoda drzewa przemknęła po falach, uderzyła o skałę, roztrzaskała się na drzazgi i popłynęła dalej na białych kłębach piany. Tymczasem pociąg wjechał na rodzaj pływającego pomostu i zanim mogłem zdać sobie sprawę, co się dzieje, byliśmy już na pokładzie drugiego parowca. Wodospady były nie dalej, jak dwieście stóp pod nami, a zanim ruszyliśmy w górę, zanim drgnęły koła, pęd wody pociągnął nas już jakbyśmy byli holowani. Dalej kraj się zrobił więcej otwarty, a „Kalifornia“ żałował wciąż skał i spienionych wód, dopóki nie dopłynęliśmy do prostopadłej, skalistej ściany, czterysta stóp wysokiej, uwieńczonej olbrzymiej wielkości posągiem, stojącym na straży. Na skalistej wysepce był grób osadnika z dawnych czasów, człowieka, który się dorobił majątku w San-Francisco i pragnął być pochowany na starem cmentarzysku Indyan. Zniszczony drewniany wickyup, w którym Indyanie składają kości zmarłych, dotykał prawie jego grobu. Rzeka płynęła po bazaltowem łożysku, a nadbrzeżne skały pomalowane były na żółto, czerwono i zielono przez Indyan, i oblepione afiszami przez istoty niższego od Indyan gatunku.
Dopłynęliśmy do Dallas, stolicy okręgu, zajmującego się chowem owiec i produkcyą wełny. Amerykanin, przyjeżdżając do nieznanej miejscowości, uważa za obowiązek zwiedzić ją dokładnie. „Kalifornia“ przerzucił paltot przez ramię, z ruchem człowieka przyzwyczajonego do pieszych wędrówek, i o ósmej wieczorem poszliśmy zwiedzać Dallas. Słońce jeszcze nie zaszło i mieliśmy przed sobą całą godzinę dnia. Zdawało się, że każdy mieszkaniec posiada tu własny dom i własny kościół. Młodzieńcy przechadzali się z pannami, starsi siedzieli na schodach, nie na frontowych, wiodących do starannie pozamykanych bawialni, lecz na bocznych, lub rozpinali brzoskwinie, zbierali wiśnie. Zapach siana dolatywał, a w ciszy rozlegały się dzwonki bydła, idącego przez pola, zasypane lawą. „Kalifornia“ przeklinał drewniane chodniki, krytykując głośno kwiaty i sposób rozpinania drzew brzoskwiniowych, a o przechodzących pannach i młodzieńcach opowiadał przeróżne historye. Zdawało mi się, że znam ich wszystkich oddawna, tak żywo mnie obchodziły ich losy. Dwie kobiety stały przy bramie i rozmawiały; mijając je, usłyszałem: „spódnica“ i znów „spódnica,“ a potem: „przyślę ci formy.“ Rozmawiały o strojach. W zmroku natknęliśmy się na młodą parę i obiło mi się o uszy: „Kiedyż się zobaczymy?“ I zrozumiałem, że dla zakochanego serca taka mała mieścina może się niekiedy wydawać tak rozległą, jak Londyn, a tak trudną do przebycia, jak nieprzyjacielski obóz. Potem zamknęła się z trzaskiem ostatnia brama, a światła zaczęły się zapalać po domach.
Niestety! W powrotnej drodze do hotelu rozwiały się moje złudzenia co do cnotliwości i spokoju miasteczka. Z tyłu za sklepem był pokój z oknami, szczelnie zasłoniętemi, a tam młodzieńcy, którzy przed chwilą przechadzali się z pannami, mogli pić i grać w pokera, a w sklepie leżały ponure powieści o krwawych czynach, trucizna dla małych chłopców, i dyszące żądzą miłosną historye dla panien. „Kalifornia“ roześmiał się tylko posępnie. Powiedział mi, że te wszystkie małe mieściny w Stanach Zjednoczonych podobne są do siebie, jak dwie krople wody.





XXVI.
Opisuje, w jaki sposób łowiłem łososia w Cluckamas.

Użyłem! Amerykańskie lądy mogą się zapaść pod wodę; wziąłem już z nich to, co mają najlepszego! A tem najlepszem nie były ani dolary, ani miłość, ani nieruchoma własność... Posłuchajcie, a opowiem wam, jaki połów mieliśmy, ja i „Kalifornia,“ a będziecie nam zazdrościć!
Powróciliśmy z Dallas do Portlandu tą samą drogą, a statek przystanął tylko po drodze, żeby zabrać łososie, połów z jednej tylko nocy i odstawić je do fabryki konserw. Kiedy właściciel drucianych przegród powiedział, że połów wynosi dwa tysiące dwieście trzydzieści funtów i że „był nieosobliwy,“ myślałem, że kłamie. Ale gdy ludzie zaczęli znosić paki na pokład, wziąłem się do rachowania: liczyłem ogromne stufuntowe ryby za ledwie pośnięte, tłum dwudziesto i trzydziestofuntowych i masę drobniejszych rybek...
Parowiec przystanął koło drewnianej szopy, zbudowanej na palach na wybrzeżu, i odesłał ryby. Poszedłem za niemi po pochyło rzuconym pomoście, prowadzącym do szopy. Lichy budynek drżał cały od poruszeń maszyny, a obok leżał błyszczący stos blaszanych obrzynków, pozostałych po oberżnięciu puszek. Sami Chińczycy byli przy tej robocie podobni do obmazanych krwią żółtych dyabłów, gdy się tak przesuwali po smugach słonecznego światła, padających na podłogę. Kiedy wyłożono nasz ładunek, drewniane paki rozpadły się, dostawszy się pod strumień wody, a łososie, wydobyte z nich na wierzch, zabłysły jak srebro. Chińczyk wyrzucił jednę, dwudziestofuntową sztukę, odciął jej głowę i ogon dwoma cięciami noża, trzecim rozpłatał brzuch i wyrzucił wnętrzności, a potem cisnął już oprawioną do kadzi, napełnionej krwawą wodą. Drugi Chińczyk wydobył ją z wody, rzucił pod maszynę, podobną do sieczkarni, która pokrajała ją szybko na cieniutkie plasterki. Inni Chińczycy pakowali tę masę do puszek, które zjeżdżały w dół za pomocą dowcipnej maszyneryi, lutującej szczelnie puszki w przelocie. Każda puszka była obejrzana z pośpiechem, czy niema w niej szpar, a następnie razem z towarzyszkami zanurzona w kocioł z wrzącą wodą, w której gotowała się parę minut. Po gotowaniu wszystkie wzdymały się lekko i zjeżdżały na windzie do ludzi, którzy w każdej robili otwór dla wypuszczenia powietrza i zalutowywali go potem ściśle. „Najlepszy łosoś z Kolumbii“ był już gotów do sprzedaży; brakowało tylko etykiet. Uderzył mnie nietylko pośpiech roboty, ale i całe urządzenie fabryki. Wewnątrz szopy ucywilizowane, niemiłosierne maszyny, naokoło gęsto rosnące jodły, głęboka cisza i samotne góry. Statek nasz zatrzymał się tam tylko dwadzieścia minut, a przez ten czas narachowałem dwieście czterdzieści przygotowanych puszek, zrobionych z połowu ostatniej nocy, zanim wyszedłem z szopy z oślizgłą, poplamioną krwią i tłuszczem podłogą, pełnej brudnych chińskich robotników.
Powróciliśmy do Portlandu. „Kalifornia“ i ja, łaknąc łososi, a właściciel nieruchomości, z którym zapoznał nas był ajent ubezpieczeń, wyszedł na nasze spotkanie i oznajmił nam, że o piętnaście mil stąd jest miejscowość urocza Clackamas, a w niej to, czego nam potrzeba. „Kalifornia“, z fruwającemi w powietrzu połami od tużurka, popędził do stajni, gdzie były konie do najęcia, i przyprowadził zaprzągnięty wózek. Wózek był tak lekkiej budowy, że mogłem go pociągnąć jedną ręką. Koń był czysto amerykański, to jest obdarzony ludzkim prawie rozumem i łagodnością. Ktoś się odezwał, że droga do Clackamas niedobra, i ostrzegał, żebyśmy nie połamali resorów. „Portland“, patrząc na przygotowania, oznajmił, że i on pojedzie, i w cudowną pogodę wyruszyliśmy we trzech przygodni jednodniowi towarzysze. „Kalifornia“ przymocował starannie wędki do wózka, a widzowie zasypali nas wskazówkami co do tartaków, które będziemy mijali, co do brodów, przez które mamy przejeżdżać, i co do słupów, mających nam służyć za drogowskazy. O pół mili za miastem, mającem pięćdziesiąt tysięcy ludności, wjechaliśmy na drogę, której by się powstydziła najnędzniejsza irlandzka wioszczyna.
Potem znów sześć mil szosy dało nam ocenić wartość naszego zaprzęgu. Linia kolei biegła pomiędzy nami a rzeką, druga linia wysoko nad nami przez góry. Cała okolica zasiana była osadami, na drogach pełno farmerów, powożących wozami, a na sianie po za nimi siedziały dzieciaki z jasnemi głowami i wystraszonem spojrzeniem. Mężczyźni wogóle wyglądali pospolicie, ale kobiety były wystrojone. Tylko, że pasmanterye na sukiennym staniku niekoniecznie pasują na wozie wiozącym siano. Potem wjechaliśmy w lasy; tłukliśmy się pomiędzy opalonemi pniami, poprzez wyboje, które w zimie muszą być niezgłębionemi kałużami, wspinaliśmy się po niesłychanych spadzistościach. Nigdzie nie widziałem śladu drogi. Był to tylko jakiś trop, z którego trudno było zjechać, a jedyną sztuką było utrzymać się na nim. Kurzawa leżała na stopę grubo, a pod kurzawą trafiały się kawałki desek i pęki gałęzi, na których wózek podskakiwał w górę. Czasami miażdżyliśmy kołami paprocie, to znów w miejscu, gdzie najobficiej rosły jerzyny, zastaliśmy opuszczony cmentarzyk, ogrodzony drewnianym pokrzywionym płotem, ze smętnemi polowemi kamieniami, pochylonemi żałośnie nad zielonawemi dziewannami. Potem przy odgłosie klątw i łamanych krzaków pojawiły się potężne woły, ciągnące czterdzieści stóp długą belkę. Następnie ukazała się dolina pełna pszenicznych łanów i drzew wiśniowych, gdzie zatrzymawszy się przed jednym z domów, kupiliśmy dziesięć funtów przepysznych czarnych wisien za niecałą rupię, i napili się zimnej jak lód wody za darmo, podczas gdy rozkiełznany koń mądrze pogryzał trawę obok drogi. Dalej natrafiliśmy na obozowisko hodowców koni, odpoczywających nad wodą i gotowych do sprzedaży lub zamiany, a raz przemknęło przed nami dwóch ogorzałych młodzieniaszków, pędzących na indyjskich konikach, z wysokiemi kulbakami. Wrzeszczeliśmy chórem, by spłoszyć dzikiego kota; dysputowaliśmy nad tem, co skłoniło węża do wypełzania na drogę, i rzucaliśmy kawałkami kory na awanturniczą wiewiórkę, małą, szarą, indyjską wiewióreczkę; zgubiliśmy drogę i tak zaplątali wózek na spadzistości wzgórza, że musieliśmy unieruchomić jego tylne koła, ażeby go sprowadzić na dół. Przytem „Kalifornia“ opowiadał o Newadzie i Arizonie, o samotnych nocach przeżytych w pustyni, o polowaniach na jelenie i na ludzi, o kobietach, pięknych kobietach, które są iskrą, wzniecającą pożary w miastach Zachodu, gaszonych potem krwią i wystrzałami pistoletów; o nagłych zmianach i powodzeniach, które poszukiwacza złota lub gałganiarza zamieniają w poczwórnego milionera, lub druzgoczą kolejowego króla. Cały ten dzień wyrył się w mojej pamięci na zawsze, lecz zaczął się on właściwie dopiero od tej chwili, gdyśmy stanęli przed małym domkiem na wyżynach Clackamasu i znaleźli pożywienie dla konia i mieszkanie dla siebie przed wyruszeniem nad rzekę, rozlewającą się szerokim upustem o ćwierć mili stamtąd.
„Portland“ nie miał wędki. Wziął pod swoją opiekę żelaza i wódkę. „Kalifornia“ sapał, chodząc w górę i w dół wody, wreszcie wybrał miejsce i zapuścił wędkę. Ja składałem właśnie swoją, gdy się rozległ radosny zgrzyt, okrzyk „Kalifornii“ i trzy stopy długi kawał srebra zakołysał się w powietrzu ponad wodą. Zaczęło się mocowanie. Łosoś darł się w górę rzeki, ciągnąc linkę od wędki, a bambusowy kij wyginał się gwałtownie. Co dalej zaszło, nie umiem powiedzieć; „Kalifornia“ klął i modlił się, „Portland“ wrzeszcząc, posyłał mu rady, a ja czyniłem to samo, i zdawało mi się, że to trwało pół dnia, a w rzeczywistości trwało zaledwie kwadrans, zanim ryba dostała się do sieci z wielkiem miotaniem się, skokami głową na dół i koziołkami w powietrzu. Przyszła jednak na wybrzeże, a nieubłagane żelazo przecięło nić jej żywota. Wyciągnęliśmy ją na ziemię; ważyła mniej więcej dwanaście funtów. Dwunastofuntowy łosoś, opierający się z całej siły! Zaczęliśmy tańcować z radości na kamienistem wybrzeżu, a „Kalifornia“ pochwycił mnie wpół i o mało nie połamał mi żeber, wołając:
— Wiwat! Wiwat! Na ciebie teraz kolej! Ja czekałem dwadzieścia cztery lata!
Wszedłem do lodowato zimnej wody i zapuściłem wędkę powyżej sieci, ale nie było tam nic, oprócz nikczemnego, wodnego węża, w niebieskiej z czarnem szacie, z koralową paszczą, który zwinął się na kamieniu i syczał przekleństwa. Następnie schwytał się łosoś, ach! wspaniała sztuka! Woda zakotłowała się... Połknął haczyk i zaczął się rzucać i parł się w górę, pod wodę, zwijając w kłębek linkę wędki... Przeciąłem sobie głęboko duży palec u ręki podczas szamotania się z liną, ale nie czułem nic w tej chwili. I ten tak samo, jak łosoś „Kalifornii“, szarpał się i wyprężał linkę, lecz w owej godzinie miałem chyba dwieście pięćdziesiąt palców u rąk, zamiast dziesięciu. Wybrzeże i jodły kręciły się wkoło mnie, a ja ciągnąłem, ciągnąłem, jak gdyby szło o życie! „Kalifornia“ też zaczął ciągnąć swoją zdobycz z wielką wprawą i zręcznością, a mój łosoś, zanurzywszy się zrazu w głębinę, wypłynął potem znów na powierzchnię.
Ciągnęliśmy nasze ryby na brzeg ku płytkiej zatoce, najlepszemu miejscu do wylądowania zdobyczy. „Portland“ dodawał nam otuchy i chciał mnie zastąpić w trzymaniu wędki, ale ja byłbym wolał ponieść śmierć na kamykach rzecznego łożyska, niż zrzec się prawa do wydobycia na ląd pierwszego swojego łososia, niewiadomej wagi! Pozwolił się on wreszcie wydobyć na ląd, podskakując niby z wielkiej uciechy, gdym go dociągał do płytkiej zatoki, lecz zaledwie poczuł dno pod swem potężnem cielskiem, cofnął się w tył z szybkością torpedowca i cała moja praca poszła na marne. Powtórzyło się to kilkanaście razy, zanim poczułem, że zrzeka się dalszego oporu. Wydobyłem go na brzeg. Sieć na nic się nie zdała na rybę takich rozmiarów, a nie chciałem go zabijać widłami. Wszedłszy na mieliznę, ująłem go z uszanowaniem koło skrzeli, za którą to uprzejmość zaczął mnie bić po nogach, a ja, poczuwszy jego siłę, zdumiałem się jeszcze bardziej. „Kalifornia“ zajął moje miejsce na mieliźnie, trzymając silnie swoją zdobycz, ja zaś położyłem się na wybrzeżu, na wonnej trawie, i dyszałem razem z moim łososiem. Ręce miałem pokaleczone i skrwawione, pot spływał ze mnie, oblepiony byłem jak arlekin skorupami ślimaków, zmoczony nawskróś do pasa, z nosem opalonym przez słońce, ale głęboko, bezdennie, niewymownie szczęśliwy! On, mój piękny, cudowny łosoś, ważący dwanaście funtów, leżał obok mnie; wyciąganie go na ląd zabrało mi trzydzieści siedm minut czasu!
„Kalifornia“ tymczasem borykał się ze swoją zdobyczą, sypiąc hiszpańskiemi klątwami. Wyciągnął go wreszcie na brzeg i ułożyliśmy wszystkie trzy sztuki, dumni jak królowie...
Czy podobna opisać ten dzień szczęśliwy? Zanurzaliśmy się wciąż w wodzie, „Kalifornia“ i ja, a za każdym razem wracaliśmy ze zdobyczą. Potem „Portland“ wziął moją wędkę i ułowił dziewięciofuntową sztukę. Wszystkie ryby walczyły mężnie, a najmężniej jedno małe, sześciofuntowe stworzenie. Ważyliśmy każdą, a „Portland“, jako porządny obywatel i właściciel nieruchomości, zapisywał starannie wagę w swoim notatniku. Po upływie sześciu godzin zrobiliśmy obrachunek: 16 sztuk, wagi 142 funty.
Uroczyście, pełni wdzięczności, poskładaliśmy rybackie przybory, dość już było nam tej chwały, i powróciliśmy, wylewając łzy radości, do ubożuchnej bosej rodziny, mieszkającej w domku podobnym do paki drewnianej, stojącym nad brzegiem rzeki. Stary farmer wspominał dni i noce przeżyte na utarczkach z Indyanami, dawno już temu, w latach pięćdziesiątych, kiedy każda fala Kolumbii i wód do niej wpadających kryła w sobie niebezpieczeństwo. Bóg obdarzył go osobliwym darem zawiłego opowiadania i żarliwością o dobrobyt dwóch synów, ogorzałych i spokojnych chłopaczków, chodzących codzień do szkoły i mówiących poprawną angielszczyzną z dziwacznym akcentem. Żona farmera miała minę surową; niegdyś mogła być łagodna, a może nawet i ładna. Długie lata pracy odebrały lekkość jej krokom i swobodę głosowi. Zdawało się, że żyje tylko dla nieustannej pracy, dla gnębiących domowych zatrudnień, nie mając już nic w życiu, nic, oprócz grobu, gdzieś na wzgórzu między krzakami jerzyn, pod cieniem jodeł. Ale sympatyzowała ona widocznie, na swój odrębny ponury sposób, z najstarszą córką, drobną, milczącą, ośmnastoletnią dziewczyną, której myśli daleko odbiegały od gotowania potraw i od szorowania garnków. Trafiliśmy na katastrofę w domu. Niegodziwa, przewrotna szwaczka, przyobiecała zrobić dzieweczce suknię na jutrzejszą podróż koleją, a chociaż bosonogi Georgie, obawiający się bardzo siostry, wyprawił się konno w lasy na poszukiwanie, suknia nie przyjechała. Dlatego stroskana dziewczyna usługując przybyszom, musiała złorzeczyć im w duszy, że przeszkadzali jej dać folgę łzom. Była to na małą skalę tragedya. Matka martwym, spokojnym głosem łagodziła jej niecierpliwość i siedziała pochylona, szyjąc jakieś ubranie dla córki. Dowiedziałem się o tem wszystkiem o zmroku, wśród szeptów zapadającej nocy, przechadzając się wokoło domu z „Kalifornią“, który rozwijał się jak lotos w świetle księżyca, a potem w małej izdebce, gdzieśmy nocowali i gdzie „Portland“ z „Kalifornią“ nie ustawali w opowiadaniach.
Nazajutrz „Kalifornia“ wziął mnie pod swoje skrzydła i powiózł obejrzeć miasto Tacomę. Wsiedliśmy na pociąg i zabili krowę, nie chciała zejść z relsów, więc lokomotywa „trafiła“ w nią i przejechała, poczem dojechaliśmy do miasta, które leży przy drodze do Vancouveru i Alaszki.
Nie wiem dobrze, co właściwie produkuje miasto Tacoma, choć wszyscy kładli mi w uszy cudowne rzeczy o jego przyszłości. Węgiel i żelazo, marchew, kartofle, budulec i dzienniki, ostrzegające miasto Portland, że dni jego są policzone. Przyjechaliśmy o zmierzchu. Drewniane chodniki głównej ulicy dudniły pod obcasami setek ludzi, upędzających się gwałtownie za napitkiem i korzystnemi placami. Ale na początek szukali oni napitku. Na ulicach pięciopiętrowe gmachy najnowszych i obrzydliwych kształtów sąsiadowały z drewnianemi szopami. Nad głowami wisiały poplątane druty telegrafu, telefonów i elektrycznego oświetlenia, umocowane do chwiejących się słupów. Po błotnistej posępnej ulicy biegła linia tramwajowa, po za ulicami wznosiły się wzgórza, na których miasto rozsypywało się, jak rzucone niedbale domino. Za miastem pierwszy tramwaj — wykoleił się odrazu wtedy właśnie, gdym wsiadał do niego — wspinał się na wzgórza, ale najwięcej rzucały się w oczy fundamenty z kamienia i cegły, zbudowane pod gmach teatru, i opalone pnie jodłowe. Minęliśmy niewyrównane ulice, kończące się raptownym spadkiem i zaroślami, obrzeżone drewnianemi chodnikami, wyłożonemi deskami, których końce były żywem drzewem, obejrzeliśmy kobiece seminaryum, wysokie, niezgrabne, czerwone, a którem kazał nam się zachwycać mieszkaniec miasta, więc zachwycaliśmy się na rozkaz. Oglądaliśmy domy, naśladujące domy w San-Francisco, budowane w stylu holenderskim, i jeszcze inne, ozdobione suto wycinanemi z drzewa ozdobami...
Mieszkańcy z rozkoszą i dumą wychwalali swoje miasto. Na murach hotelu jaśniały płomieniste panoramy Tacomy, w których trudno było odkryć jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistego miasta. W ogłoszeniach wysławiano cechy najwyższej cywilizacyi, widocznie w Tacomie dzienniki głosiły to samo jeszcze donośniej. Ajenci sprzedawali działy gruntu za tysiąc dolarów na niewytkniętych jeszcze ulicach. Na ulicach — pierwotnych ulicach — gdzie nieosłonięte niczem światło elektryczne walczyło z łagodnym północnym zmierzchem, ludzie rozmawiali o pieniądzach, o mieście i znów o pieniądzach, jak się ten i ten dorobił, na czem i ile. A na rogu Armia zbawienia, w czerwonych mundurach, nawoływała ród ludzki do wyrzeczenia się wszelkich rozkoszy i podążenia za jej hałaśliwym Bogiem. Ludzie zatrzymywali się, przystawali na chwilę, po dwóch, po trzech, przysłuchiwali się w milczeniu, i milcząc odchodzili, a odgłos cymbałów gonił za nimi.
„Kalifornia“ poszedł na własną rękę zbierać wiadomości, i powrócił, śmiejąc się głośno.
— Wszyscy tu poszaleli — powiedział — wszyscy! Jakiś człowiek o mało mnie nie zastrzelił zato, żem się nie zgodził na jego twierdzenie, iż Tacoma zgniecie San-Francisco swojemi kartoflami i marchwią. Zapytałem go, co miasto produkuje, a on nie mógł mi wymienić nic, oprócz tych dwóch jarzyn... Cóż ty na to, młodzieńcze?
— Jadę na terytoryum angielskie na krótko, żeby nabrać oddechu — odpowiedziałem bez wahania.
— A ja powracam do naszych łososi w Clackamas. Namawiają mnie, ażebym tam nabył grunty. Ale ty, młodzieńcze, nie kupuj tu gruntów!
I „Kalifornia“ znikł mi z oczu na zawsze, żegnając mnie przyjaznem zakołysaniem paltota — znikł w odrębnych od mojego światach. Niechaj mu szczęście sprzyja! Pierwszorzędny z niego rybołówca!
A ja wsiadłem na statek i popłynąłem przez Sound do Vancouver, które jest początkiem drogi żelaznej, wiodącej od Kanady do oceanu Spokojnego. Dziwna to była podróż. Woda, uwięziona między niezliczonemi wysepkami, leżała spokojna, cicha i gęsta, jak oliwa, a poruszenia śruby mąciły nieruchome odbicia jodeł i skał nadbrzeżnych. Było to coś, jakbyśmy sunęli po szkle. Nie! sam nawet rząd nie wie liczby wysepek Soundu. Nawet teraz jeszcze można dostać wysepkę na zażądanie; można tam zbudować dom, hodować owce, łowić łososie i być królem na małą skalę, mając za poddanych Indyan prześlizgujących się na czółnach między wysepkami i wygrzebujących sobie nory na wybrzeżu. Indyanin z Soundu jest nieprzyjemny i chyba tylko przypadkiem malowniczy. Żona wiosłuje, a on siedzi bezczynnie, i tylko czasem podniósłszy się, bez żadnego powodu uderzy żonę wiosłem w głowę, nie wywracając wątłego statku. Przypuszczam, że czyni to dla popisania się swą zręcznością przed białymi.





XXVII.
Jadę z Vancouver do Yellowstone National Gart.

Vancouver przed kilku laty spłonęło doszczętnie w ciągu szesnastu minut i jeden tylko dom ocalał. Teraz ma ono czternaście tysięcy ludności i buduje domy z cegły z granitowemi frontonami. Ale panuje tu dziwna ospałość w porównaniu z innemi amerykańskiemi miastami: ludzie biegają po ulicach, wygłaszając kłamstwa, a spluwaczki po hotelach stoją bez użytku, kąpiele są bezpłatne, a drzwi w łazienkach nie mają zasuwek.
Dworzec głównej stacyi drogi żelaznej z Kanady do oceanu Spokojnego nie jest bardzo wspaniały, ale można zostać wyrzuconym prosto z okna wagonu na statek, który cię zawiezie do Yokohamy w czternaście dni od wyjazdu z Vancouveru. Z wyjątkiem pewnych prądów, o których się nie mówi, ale które utrudniają dostęp okrętom żaglowym, Vancouver posiada prawie zupełnie dobry port.
Miasto jest zbudowane nad zatoką, a pomimo, że młode, posiada ulice porządniejsze, niż w miastach Ameryki zachodniej. Flaga angielska powiewa na dachach budynków, pełno też Anglików, mówiących poprawnie po angielsku, unikających bluźnierczych klątw i przedzielających przyzwoitemi odstępami czasu połykane napoje. To wszystko zachęciło mnie do nabycia tam gruntów. Nabyłem je od angielskiego ajenta, któremu nie powodziło się w wojsku, więc przerzucił się na drogę handlową. Upewniał mnie, że te grunty nie są skałą, ani nie leżą na dnie wody, więc kupiłem je tak prędko, jak paczkę tytoniu. I otóż jestem właścicielem czterystu jodeł, kilku tysięcy tonn granitowych złomów, rozsypanych na korzeniach jodeł, i kawałeczka ziemi. To jest działka gruntu w Vancouver. Właściciel lub ajent trzyma ją, dopóki nie podniesie się cena, następnie sprzedaje i kupuje większą przestrzeń dalej położoną. W jaki sposób ma to wpływać na wzrost miasta, nie wiem, ale mój ajent upewnia, że tak jest niezawodnie. Wolałbym tylko, ażeby na moim kawałku było trochę więcej jodeł, a mniej kamieni.
Popłynąłem stamtąd przez Sound do stacyi morskiej Wiktorya, na wyspie Vancouver. Zastałem w tem spokojnem mieście angielskiem o pięknych ulicach całą kolonię starych ludzi, nie mających innego zajęcia, prócz rozmowy, łowienia ryb i przesiadywania w klubie. Znak to, że emeryci osiedlają się w Wiktoryi, bo tutejsza taniość pozwala na wygodne życie przy małych funduszach. Tu też opowiedziano mi o wielkim pożarze Vancouveru. Jak mieszkańcy Nowego Westminsteru, położonego o dwanaście mil od Vancouveru, ujrzeli łunę na niebie o szóstej wieczorem i myśleli, że to lasy się palą, jak potem zaczęły fruwać po ulicach kawałki opalonych papierów i wtedy domyślili się, że stało się nieszczęście, jak w godzinę potem wpadł do miasta człowiek na koniu, wołając, że Vancouver już nie istnieje, że w ciągu szesnastu minut ogień strawił je do szczętu! Jak w dwie godziny później lord-major Nowego Westminsteru przeznaczył na wsparcia dziesięć tysięcy dolarów z funduszów miasta, jak wozy z żywnością i kołdrami wjeżdżały na miejsce, gdzie przedtem stało Vancouver. Jak pod zgliszczami znajdowano zwęglone ludzkie szkielety...
— Owej nocy — mówił opowiadający — mieszkańcy Vancouveru pozostali bez dachu nad głową. Drewniane miasto spłonęło doszczętnie. Nazajutrz zaczęli budować domy murowane, i widziałeś pan, co zrobili.
Z Wiktoryi powróciłem do Tacomy i w drodze przekonałem się, że jestem przesycony krajobrazami. Jest trochę słuszności w tych słowach rozczarowanego podróżnika:
— „Jeżeliś zobaczył jodłowy las, skały, rzekę, i jezioro — widziałeś już cały krajobraz Ameryki zachodniej... Czasami zdarzy się jodła trzysta stóp wysoka, czasami jezioro sto mil długie. Ale mniej więcej ciągle to samo. Jestem już znudzony tem wszystkiem.“
Ja nie jestem znudzony. Jestem tylko zmęczony. Mówią mi, że gdybym pojechał do Alaszki, zobaczyłbym tam wyspy jeszcze gęściej zarosłe lasami, śniegiem pokryte szczyty, jeszcze wynioślejsze, i rzeki, jeszcze piękniejsze. To mnie skłoniło, żeby nie jechać do Alaszki. Pojechałem zato na wschód — na wschód do Montany, po jednej jeszcze okropnej nocy, spędzonej wśród plujących ludzi. Dlaczego mieszkańcy Ameryki zachodniej tak plują? Nie może to ich chyba bawić, a dla sąsiadów nie jest też bynajmniej ani ciekawe, ani przyjemne.
Zawróciłem więc na wschód, w stronę Yellowstone-Park, który we wszystkich podróżnych przewodnikach opisywany jest jako kraina cudów. Ale właściwe cudowności zaczęły się już w pociągu. Pasażerowie byli bardzo weseli. Jeden z nich objawił zamiar niezapłacenia za bilet i porwał się na konduktora, który go uczciwie potłukł o podwójne szyby w oknie. Porozcinał mu głowę w czterech, czy pięciu miejscach.
Doktór, jadący tym samym pociągiem, zaszył pośpiesznie największe rozpłatania, i wyrzucono rannego na najbliższej stacyi, ociekającego strumieniami krwi, z głową skrwawioną, podobnego do upiora. Konduktor wyraził „przypuszczenie“, że człowiek ten umrze i dodał sposobem objaśnienia, że z północnooceanową koleją lepiej nie stroić małpich żartów...
Noc zapadła, gdyśmy wyjechali z lasów i wytoczyli się na pustkowie, porosłe krzakami szałwii. Trudno sobie wyobrazić coś smutniejszego, jak przestrzenie zarosłe tą niebieskawą, karłowatą, zakurzoną rośliną. Owija ona pochyłości wzgórz, jak całun ciało umarłego.
A jednak jest jeszcze coś gorszego od szałwii: miasto położone wśród stepu. Zatrzymaliśmy się na stacyi, a człowiek jakiś powiedział mi, że to królowa — główne miasto preryi. Wolałbym, ażeby Amerykanie nie głosili takich bezecnych kłamstw. Naliczyłem trzynaście, czy czternaście domów i kawałek drogi wygniecionej na błękitnawej powierzchni szałwii...
Ilekroć pociąg się zatrzymał, uroczysta cisza tych pustkowi przemawiała do mnie żałośnie. Było to coś nakształt zmory, tem dokuczliwszej, że trzeba było spać w wagonie przeznaczonym dla emigrantów, bo właściwe wagony sypialne były pełne. Nad ranem zrobił się hałas, bo jakiś człowiek upił się w ciągu nocy i zaczął się kłócić. Na to powstał drugi człowiek z rudą głową i obił kłótnika, śmiejąc się całą gębą podczas tej operacyi, a drobna i delikatna kobietka, siedząca na oddalonej ławce, przypatrywała się całemu zajściu i nazwała pijanego „przeklętą świnią“, co było prawdą, choć nie miała bynajmniej potrzeby wyrażać tego tak dobitnie.
Potem zaczęliśmy się wspinać pod górę, przedzierając się przez pasmo gór Skalistych. Pociąg amerykański wdrapałby się nawet na prostopadłą ścianę gmachu, gdyby było potrzeba, ale siedzieć wtedy w jego wnętrzu nie byłoby nazbyt przyjemnie. Wspinaliśmy się tedy, dopókiśmy nie wjechali w sferę ostrego zimna i indyjskiego terytoryum, którego szlachetni mieszkańcy przyszli, aby nas obejrzeć. Byli płaskogłowi i nieprzyjemni. Większa część Amerykanów wyraża się o czerwonoskórych z czarującą szczerością.
— „Trzeba się ich pozbyć jak najprędzej — mówią. — Nie mamy co z nimi robić.“
Niektórzy z nich sądzą, że my w Indyach tak samo wytępiamy krajowców, i zapytywano mnie nieraz, kiedy mniej więcej może nastąpić zupełne wygaśnięcie Hindusów? Odpowiadałem, że bardzo to dalekie rzeczy. Amerykanie wogóle nazywają wzgardliwie mieszkańców Indyi „poganami.“ Mahometanie i Hindusowie zarówno są w ich oczach „poganami“, a dla odmiany nazywają ich też czasem „bałwochwalcami.“ Ale to nie należy do rzeczy, o którą szło nam w tej chwili, to jest o przebycie tunelu Stampede — przy przejeździe przez góry Skaliste. Dziękuję Bogu, że nie będę potrzebował jechać przez ten tunel z powrotem! Ma on dwie mile długości, i nie jest niczem innem, jak prostą galeryą podziemną, taką, jakie bywają w kopalniach — podstemplowaną belkami i oświetloną światłem elektrycznem. Zupełne ciemności byłyby tam więcej pożądane, bo światło uwydatnia tylko niedbałe wyrąbanie skał, przez które pociąg przepełza, przepycha się w dół, a jadący słyszą plusk wody spadającej kroplami na dach wagonu, i osypujące się kamyki ze sklepienia. Wtedy każdy się modli, modli gorąco, powietrze staje się coraz duszniejsze i nikt nie śmie odwrócić oczu od belek, któreby mogły runąć, gdyby ich nie podtrzymywały zalęknione spojrzenia. Strażnik przechodzi przez tunel po przejściu każdego pociągu, ale to niewiele pomaga. „Przypuszcza“ on, że następny pociąg zdoła przejechać, i maszynista „przypuszcza“ toż samo. Pierwszego lepszego dnia zastaną oni zapadniętą jamę pośrodku tunelu, a przedsiębiorczy reporter będzie opisywał jęki i krzyki żywcem pogrzebanych, i będzie wysławiał energię prasy, zdobywającej natychmiast wiadomości, i na tem koniec. Życie ludzkie niewielką ma tu cenę.
Przysłuchiwałem się rozmowom w oddziale dla palących przez całą drogę, i z małemi wyjątkami, wszystkie one miały podobną treść: gwałtowne, brutalne, dzikie morderstwa, podstępne i chytre chytrością dzikich ludzi — morderstwa, nie ukarane przez prawo, — ani przez bezprawie. Na zakończenie każdego opowiadania upewniano mnie, że to już należy do przeszłości, że to są zdarzenia z przed lat pięciu. Ale trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że te zastrzelenia, zarżnięcia, przebijania, nie były wywołane koniecznością obrony; sprawcy ich nie potrzebowali bronić swego życia. Bynajmniej. Bójki spowodowane były pijaństwem, zdarzały się w szynkowniach i szulerniach, najczęściej bez żadnego powodu.
Słuchanie tych opowiadań przepełniło mnie wstrętem. Niema nic rycerskiego, ani romantycznego w ciągłem noszeniu przy sobie broni, pomimo wszystkiego, co na pochwałę tego obyczaju napisali autorowie amerykańscy. Tchórzowstwo to raczej — i nie potrafię wypowiedzieć głębokiej wzgardy, jaką budzą we mnie niektóre objawy życia na Zachodzie. A cóż dopiero mówić o wstręcie, jakim mnie przejął stary jeden człowiek, który uważał za słuszne i usprawiedliwione napaści, okaleczania, zabijania ludzi, obchodzenie prawa, jeżeli miało za sobą siłę, deptanie go, jeżeli było bezsilne, oszukaństwa w polityce, kłamstwa w sprawach państwowych i krzywoprzysięztwa w sprawach miejskich zarządów. A w wagonie pełno było dzieci, zuchwałych względem rodziców, rozkapryszonych, nieznośnych, zepsutych, dzieci takich, jakich nie zdarza się nigdy widzieć w anglo-indyjskim świecie. Wyrosną one z czasem na takich samych ludzi, jak ci, którzy siedzieli teraz w palarni, na ludzi, nie szanujących niczego i nie uznających żadnego prawa...
Spuszczając się na drugą stronę gór Skalistych przejeżdżaliśmy przez most, wysoki tylko dwieście osiemdziesiąt sześć stóp. Zbudowany był on z żelaza, ale do niedawna pociągi przejeżdżały tędy po drewnianych rusztowaniach, pomimo, że inżynierowie dawno już uznali je za niebezpieczne. Z czasem i żelazny most runie, tak jak runie i tunel Stampede, a wrażenie będzie tu jeszcze bardziej przejmujące.
Późną nocą najechaliśmy na skunksa, przejechaliśmy go w ciemnościach. Wszystko, co mówią o skunksach, jest prawda. Odór, jaki roztaczają, jest rzeczywiście przerażający.





XXVIII.
Opowiada, jak Yankes Jim przedstawił mnie Dyomie z Rozstajnych Dróg na wybrzeżach Yellowstone, i jak zawarłem znajomość z niemieckim żydem. — Kończy się obchodem republikańskiego święta czwartego lipca.

Livingstone jest miasteczkiem z dwoma tysiącami mieszkańców, od którego odchodzi boczna linia drogi żelaznej, prowadząca do „Yellowstone-National-Park“. Leży ono wśród łąk, a w pobliżu przepływa rzeka Yellowstone i wznoszą się góry, od których rzeka płynie. Jedna jest tylko ulica w miasteczku, a na tej ulicy kucyk, mała klaczka-źrebię, zaprzężona do wózka, stoją spokojnie w oślepiającym blasku słońca, podczas gdy ich pan, cow-boy, goli się w sklepie jedynego golarza. Zwiedziłem całe miasto razem z szynkowniami w ciągu dziesięciu minut i poszedłem rozciągnąć się na murawą porosłej pochyłości góry. U samego podnóża przeleciało stado koni, pędzone przez dwóch konnych ludzi. Był to widok, który na zawsze pozostanie mi w pamięci. Lekki obłok kurzu podnosił się z zielonej przestrzeni, skopanej końskiemi kopytami, przysłaniając nieposkromione harce trzystu koni, które miały wielką ochotę przystanąć i popaść się na trawie. „Jau, jau, jau!“ wyli jeźdźcy głosem kujotów. Kolumna ruszyła kłusem, rozdzielając się, gdy spotkała na drodze wyniosłość gruntu i rozsypała się w formie wachlarza na przedmieściach Livingstonu. Rozległo się trzaskanie z bata, nowe „jau! jau!“ i tłum koński skupił się w jednę masę, która ze rżeniem, chrapaniem, parskaniem i wierzganiem — szczególnie młodzieży — potoczyła się nakształt brunatnej fali ku wyżynom podgórskim.
Byłem zaledwie o dwadzieścia kroków od przywódcy stada, szpakowatego ogiera, opiekuna licznych klaczy, zajmującego się troskliwie dobrobytem ich drobiazgu. Inne, żółtawo-białe zwierzę — poznałem odrazu, że to zły duch całego stada — zawróciło tymczasem w tył, pociągając za sobą kilkoro płochych źrebiąt. Usłyszałem tylko trzask batów, rozlegający się wśród kurzawy, poczem źrebaki zawróciły galopem, przestraszone i oburzone. Tuż za ostatniemi ze stada obaj poganiacze — o malowniczych postaciach ludzie, zdziwieni zkąd się wziąłem w tem miejscu — uchylili kapeluszy i pognali po pochyłości za końmi. Kiedy tentent ucichł, zapanowała cudowna cisza na całym stepie, ta cisza, która osiada w sercach starych myśliwych i osadników i naznacza ich piętnem, wyróżniającem od reszty współbraci. Miasto znikło w ciemnościach, i bardzo młody księżyc ukazał się nad łysym, śniegiem okrytym szczytem góry. Yellowstone, zakryte wierzbowemi zaroślami, podniosło głos i zaczęło śpiewać hymn do gór, a stare konisko, które się wysunęło z mroku, zaczęło badawczo dmuchać mi na kark.
Po powrocie do hotelu zastałem wielkie przygotowania na jutrzejszą uroczystość — czwartego lipca — i pijanego człowieka ze strzelbą na ramieniu, trzymającego straż na chodniku. Nie sądzę, ażeby potrzebował broni. Trzymał strzelbę, jak inni ludzie noszą laski. Pomimo to starałem się zboczyć mu z drogi i długo późno w noc przysłuchiwałem się klątwom górników i przekupniów. W każdej szynkowni leżał numer miejscowego dziennika, wmawiającego w mieszkańców Livingstonu, że ich miasto jest najpiękniejsze, najbogatsze, najbardziej postępowe na całej kuli ziemskiej, a oni sami — jego mieszkańcy — najmędrsi i najdzielniejsi w świecie; tak samo, jak w Tacomie i Portlandzie tamtejsze dzienniki przemawiały do swoich czytelników. A jednak moje zaćmione oczy widziały tylko lichą wioskę na karczunku, pełną ludzi w brudnych kołnierzykach, ludzi niezdolnych wymówić jednego zdania bez trzech przynajmniej przekleństw.
W okolicach i w samym Livingstonie dobywają się różne minerały i hodują konie, a ludzie nadają sobie takie miny, jakby hodowali archaniołów z brylantowemi skrzydłami.
Z Livingstonu do National-Park pociąg idzie rad brzegiem rzeki między górami, przez jałową, wulkaniczną okolicę. Towarzysz podróży, widząc, że z utęsknieniem przypatruję się idealnemu potokowi, szumiącemu pod kołami pociągu, powiedział mi:
— Wysiądź pan u Yankee-Jima, jeżeli chcesz łowić pstrągi.
Pociąg przystanął u wejścia do wązkiej doliny, a ja wyskoczyłem prosto w objęcia Yankee-Jima, jedynego właściciela drewnianej chaty, nieograniczonej przestrzeni łąk i twórcy dwudziestu siedmiu mil kolei konnej, z której pobierał myto.
Chata — rzeka o pięćdziesiąt kroków od niej — i połyskujące szyny, znikające na zakręcie po za skałą, oto wszystko. Yankee-Jim, starzec z malowniczą powierzchownością, posiadał talent gawędziarski, któregoby mu sam Ananiasz mógł pozazdrościć. Zdawało mi się, że dotrzymam placu staremu, zabarwiając z pewnem umiarkowaniem różne kłamstwa, pozbierane w ciągu moich wędrówek. Ale Yankee-Jim znał wszystkie moje opowieści i na miejscu był zdolny opowiedzieć pięćdziesiąt lepszych. Wojował z niedźwiedziami i Indyanami, ubijał nigdy mniej niż po dwadzieścia sztuk jednych i drugich; znał okolice Yellowstone oddawna i nosił na ciele blizny od indyjskich strzał; widział Indyankę, spaloną na stosie, i upewniał, że bardzo krzyczała. Na jednym tylko punkcie mówił prawdę — o wyjątkowych zaletach rzeki Yellowstone. Upewniał, że jej wody roją się od pstrągów. I tak było rzeczywiście. Łowiłem tam pstrągi od południa do zmroku, na kamienistem łożysku, pod wierzbowemi krzakami, gdzie pełno było ropuch i wodnych wężów, pod cieniem drzew, gdzie w głębokich jamach leżały najtłuściejsze ryby; pracowałem przez całe siedem godzin. Od boków gór, z obu stron doliny, bił rozpalony żar, jaki bywa w pustyni, a suchy piasek na relsach, na którym znalazłem węża grzechotnika, parzył, jak rozpalone żelazo. Ale pstrągi nie dbały o zapał. Uwijały się w zimnej, kotłującej wodzie, i chwytały przynętę. Po dwóch godzinach narachowałem czterdzieści pstrągów złowionych i dałem pokój liczeniu. O, bogowie nieśmiertelni! To był połów! chociaż słońce opaliło mi na strzępy skórę na całym nosie!
O zmroku Yankee-Jim uprowadził mnie, mimo oporu, do chaty na wieczerzę. Ryby zobojętniły mnie na wszelkie niespodzianki, więc gdy Jim przedstawił ranie młodej, dwudziestopięcioletniej osobie, z oczyma gazeli i długiemi rzęsami, nie rzekłem nic. Dama była rodem, z Kalifornii, była żoną posiadacza farmy „niedaleko ztąd, w górę rzeki,“ i doktorką razem z mężem chaty Jima. Miała na nogach papucie i nie nosiła gorsetu, ale była zdumiewająco piękna, a ryba, ugotowana przez nią, godna była królewskiego stołu. Po wieczerzy zaczęli się schodzić goście, znoszący nowiny: że Nicholsomowi zginęła jałówka, że wdowa po Grancie nie chce sprzedać łąki i t. p. Piękna Dyana rozmawiała z nimi jak królowa, mąż jej i Jim prosili ich siedzieć i rozmawiali uprzejmie. I wtedy dopiero Jim rozwinął cały zasób kłamstw o walkach z Indyanami; flaszka z wódką zaczęła krążyć, a Dyana roztoczyła skargi na sąsiadów. Najbliższi mieszkali o trzy mile, „kobiety wcale niemiłe, gadatliwe. Gorszą się, jeżeli kto tańczy, albo włoży jedwabną suknię. Wszystko są rodem z Montany i nie znają świata.“ I pytała, czy tak samo jest wszędzie — na szerokim świecie? Tak, wszędzie to samo. Przypomniała mi się w tej chwili wojskowa osada w Indyach, i zgorszenia, wywołane strojnemi sukniami i tańcem, wyrażone tylko poprawniejszym językiem, ale niemniej jadowite...
Nazajutrz rankiem łowiłem znów pstrągi, i słuchałem Dyany, opowiadającej mi historyę swego życia. Nie pamiętam już, co mi mówiła, tylko wiem, że miała królewskie oczy i usta, którychby się nie powstydziła córa książęcego rodu.
Dziś jestem już w Yellowstone Park i wolałbym nie żyć. Pociąg zatrzymał się na stacyi Cissnabar, a gdy wysiedliśmy, wsadzono nas z całą wyjącą i wrzeszczącą gromadą do ekwipażów z najrozmaitszemi zaprzęgami i zawieziono osiem mil do obejrzenia gorących Mamutowych źródeł.
— Co znaczy ten tłum? — zapytałem woźnicy.
— To wycieczka, urządzana przez przedsiębiorstwo podróży Raymeuta. Tłum głupich potępieńców. A pan nie z nimi?
— Nie — odrzekłem. — Czy mogę usiąść obok ciebie, złotousty człowieku?
Ruszyliśmy, a słońce paliło. Był to czwarty lipca. Konie przybrane były w amerykańskie flagi, dużo kobiet tak samo, z chustkami o narodowych kolorach u paska, a jakiś młodzieniec, siedzący koło mnie, ubolewał nad zgubionem pudełkiem rakiet. Opowiadał, że był w Europie w szkołach i że tam zatracił czystą angielską wymowę, ale żadne europejskie szkoły nie mogłyby w jego twarzy i nosie zatrzeć wybitnej cechy żydowskiego pochodzenia.
Przyglądałem się z zachwytem zręczności woźnicy, kierującego czwórką rosłych koni na krętej drodze. Każde zboczenie mogło nas zepchnąć w rzekę Gardinier, huczącą o sześćdziesiąt stóp poniżej. Kilka osób, siedzących wewnątrz powozu, zauważyło, że widok jest „elegancki.“ Co miała wspólnego „elegancya“ z tysiąc stóp wysokiemi, brunatnemi skałami, piętrzącemi się złomami i poszarpanemi szczytami z najwyższym szczytem górskim, dźwigającym orle gniazdo, jak koronę, nie mogłem pojąć. Mówili oni niezrozumiałym dla mnie językiem.
Dojechaliśmy do hotelu Mamutowych źródeł — wielkiego, żółtego spichrza — a tablica na ścianie oznajmiła nam, że znajdujemy się na wysokości sześciu tysięcy dwustu stóp nad poziomem morza.
Podróżni-wycieczkowicze (bogdajby ich przewodnik zginął haniebną śmiercią pod kołami lokomotywy!) rozleli się z wyciem po całym hotelu i zlekka tylko opłókawszy się z kurzu, zabrali się do obchodu uroczystości czwartego lipca, rocznicy ogłoszenia niepodległości Stanów Zjednoczonych. Przemowy, sławiące największy, najznakomitszy, najdzielniejszy, najbogatszy naród na świecie, potem śpiewy, hymny patryotyczne, a na zakończenie wszyscy wylegli na werendy, przypatrując się puszczaniu rakiet i ogni sztucznych.
Co mnie zdumiewało najwięcej, to spokój, z jakim całe to zebranie wysławiało swoje szlachetne „ja,“ swój kraj, instytucye, wszystko swoje. Język ich w moich zalęknionych uszach rozbrzmiewał blagą, przechwałkami, przesadą, wszystkiem, oprócz zdrowego rozsądku. Archanioł, sprzedający działki w niebie, nie mógłby wychwalać ich z większym zapałem.
Pod koniec festynu jakiś zupełnie nieznany człowiek napadł na mnie, pytając, co myślę o amerykańskim patryotyzmie. Powiedziałem mu, że u nas w Anglii nie widzi się nic podobnego. Amerykanom trzeba to zawsze mówić. To ich cieszy.
Potem zagadnął mnie:
— Pan zapewne podasz się o przyjęcie do amerykańskiego obywatelstwa?
— Poco? — zapytałem go z kolei.
— Zapewne pan zamierzasz prowadzić tu interesy i robić majątek, więc to jest pańskim obowiązkiem...
— Panie! — wyrzekłem słodko — Jest z tamtej strony morza mała wysepka, zwana Anglią. Niewiele ona większa od Yellowstone Park. Na tej wysepce człowiek z waszego kraju może pracować, ożenić się, zrobić majątek, dwadzieścia majątków nawet, i umrzeć. Przez całe życie nikt go się nie zapyta, czy jest poddanym angielskim, czy szatana... Zrozumiałeś pan teraz?
Sądzę, że zrozumiał, bo odszedł, mrucząc coś niepochlebnego o „Brytańczykach.“





XXIX.
Opowiada, jak zwiedziłem piekielne czeluście i zobaczyłem tam różnokolorowych szatanów i żołnierzy. — Piekło i stara jejmość z Chicago.

Zaczęliśmy zwiedzanie od Źródeł Mamutowych w jednym powozie z wojowniczą, starą jejmością z Chicago i z jej małżonkiem, który cały ten widok nazywał „bezbożnym.“
Na końcu małej doliny, gdzie stoi hotel, przesycone wapnem źródła, wytryskające z gór, porosłych jodłowym lasem, utworzyły skamieniały wodospad z białemi, żółtawemi i blado-różowemi pokładami, nad którym i w którym wrząca woda kotłuje się, pryska, burzy i spada z blado-zielonych lagun do prześlicznie powyrębionego basenu. W ziemi pełno zagłębień i któregokolwiek dnia hotel Mamutowy razem z gośćmi zapadnie się wgłąb ziemi i zamieni w stalaktyty. Wszedłszy na pierwszy taras, wydeptany stopami wędrowców, ujrzałem strumień ciemno-rdzawej, gorącej wody, znikający w otworze jamy, jak królik. Zabełkotało coś śmiejąco, a potem coś głęboko westchnęło — gdzie, nie wiadomo.
Z jakieś pięćdziesiąt stóp nad moją głową podniósł się słup pary i rozpłynął w błękitnem powietrzu. Było to coś jeszcze groźniejszego od wrzącej góry w Myanoshita. Brudny, białawy osad ustąpił tu miejsca wapnu, białemu jak śnieg, wyglądało to, jak zamrożone srebro, a pełne było wody czystej, jak błękit nieba. Nie mam pojęcia, jaka jest głębokość tego cudu. Oko zapuszcza się wgłąb przez jaskinie i groty berylowe w otchłań, które muszą chyba graniczyć z ogniem, płonącym w głębinach ziemi. Woda tam znów niespokojna, cierpi i opowiada o swojej męce: jęczy i szemrze i wzdycha. Z wapiennych krawędzi, o czterdzieści stóp w głębi, wymykają się w górę srebrzysto bańki i mącą spokój kryształowej powierzchni. Wtedy całe jezioro wstrząsa się i mętnieje, i rozlegają się za niem hałaśliwe odgłosy. Odszedłem ztamtąd i ujrzałem inne jeziorko, tak samo znów niespokojne i nieszczęśliwe, i rozpadliny, pełne płynącej, wrzącej wody, oślizgłe warstwy osadu, pokrytego zielonawo-szarą, gorącą wodą, tu i owdzie otwory po wyschniętych zbiornikach, pełnych kurzu, a pozbawionych wody. Gdzieniegdzie piekielne wrzątki ugotowały najpierwej, a potem zabalsamowały jodły i krzaki — w innych miejscach liście drzewa zdobyły się na odwagę i przydusiły podziemne wytryski warstwą zieloności, tak, że dopiero, rozkopawszy ziemię, możnaby przekonać się, jakie żary płoną w jej głębi. Zdaje się, że jodły zwyciężą w tej walce, bo przyroda, która w swych kuźniach wyrabia podobne cuda, gotowa tu jest złagodzić swoje wybuchy. Ognie wewnętrzne stopniowo wygasają; hotel zbudowany jest na tem samem miejscu, gdzie dumne wytryski naniosły płaskie warstwy osadu; jodły zagarnęły już te miejsca, zkąd pierwotnie wytryskiwały źródła. Tylko właściwy wodospad zachował całą potęgę i strzeżony jest przez żołnierzy z nabitą bronią, którzy pilnują, ażeby turyści nie wyłamali baryer i nie wpadli do jeziorka, lub też, wszedłszy na miejsca, gdzie skorupa powierzchni jest zanadto cienka, nie zapadli się wewnątrz i nie ugotowali we wrzątku.


∗                ∗

Nazajutrz o brzasku wsiadłem do powoziku lekkiej budowy, razem z parą staruszków z Chicago i puściłem się na niebezpieczną wyprawę. Pojechaliśmy prosto na górę, na sam szczyt, z którego było widać w odległości sześćdziesięciu mil białe domy Cook City na wierzchołku drugiej góry. Powietrze było upajające. Słychać było ryk wody, a droga zawracała nagle. Z jednej strony spiętrzone skały i pokłady łupku, milczące i nieruchome, jakby się obawiały ześlizgnąć; z drugiej strony strome zbocze góry i szum wody gdzieś w dole głęboko. A dalej, na środku drogi, gdzie przejazd nie był zanadto ułatwiony, stał słup kamienny. Nic, żadnej baryery, tylko skalista ściana. Wtedy zrobiło mi się mdło, jak ludziom, siedzącym na huśtawce, bo poczuliśmy brudną ziemię, dającą przecie jaką taką rękojmię bezpieczeństwa, i popłynęliśmy w powietrzu, zakręcając łuk, a potem stromo w górę, przez drewniany pomost, rzucony między skałami. Deski były poprzybijane gwoździami na końcach i nie chwiały się, ani skrzypiały zanadto, chwiały się tylko i skrzypiały dostatecznie. To była Złota Brama. Mdłości opuściły mnie dopiero wtedy, gdy wjechaliśmy na rozległe płaskowzgórze, przyozdobione naokoło jeziorem i pagórkami. Czyście widzieli kiedy miejscowość nietkniętą ręką człowieka? Góry, dźwigające na sobie drzewa, które nie widziały nigdy siekiery, w których tylko uragan powyrywał drogi do przejścia i zawalił je obalonemi drzewami? Każde drzewo leży tak, jak padło, widać jego pień i gałęzie, powracające do tej ziemi, z której wyrosły, tak, jak ciało człowieka do ziemi powraca; trawa porasta na pniach i gałęziach, i w końcu pozostaje zaledwie niewyraźny zarys drzewa pod żywotną zielonością, która je zakrywa.
Przejechaliśmy pod czarną skałą obsydyanu, podobną do czarnego szkła, wysoką dwieście stóp, a droga pod nią była czarna od spadających odłamków, które trzeszczały pod kołami. Poniżej leży jezioro, na którem bobry zbudowały tamę półtorej mili długą, a kręcącą się w różnych kierunkach, według potrzeby. Rząd opiekuje się bobrami i broni od wytępienia, więc zrobiły się dyabelnie zuchwałe te zwierzęta, o czem będzie później. Stara dama z Chicago zaledwie zdołała ukończyć wykład o bobrach, zanim wjechaliśmy na szczyt góry, a potem znów na dół po rozpaczliwie stromym spadku, wśród gęstej kurzawy, jak mgła, drogą, z obu stron zasłoniętą lasem.
— Jakim sposobem czterokonne powozy mogą tędy zjeżdżać? — zagadnąłem woźnicę, Toma, przypomniawszy sobie, że właśnie w tę stronę wyruszyły przed godziną dwadzieścia trzy dusze ludzkie.
— Zjeżdżają cwałem! — odpowiedział Tom, wypluwając kurz i piasek.
Droga zakręcała nagle gwałtownym łukiem, którego zakończeniem był most, ale, na szczęście, nie jechał nikt z przeciwnej strony, więc dostaliśmy się do drewnianej budy, nazwanej hotelem, w samą porę na liche śniadanie, przy którem usługiwały bardzo wspaniałe dziewczęta o różnych licach. Gdy zdrowie ulegnie szwankowi w gorączkowem życiu wielkich miast, godzą się one za „pomocnice“ na cały sezon do hotelów w Yellowstone Parku, co przywraca równowagę w najbardziej nawet wyczerpanym organizmie.
Po śniadaniu wybraliśmy się gromadkami na wyżyny tego piekła gejzerów. Wyglądało to tak, jakby epoka chaosu powracała ku nam przez te przestrzenie olśniewająco białych pokładów. Były tam różne okropności. O kilka kroków od drogi słup pary wybuchał co parę sekund z rykiem, błotnisty wulkan wypływał w górę strumieniem błota, potoki gorącej wody huczały pod nogami, spływając w dół pomiędzy jodły parującym wodospadem i zamierały na białej pustyni, na której liczne zbiorniki wody szaro-zielonej, żółtawo-czarnej i ciemnawej gotowały się, pieniły, ryczały i syczały, pełne złości i kaprysów. Zdawało się, że to pustkowie powinnoby być zamarznięte, ale pod stopami czuć było rozpalony żar ziemi. Zapuściłem się między jeziorka, pilnując starannie wydeptanych szlaków, ale gdy raptem zapadła mi się niespodziewanie jedna noga, a z pod niej wytrysnęło zaraz źródło, zawróciłem, nie mając ochoty zwiedzać tego podziemnego piekła. Powróciłem na brzeg, na którym leżał muł i pokłady siarki, i rozpościerały się tłuste, bezimienne błotne rośliny, godne rosnąć na wybrzeżach Lety.
I ta droga wydawała mi się zbudowana nad otchłanią; bo i kto mógł powiedzieć, kiedy wściekły oddech pary, niezaspokojony dotychczasowem ujściem, wybuchnie całą potęgą i pogrąży w nicość to wszystko? Wszędzie rozchodził się odór zgniłych jaj, bryłki siarki kruszyły się pod nogami, a blask słońca na białej powierzchni poprostu oślepiał. Kiedym siedział pod wyniosłością gruntu, ukazał mi się żołnierz, dawny nasz strzelec z Kraju Przylądkowego, obecnie służący w armii amerykańskiej. Miał przy sobie tylko rewolwer i pas z nabojami, kapelusz popielaty ocieniał jego piękną twarz, a koń jego drżał, rzucał się w bok i stawał dęba, gdy jeździec wysuwając jednę nogę ze strzemienia, klepał go po spotniałej szyi.
— Nie oswoił się jeszcze z Parkiem, a i na paradzie lubi stawać dęba, ale mimo to rozumiemy się z nim dobrze — powiedział mi jeździec.
Tffff! Zasyczał słup pary obok drogi. Koń rzucił się wystraszony, a przytrzymywany ręką jeźdźca, zaczął się wspinać, i myślałem, że upadnie razem z żołnierzem.
— O, nie! Odzwyczailiśmy go od tego podczas ujeżdżania! — zawołał Centaur. — Dawniej próbował rzucać się ze mną na ziemię, istny dyabeł!
A koń, jakby na potwierdzenie słów żołnierza, zaczął tańczyć fantastyczny taniec.
— Jeżeli wszyscy wasi żołnierze jeżdżą tak samo, to wasza jazda byłaby najlepsza na całym świecie! — zawołałem z zachwytem, przyglądając się z uszanowaniem zakurzonej bluzie i popielatemu kapeluszowi.
— Dzięki za dobre słowo, ktobądź pan jesteś — odpowiedział.
I rozstaliśmy się; on pojechał do placówki o piętnaście mil dalej, ja powróciłem do mojego kabryoletu, a staruszka z Chicago, która, przypatrując się okropnościom ognistych jam, wołała co pół minuty:
— Wielki Boże!
Mąż jej biadał nad „takiem zmarnowaniem pary“ i pojechaliśmy znów dalej, pod jasnem niebem, rozmawiając znów o tworzeniu się gejserów.
— A ja powiadam! — zawołała staruszka — że Bóg stworzył to piekło dla tych, którzy bluźnią jego słowu...
Nb. Tom przed chwilą klął straszliwie na klacz, która się potknęła. Teraz patrzył wprost przed siebie, ale lewem okiem błysnął raz jeden w moją stronę.
— A jeżeli — mówiła dalej staruszka — widzimy takie okropności, jak parę i siarkę, na powierzchni ziemi, musimy uwierzyć, że dziesięć razy gorsze rzeczy, ukryte przed naszym wzrokiem, przeznaczone są dla bezbożników!
Okrążyliśmy górę; wysiadłem i szedłem obok Toma, który powiedział mi półgłosem:
— Szkoda było ich tu przywozić, chyba po to, żeby przyrównywali ten kraj do piekła. Ja myślę, że i Chicago nie więcej warte...
Wjechaliśmy w gęste zarośla jodłowe, w których droga kręciła się wężykowato, a koła sunęły cicho na warstwie odwiecznej pleśni. Oprócz nas, wszystko w tym lesie było martwe i tylko rzeka szemrała gdzieś gniewnie po prawej stronie. Jechaliśmy tak parę mil, dopóki Tom nie objaśnił nas, że trzeba wysiąść i obejrzeć wodospad. Wyszedłszy z lasu, potknęliśmy się prawie o skałę, wznoszącą się nad wzburzoną rzeką i powróciliśmy co tchu, domagając się nowych cudów. Gdyby rzeka płynęła pod górę, może bylibyśmy zaszczycili ją zwróceniem uwagi, ale to był tylko wodospad, a doprawdy, że już nie pamiętam, zimnej, czy gorącej wody? Płynie tu także potok, zwany Ognistą rzeką. Zasilają go dopływy różnych gejzerów i jeziorek — wrząca, umarła rzeka, w której nie mogą żyć ryby. Przejeżdżaliśmy przez nią kilkanaście razy w ciągu dnia...
Potem słońce zaczęło się zniżać, czuć było przymrozek w powietrzu; wyjechaliśmy z lasu na otwartą przestrzeń i dojechali do nędznej budy, jeszcze nędzniejszej, niż poprzednia, a w tej budzie, po przejechaniu czterdziestu mil, mieliśmy zjeść objad i nocować. O pół mili ztamtąd, nad brzegiem Ognistej rzeki, stała „chata bobrów,“ a opowiadano też o niedźwiedziach i innych rozkosznych zwierzętach, przebywających w lasach na górze po za hotelem.
W chłodny, spokojny wieczór poszedłem nad rzekę i zastałem tam cały stos świeżo naciętych kawałków drzewa i gałęzi. Bobry pracują tak, jakby się posługiwały nożycami i kilka cięć wystarcza do zapełnienia kilkocalowego dołu. Po za wodą, na odległym brzegu, jaśniało białością nowego budulcu domostwo bobrów, stos gałęzi obdartych z kory. Mieszkańcy jego zbudowali tamę poniżej strumienia, i utworzyło się skutkiem tego małe jeziorko. Pytanie tylko, czy bobry wyjdą na przechadzkę, zanim się zrobi zanadto ciemno, żeby je można dojrzeć? Wyszły — oby wszelkie powodzenia spłynęły na ich krótkie pyszczki! ukazały się — jak ukazują się cienie — i płynęły z wodą, nie poruszając łapką, ani ogonom. Było ich trzy. Jeden płynął dalej obejrzeć, w jakim stanie jest tama, dwa inne zaczęły szukać wieczerzy. Cichość poruszeń bobra, płynącego po wodzie, jest jeszcze bardziej zdumiewająca od cichych ruchów tygrysa w dżungli. Najbardziej wytężony słuch nie zdołałby pochwycić szmeru, pomimo, że zajadały rosnącą nad brzegiem roślinę, zwaną bobrową trawą. Ja, przykucnąwszy pomiędzy drzewem, przypatrywałem się pilnie; były nie dalej, jak o dziesięć kroków odemnie, i byłyby zjadały w spokoju wieczerzę, bylebym ich nie spłoszył. Rozkoszne, śliczne, kochane zwierzątka! Chciałem właśnie podpełznąć o krok bliżej, gdy nieznośna baba z Chicago ukazała się nad brzegiem z parasolką w ręce i narobiła wrzasku.
— Bobry, bobry! Pokaż młodzieńcze, gdzie są bobry? Wielki Boże! A to co?
Rozległ się buk podobny do strzału pistoletowego. Byłbym pragnął, żeby ten strzał położył trupem starą jejmość z Chicago, ale to tylko jeden z bobrów ostrzegł o niebezpieczeństwie, uderzając ogonem w wodę. Było to podobne do strzału, który spalił na panewce. I bobry znikły, nie było już nic widać, ani jednego włoska z ich wąsików. Ale domostwo ich zostało i stworzenie, stojące pod każdym względem niżej od bobra, zaczęło rzucać w ich domek kamieniami... dlatego, że stara jejmość z Chicago powiedziała:
— Może jak ich pan spłoszysz, wyjdą na wierzch? Takbym chciała zobaczyć bobra!
Cieszy mnie to bardzo, że widziałem bobry na swobodzie. Nie pójdę już nigdy oglądać ich w ogrodach zoologicznych...





XXX.
Kończy się canonem Yellowstone. — Panna z New-Hampshire. — Tom. — Stara jejmość z Chicago i rozmaite osobliwości. — Larry.

Jest w Yellowstone park, przestrzeń około sześćdziesięciu akrów licząca, zwana „Piekielnem polem“. Płaszczyzna powzdymana, popękana, obrzydliwa, pozostająca pod władzą parskających i tryskających potęg, szatanów, rzucających na siebie mułem i parą i błotem, z wyciem, hukiem i rykiem. Czuć tam odory zgnilizny, mieszające się z czystym, zdrowym zapachem jodeł, którym oddychaliśmy cały dzień. Wiedzcie o tem, że Yellowstone — jak metoda Ollendorfa — przedstawia coraz trudniejsze zadania. „Piekielne pole“ jest wstępem do kilkunastomilowej przestrzeni, zapełnionej gejzerami. Przejeżdżaliśmy tam przez gorące strumienie, gotujące się w lasach, widzieliśmy obłoki pary unoszące się z nich i inne powstające w oddali z omglonych zielonych gór; stąpaliśmy po pokładach siarki i wąchali odory gorsze od wszelkich siarek, i dojechaliśmy wreszcie do miejscowości podobnej do parku, a Tom zaproponował nam, żeby tam wysiąść i zabawić się widokiem gejzerów.
Wyobraźcie sobie rozległe zielone pola, poplamione błotnistemi kałużami i wszystkie możliwe kwiaty, kwitnące na samej krawędzi kałuż. Takie jest pierwsze wrażenie tego zlewnika gejzerów. Kabryolet nasz podjechał tuż do chropowatej, poobłupywanej, popękanej masy około dwunastu stóp wysokiej. Był tam jakiś niepokój, jęki, bełkotanie, krztuszenie się i zgrzytanie. Nagle trysnął w górę strumień wrzącej wody... Odskoczyłem z pośpiechem. Stara jejmość z Chicago narobiła wrzasku.
— Co za bezecne marnotrawstwo! — westchnął jej małżonek.
Strumień wody rozpłynął się i rozpadł, jak lufa strzelby od nazbyt silnego naboju. Ryczał przez chwilę, jak szalony, a potem się uciszył. Wsunąłem się ostrożnie na dymiące błoto, płonące łoże szatana, i zajrzałem bojaźliwie w otwór. Zobaczyłem przerażającą oślizgłą czeluść, a w jej wnętrzu wodę, podnoszącą się do samej krawędzi z szumem i piekielnem bulgotaniem, i wzburzona fala wylała się na ziemię, zmuszając mnie do ucieczki.
Pojechaliśmy, zapuszczając się dalej w tę zdumiewającą dolinę. Naokoło wznosiły się góry od tysiąca do tysiąca pięciuset stóp wysokie, zarosłe lasem od stóp do samego czuba. Jak tylko można było sięgnąć okiem, widać było wszędzie wytryski pary, nieforemne bryły błota, spokojne jeziorka turkusowej barwy, smugi bławatków, rzekę z niezliczonemi zakrętami, kamienie dziwnych kolorów i szczyty olśniewającej, martwej białości.
Dama z Chicago szturchała parasolką w jeziorka, jak gdyby to były żyjące istoty. Zaledwie odwróciła się na chwilę od jednej niewinnie wyglądającej kałuży, gdy za jej plecami wytrysnęła dwadzieścia stóp wysoka kolumna wody i pary. Dama krzyknęła i zaczęła upewniać, że „nigdy nie przypuszczała, ażeby się mogło coś podobnego zdarzyć!“ a staruszek żuł cierpliwie tytoń i ubolewał wciąż nad zmarnowaniem pary. Ze wszystkich stron rozlegał się ryk... Stąpnąłem w wyschłe jeziorko napełnione osadem, podobnym do zaschłej krwi, a otoczone bławatkami; krew, gdym w nią wstąpił, zamieniła się w czarny płyn, a tę krew i atrament spłókała z kolei fala gorącej, siarczanej wody, którą nagle wypluły wargi jeziorka.
Żołnierz, Niemiec rodem, z twarzą jak księżyc, trzymający straż w parku, podszedł ku nam i oznajmił, że nie widzieliśmy jeszcze prawdziwych gejzerów i że ich pełno będzie rozsypanych wkoło hotelu, gdzie mamy nocować. Poszliśmy z nim razem, brnąc w wysokiej trawie po kolana, i okrążywszy wzgórze, dostaliśmy się na półmilową przestrzeń, pokrytą oślepiająco białym osadem, rzuconym płatami i poskręcanym w bryły, a posypaną brylantami i gwiazdami. W tej rozpaczliwie martwej pustyni biły największe gejzery, które wiedzą, kiedy wybucha daleki Krakaton, kiedy szaleje cyklon na wybrzeżach Atlantyku. Pierwszy na drodze, to dyablik trzepoczący się w wannie. Słychać było, jak się pluskał, jak się oblewał wodą, jak sapał, dmuchał, wycierał się ręcznikiem, a potem wypuścił wodę z wanny, jak czynią porządni ludzie, i woda znikła, dopóki drugi dyablik nie zapotrzebuje jej do swojej kąpieli. Nazywa się to źródło „Lwica ze lwiątkiem“. Niedaleko jest lew, ponury, syczący zwierz. Bywa czasami bardzo ożywiony, a wtedy inne stosują się do niego. Po wielkim wybuchu Krakatonu w 1883 r. wszystkie gejzery ogarnął istny szał; wybuchały, tryskały, rzucały się i wyły, a ludzie zlękli się, że rozszarpią one chyba całą powierzchnię parku. Istnieje pomiędzy niemi tajemna sympatya, i gdy „Olbrzymka“ mówi, wszystkie inne cichną i słuchają.
Przyglądałem się, gdy nagle, w pobliżu wykwitło coś z ziemi, coś nakształt pióra z przędzionego szkła, mieniącego się wszystkiemi kolorami tęczy.
— To „Prawowierny“ — objaśnił żołnierz. — Wybucha on co sześćdziesiąt pięć minut, co do minuty, i bije przez pięć minut, wyrzucając słup wody sto pięćdziesiąt stóp wysoki. Za chwilę wszystkie inne zagrają...
Zagrał więc ul, z paszczą zbudowaną według wzoru ula. „Turban“, niepodobny do turbanu i wiele, wiele innych. Pryskały jedne, syczały drugie, wybuchały gwałtownie inne, a jeszcze inne rozlewały się spokojną tonią barwy szafirów i opalów. Czy dacie wiarę, że groźne potęgi muszą być strzeżone przez żołnierzy, ażeby niesforni Amerykanie nie połupali skał w kawałki, lub, co gorzej, nie pozatruwali gejzerów! Bo, jeżeli weźmiesz beczułkę napełnioną mydłem i wrzucisz ją w paszczę gejzera, to on wyrzuci ją napowrót pod twoje nogi i przez kilka dni potem będzie rozdrażniony i chory na żołądek... Kiedym się o tem dowiedział, żałowałem i ja, że nie mam mydła, ażeby zrobić to doświadczenie na jakim małym gejzerku!...
Ale odważny musiałby być ten, ktoby się ośmielił poczęstować „Olbrzymkę“. Brzegi ma ona płaskie, żadnej paszczy, i wygląda jak jeziorko pięćdziesiąt stóp długie, trzydzieści szerokie. Przemawia ona w regularnych odstępach czasu, i wyrzuca słup wody przeszło dwieście stóp wysoki, a potem gniewa się półtora dnia, czasem całe dwa dni. Najczęściej szaleje w nocy, a wtedy hotel drży w posadach i grzmiące echa rozlegają się pomiędzy górami.
Widzieliśmy, jak się przygotowywała do wybuchu. Woda w jeziorku zaczęła się burzyć i co pięć minut obniżała się, rozlewała na brzegi, i wielkie bańki rozpryskiwały się na jej powierzchni. Przed samym wybuchem woda znikła zupełnie. Gdy zobaczysz w paszczy gejzera znikającą wodę, uciekaj jak możesz najprędzej!
Opuściliśmy „Olbrzymkę“, złorzeczącą, plującą i chłoszczącą brzegi, i poszliśmy do „Prawowiernego,“ który ma naokoło ławki, przygotowane dla widzów oczekujących jego metodycznych wybuchów. O oznaczonej minucie usłyszeliśmy wodę, jak podnosiła się, padała, i łkała w podziemiach. Potem trysnęły pierwsze krople, a potem rozległ się ryk i szum, i lśniący brylantowo słup wody wytrysnął i stał drżący przez całą minutę. Poczem rozpadł się, rozpryśnięty w niezliczone wiry wodne...
Wszystkie panny, było ich przeszło dwadzieścia w tej gromadzie podróżnej, zauważyły, że widok jest elegancki i rzuciły się skwapliwie wydrapywać swoje imiona na głazach nad brzegami zbiorników. Niestety! przyroda nie przebacza tej zniewagi i zachowuje jej ślady na długie lata...
Nazajutrz rankiem Tom zawiózł nas, obiecując nowe cuda. Po przebyciu zarośli ukazała się nam przestrzeń, zasiana zbiornikami różowego, czarnego i białego osadu, gęstego jak miód. Wyrzucały one, dławiąc się, co minutę prawie, bryły mułu. Widok był obrzydliwy. I czy można się dziwić, że Indyanie w dawnych czasach unikali Yellowstone? Można się w ostateczności zgodzić na gejzery, ale ten muł jest przerażający. Jejmość z Chicago wzięła kawałek, który w pół godziny później obumarł, zamienił się w garstkę miału wapiennego i rozkruszył w jej ręce. Stąpaliśmy po skrystalizowanej siarce; widzieliśmy wodospad wrzącej wody i drogę, z którą bobry walczą wytrwale. Każdej zimy budują tamę i zalewają niżej położone grunty. Każdego lata rząd każe burzyć tamę i przez pół mili trzeba brnąć po kostki w błocie.
Droga idzie łożyskiem potoku, a gdybyś z niej zboczył, byłoby po tobie i następnej zimy twój kabryolet bobry obudowałyby swoją tamą.
Wjechaliśmy na miękki, torfiasty grunt, który tłumił turkot kół, a dwóch żołnierzy, będących na służbie, ukazało się cichutko za nami. Dojechaliśmy do góry, zasypanej złomami mchowego agatu, a powietrze było istotnie cudowne. Dama z Chicago gdakała radośnie, zbierając kawałki agatu do woreczka. Wyprawiła mnie ze sto kroków w dół, po kawałek stłuczonej butelki, upierając się, że to agat mchowy...
— Mam taki sam w domu i tak samo błyszczy. Idź, młodzieńcze, po niego i przynieś mi...
Droga była coraz gorsza, a potem jeszcze zamieniła się w łożysko potoku, które się zrobiło bardzo kamieniste, i ujrzeliśmy małe, błotniste jezioro Maryi, wyniesione osiem do dziesięciu tysięcy stóp nad poziom morza. Ztamtąd, po trawą porosłych zboczach, bardzo stromych, zjechaliśmy pędem i wpadliśmy głową naprzód w bród rzeczny, a potem wdrapaliśmy się na skałę i znów w dół, i znów w górę, i zajechaliśmy z roztarganemi włosami do hotelu na śniadanie i wypoczynek. Właściciel, który, czy trzeba dodawać, że Irlandczyk? — ustawił namiot na pochyłości pustego wzgórza. Prowianty miał w najlichszym gatunku, ale zanim zdążyliśmy wysiąść, ujął nas w sidła złotoustej wymowy, i namiot z prostym stołem na krzyżownicach wydał się nam wspaniałym pałacem, a liche jedzenie wykwintnemi przysmaczkami. Później dopiero, po ostygnięciu wzroku, spostrzegłem się, że zapłaciłem osiem szylingów za wołowinę, grzanki i masło. Niech mu się, mimo to, szczęści, temu uprzejmemu Irlandczykowi!
— A teraz niech pan idzie wyprać swoją chustkę w gorącem źródle tam za skułą — powiedział Larry... — Tam jest gotowe mydło i balia, a nie zawsze można mieć gorącą wodę za darmo.
Wspaniałym gestem wyprosił nas z namiotu, w którym sam zajął się poprawianiem jakichś niedokładności. Nie czuło się znużenia, ani odległości w tem cudownem powietrzu. Góry i doliny wydawały się tak blizkie! Zdawało mi się, że gdy wyciągnę rękę, pochwycę śniegiem pokryty szczyt góry... Nie widziałem jeszcze nigdy podobnie działającego powietrza. Dlaczego zaś kazano nam prać chustki, jeden tylko Larry wiedział. Zdaje się, że to jakiś rodzaj religijnego obrządku. W małej dolinie, otoczonej kolorowemi skałami, płynął spokojny, brunatno-różowy strumień. Woda była gorąca, gorętsza, niż ręka mogła wytrzymać, i ona to zabarwiała różnemi kolorami kamienie.
Była tam panna z New-Hampshire, jej papa, jej mama, i dama z Chicago, i reszta towarzystwa, a wszyscy pochyleni nad basenem, z mydłem w ręce. W ciągu pięciu minut nadaje on bieliźnie białość; pokładliśmy się potem na trawie i śmieli serdecznie, radując się życiem. Doznałem tego uczucia raz w Japonii, drugi raz w Kolumbii, gdy się łosoś złapał na wędkę, a „Kalifornia“ zawył z radości, i trzeci raz tu, w Yellowstone, w blasku oczu panny z New-Hampshire. Cztery małe zbiorniki miałem przy sobie; jeden miał czarną wodę (letnią), drugi czystą wodę (zimną), trzeci także czystą (gorącą), czwarty czerwoną wodę (wrzącą). Cieszyliśmy się tem jak dzieci.
— Dziś wieczorem zwiedzimy canon Yellowstone? — zapytała panienka z Hampshire.
— Czy razem? — zapytałem z kolei ja.
A ona powiedziała:
— Tak, razem.
Słońce już zachodziło, gdyśmy usłyszeli szum wody i dojechali do rzeki, której brzegiem szła nasza droga. A tam, ach! tam... Zdołałbym może opisać piekielne przestrzenie, ale nie tamto... Dowiedzcie się zatem, że rzeka Yellowstone przepływa przez wąwóz długi mil ośm. Żeby się dostać na dno wąwozu, robi ona dwa skoki: jeden z wysokości stu dwudziestu stóp, drugi trzystu stóp. Przyjrzałem się wyższemu, mniejszemu wodospadowi, który jest w pobliżu hotelu. Do tego miejsca rzeka niczem się nie odznacza, brzegi ma skaliste, trochę strome, hojnie zarosłe jodłami. Przy wodospadzie woda robi zakręt, głęboka, zielonkawa, pokryta pianą, nie szersza nad trzydzieści stóp. Płynie dalej, wciąż spokojna i zielona. Dopiero po paru minutach, siedząc na skale ponad miejscem spadku, zaczynasz spostrzegać, że coś się stało; że rzeka przeskoczyła wielką przestrzeń pomiędzy potężnemi ścianami skał, i że to, co ci się zdawało pianą na wodzie, bijącą o skaliste ściany wąwozu, jest tylko odpryskiem potężnych fal, płynących dalej śród rzeki, która wyje w niebogłosy, ale skały tłumią jej jęki. Zaczęło się to od ciekawości, a skończyło przerażeniem, bo zdawało mi się, że cały świat wysuwa się z pod moich nóg i leci w otchłań. Poszedłem razem z innymi nad brzeg canonu: umieliśmy się wspinać po skalistej, prawie prostopadłej ścianie. Olbrzymie jodły strzępią się po obu brzegach wąwozu, który jest wąwozem Yellowstonu.
To tylko mogę powiedzieć, że bez ostrzeżenia i bez przygotowania spojrzałem w tę otchłań tysiąc siedmset stóp głęboką, w której pod naszemi stopami krążyły orły i sokoły rybołowce. Pod nami, tak głęboko, że żaden szmer nie dolatywał już do nas, płynęła rzeka Yellowstone, wązka smuga czarno-zielonkawa. Słońce wdarło się do wnętrza otchłani i ożywiło barwy, któremi przyroda pomalowała jej ściany. Raz w Indyach widziałem jutrzenkę nad jeziorem w Radiportoma, i raz zachód słońca nad łańcuchem wzgórz... Teraz widziałem tu oba te zjawiska złączone w jedno, pod memi stopami, tam w głębi, w głębi, a barwy te nie były złudzeniem, były rzeczywistością! Canon gorzał jak miasto Troja, i będzie tak gorzał całe wieki, a pędzel, ani pióro nie zdołają, dzięki niech za to będą Niebu! sprofanować tych cudów. Każda akademia odrzuciłaby taki obraz, wziąwszy go za przejaskrawioną chromolitografię!
Wieczorny zmierzch wpełzł na jodły, które nas ocieniały, ale pełnia światła jaśniała na zboczach canonu, gdyśmy podeszli ostrożnie do wystającej skały, czerwonej jak krew, z różowemi odcieniami, która zmieszała się nad najgłębszą głębią. Teraz wiem już, co to jest siedzieć pośród chmur i patrzeć na zachód słońca... Olśnienie odjęło mi czucie i zmysł dotyku; pozostało tylko wrażenie oślepiających barw. Po powrocie na ziemię gotów byłem przysiądz, że fruwałem po powietrzu... Panienka z New-Hampshire przez długi czas nie wymówiła ani słowa... Potem szepnęła jakiś urywek poezyi; to jedno tylko zdolne były wymówić jej usta w tej godzinie czarów...
— I pomyśleć tylko, że takie cudo istniało oddawna, a nikt z nas nie widział tego do tej pory — wyrzekła jejmość z Chicago z kwaskowatem spojrzeniem w stronę męża.
— A nikt, oprócz Indyan — odparł mąż obojętnie.
Panienka i ja śmialiśmy się długo. Natchnienie ulatuje, piękność jest czczem pojęciem, zdolność podziwu jest ograniczona. Pomimo, że z głębi otchłani wyjrzały do nas archanielskie barwy, nie powstrzymało to papy panienki, i drugiej, nikczemniejszej jeszcze istoty od rzucania kamieni po tych spadzistych, jaśniejących tęczą ścianach, tysiąc siedemset stóp pochyłej skały i tysiąc siedemset barw, po których musi potoczyć się kamień lub kawałek drzewa! Więc zbieraliśmy i rzucaliśmy różne różności, i patrzyli jak przeskakiwały od białej skały na czerwoną lub żółtą, ciągnąc za sobą jaskrawe smugi, dopóki nie ucichł łoskot ich upadku i dopóki nie runęły już prosto na samo dno otchłani.
— Byłem tam na samem dnie — opowiadał Tom tegoż wieczora. — Łatwo się spuścić, byle ostrożnie; trzeba tylko siąść i zsuwać się pomału; gorzej z powrotem, pod gorę, a na dole znalazłem dwa kamienie z wyrysowanym na nich canonem. Nie sprzedałbym ich nawet za piętnaście dolarów.
Papa i ja poszliśmy nad brzeg Yellowstonu, tuż powyżej pierwszego wodospadu, i zapuścili wędkę na szczęście. Okrągły księżyc wytoczył się na niebo i przemienił skały i jodły w czyste srebro i dwufuntowy pstrąg przypłynął z wodą, a my wydobyliśmy go na skalisty brzeg, przyczem o mało co nie wpadliśmy sami w burzliwe wody rzeki.
Ztamtąd już z powrotem do Livingstonu panienka z New-Harapshire znikła; papa i mama znikli z nią razem. Znikła i stara jejmość z Chicago i wszyscy inni, a ja rozmyślałem o tem wszystkiem, czego nie widziałem: o lasach skamieniałych drzew, z kryształami ametystów w czarnem łonie; o wielkiem jeziorze Yellowstone, gdzie możesz ułowić żywego pstrąga w jednym potoku i ugotować go natychmiast w drugim; a najwięcej o tajemniczej przestrzeni Hoodov, gdzie dyabliki nie mające zajęcia przy gejzerach przebywają i bawią się zabijaniem wędrownych niedźwiedzi i łosiów, których szkielety znajduje przerażony myśliwiec, spiętrzone w dolinie śmierci, szczątki istot, które nie z ręki człowieka śmierć poniosły. Hoodov pełnem jest hałaśliwych odgłosów, pełnem ptaków, i zwierza, i dyabelskich skał, z labiryntami i bezdennemi przepaściami, i z tem wszystkiem, czego nie widziałem. W powrotnej drodze wyszli na moje spotkanie, gdy pociąg przystanął, Yankee-Jim i Djoma, witając mnie serdecznie, a w Livingstone kogo zastałem? Toma, naszego woźnicę.
— Porzuciłem Yellowstone i jadę na Wschód — oznajmił mi. — Pańskie opowiadanie, jak to miło podróżować, wesoło i bez kłopotów, nasunęło mi to na myśl. To też jadę...
Boże! Przebacz nam, że tak mało pamiętamy o tem, iż jesteśmy odpowiedzialni za nasze słowa!
— A twój towarzysz? — zapytałem.
— Jedzie także — odpowiedział Tom, wskazując młodego gawrona z zawiniątkiem.
I tak obaj chłopcy zwrócili się na Wschód.





XXXI.
O mieście „Świętych“. — Świątynia — Biblia mormonów i dziewczyna z Anglii. — Zdanie mieszkańców Wschodu o wielożeństwie.

Nawiązuję swe opowiadanie w wagonie wązkotorowej kolei, wiozącym mnie do Słonego Jeziora. Niema chyba na świecie nic, coby można porównać z torturą tej podróży. Blask tylko, pustynia i kurz. Żadnego oddziału dla palących. Siedziałem w umywalni z konduktorem i człowiekiem, który opowiadał o okrucieństwach Indyan głosem sennego dziecka, a klątwa za klątwą wymykały się z jego ust tak gładko, jak kwaśna śmietana wymyka się z dzbanka. Nie wiem, czy wiedział on, że mówi coś niewłaściwie, ale kilka jego klątw było dla mnie zupełną nowością, a jedna z nich wywołała zdumienie nawet u konduktora.
— Kiedy człowiek jest najczęściej samotny i prowadzi konia po górach, przyzwyczaja się mówić głośno do siebie, jak się trafi — zrobił uwagę konduktor, ten męczennik i rozdawca tortur.
A mnie stanął przed oczyma tamten człowiek, wspinający się po górach w świetle gwiazd, klnący, klnący bez wytchnienia...
Pęki łachmanów, przedstawione nam jako czerwonoskórzy znajomi, ukazywały się od czasu do czasu przy pociągu. Indyanie mają przywilej bezpłatnej jazdy na platformach wagonów. Nie wolno im wchodzić do wnętrza, więc naturalnie pociąg nie zadaje sobie trudu przystawania dla nich. Widziałem wsiadających w biegu i wysiadających w ten sam sposób, podczas gdy pociąg jechał po łuku. Tak jak mieszkaniec Pendżabu i czerwonoskóry Indyanin najchętniej przebywa na przestrzeniach, gdzie niema dróg, i idzie bezmyślnie przed siebie. Nie mówi nigdy, dokąd idzie...


∗                ∗
Słone jezioro.

Niejaki pan Robinson wydał książkę zatytułowaną „Grzesznicy i Święci“, w której bardzo pięknie dowodził, że mormon jest osobą zasługującą na szacunek. Od chwili przybycia do Słonego jeziora zastanawiam się ciągle, jakie powody skłoniły go do napisania tego? Po dłuższej rozwadze i po długiej przechadzce po mieście zaczynam przypuszczać, że to tutejsze słońce, bardzo palące, sprowadziło ten skutek.
Wielkie to szczęście, że opętany przez złego ducha pociąg, opóźniony wprawdzie o całe dwanaście godzin przez spalony most, dowiózł mnie jednak do miasta w sobotni dzień i to przez dolinę, która, dzięki usilnej pracy mormonów, zakwitła jak róża. Na parę godzin przedtem wtargnąłem już w ten odrębny świat, w którym w rozmowie rysowały się dwa przeciwne obozy; mormonów i pogan. Nie bardzo przystoi uczciwemu obywatelowi nosić przydomek Poganina, nie burmistrz Ogdenu, pogańskiego miasta, położonego w tej samej dolinie, powiedział mi, że trzeba czemś odróżnić jednę trzodę od drugiej.
— Mamy tu naokoło — mówił — góry nadziane srebrem, złotem i ołowiem, i całe piekło mormonów nie zdołałoby powstrzymać napływu pogan w te strony. W Ogdenie, trzydzieści mil od Słonego jeziora, poganie przegłosowali mormonów przy wyborach, a wkrótce mamy nadzieję uczynić to samo w Słonem jeziorze. W mieście tem poganie stanowią trzecią część ludności zaledwie, ale przeważnie są to dorośli mężczyzni, mający prawo głosowania. Mormoni zaś są obarczeni księżmi. Przypuszczam, że gdy władza przejdzie w nasze ręce, będą zmuszeni zmięknąć. Niezadługo zresztą będą musieli ustąpić zupełnie. Mam przekonanie, że teraz tylko starsi podtrzymują opór, a młodsi, pomimo wszystkiego, co od nich słyszę, łączyliby się chętnie z poganami i czytaliby pogańskie książki, a szczególnie dziewczęta, które wiedzą, że poganie nie uważają za konieczne do zbawienia duszy napełniać domy całą gromadą żon. Zdaje mi się, że młodsze pokolenie sprawia niemało kłopotu starszym. Co pan myśli o wielożeństwie? Teraz, po wydaniu ostatniego bilu, wielożeństwo zostało zaliczone do przestępstw kryminalnych. Zmuszono mormonów do ograniczenia się jedną żoną. Jeżeli mormon zostanie ujęty na odwiedzinach u drugiej... Widziałeś pan ten spokojny i cichy gmach ponad miastem, pod górą? To dom pokuty. Osadzają tam winnego mormona, żeby rozpamiętywał swoje grzechy, a prócz tego płaci karę. Ale, że większość policyi składa się z mormonów, nie sądzę, żeby się ona zdobyła na surowość względem współbraci. I zdaje mi się, że wielożeństwo praktykuje się dalej ukradkiem. Ale głównie idzie o to, żeby przekonać mormonów, że poganin nie jest takiem godnem potępienia bydlęciem, za jakiego przedstawiają go starsi. Dlatego to, gdy poganie zaczną osiadać w państwie mormonów, mormońska sekta rozpadnie się w krótkim czasie.
— Zapewne, zapewne — potwierdziłem i poszedłem przypatrzeć się domom tych świętych, domom osłaniających w swych wnętrzach ciężkie niedole.
Dlaczego? wytłómaczę zaraz. W Bengalu, pomimo długich wieków wielożeństwa, dziewczyna, zanim jeszcze dostanie się do domu męża, uczy się już nienawidzieć drugiej jego żony. Urodziła się ona pod jarzmem wielożeństwa — a mimo to nienawidzi je i przeklina. I do tego samego jarzma mormonizm chce nagiąć kobietę, którą długie wieki nauczyły, że ma prawo do serca mężczyzny bez żadnego podziału! Dla złamania jej niechęci, dziwaczna sekta, będąca fantastyczną mieszaniną mahometanizmu, mojżeszowych przepisów i niedobrze zrozumianych strzępków wolnomularstwa, przywołuje w pomoc wszystkie potęgi piekła, wymyślone i ujęte w formy przez prostaków budujących płoty i kopiących rowy. Zachęcające to, nieprawdaż?
Cała piękność doliny nie dała mi o tem zapomnieć, a jednak dolina jest bardzo piękna. Grunt podnosi się tarasami, a każda warstwa płaska, opierająca się o bok góry, zaznacza stopniowe opadanie Słonego jeziora, które z wewnętrznego ongi morza, zamieniło się z upływem czasu w jezioro pięćdziesiąt mil długie, a trzydzieści szerokie. Tarasy te niezadługo pokryją się domami. Teraz domy ukrywają się wśród zieloności drzew na samem dnie doliny. Czytelnik nieraz powie, że ulice w tem mieście są bardzo szerokie, wysadzone cienistemi drzewami i obrzeżone rynnami, prowadzącemi świeżą wodę. Wszystko to prawda, ale moja bytność zdarzyła się podczas wielkiej suszy. Drzewa były oklapłe, a zamiast strumieni, widać było tylko wyschłe, wyłożone kamieniami ścieki. Główna ulica zajęta jest, o ile się zdaje, przez handlujących pogan, którzy zamienili ją w rojną, ożywioną dzielnicę, i w oczach świętych popijają bezbożne piwo i palą bezecne cygara. I zato ich lubię. Na głównem miejscu wznosi się świątynia, główne gmachy i domy Brighama Younga, którego portrety wystawione są w wielu sklepach. Nawiasem mówiąc, zmarły emir Słonego jeziora przypomina trochę dawnego emira Afganistanu, którego błogosławione moje oczy miały szczęście oglądać. Najciekawszą do zwiedzenia jest świątynia, jako zewnętrzna wystawa wiary mormońskiej. Uzbrojony dla lepszego zrozumienia w książkę o mormonach, poszedłem. Kiedyś świątynia ta zostanie ukończoną. Do tej pory przeszło półczwarta miliona dolarów pochłonęła ta granitowa masa. Ściany mają dziesięć stóp grubości, wysokość gmachu wynosi około stu stóp, a wieżyc blizko dwieście. I na tem koniec. Zdumiewająca płytkość tego, co miało być planem, bije w oczy. Ludzie ci, natchnieni przez niebiosa, piętrzyli głazy na głazach, kolumny na kolumnach, nie mogąc w patrzących obudzić zajęcia, ani zadowolenia. Nad głównem wejściem jest nędzna drapanina, wyobrażająca oko Opatrzności, słońce, księżyc, gwiazdy i różne inne przedmioty. Płaskość i nędzota pomysłu przejmują litością, tembardziej, gdy się widzi granitowe bloki porozrzucane dokoła, i pomyśli, coby mogła dokonać sztuka, przyzwana w pomoc trzem milionom dolarów, dla przyozdobienia kościoła. Czyni to takie wrażenie, jakby dziecko wzięło się do budowania. „Narysuję wielki, piękny gmach, piękniejszy od wszystkich domów, jakie są“ — powiedziało ono i zaczęło wodzić bezładnie ołówkiem i linią, kreśląc bezmyślne kontury i wysuwając przy tem języczek z wielkiego wysiłku. Usiadłem na kole od taczki i zagłębiłem się w czytaniu „Biblii Mormonów“, i zrozumiałem, że duch tej księgi, podobny jest do tego gmachu. Czcigodny Józef i Hyrum bracia Smithowie, wysilający się na stworzenie nowej Biblii, pomimo że nie znali Starego ani Nowego Testamentu, i ten natchniony budowniczy, plączący się wśród cegieł i kamieni, to byli trzej rodzeni bracia. Ale w każdym razie książka ciekawsza jest niż gmach. Opisano w niej, i cały świat to może czytać, jako do Józefa Smitha zstąpił z niebios anioł z dwiema niebiańskiemi latarniami, których światło umożebniło mu zrozumienie pewnych blaszek złotych, pokrytych znakami i rysami, a znalezionych przezeń w ziemi, które to blaszki ów Józef Smith przetłómaczył, tylko z niejakiemi pomyłkami, i z tych właśnie znaków i podskrobań, wynikł tom o sześciuset stronach ścisłego druku i zawierających księgi Nephi pierwszą i drugą, Jakóba, Enosa, Jaroma, Omni, Mormona i t. d. Trzech ludzi, z których jeden, o ile mi się zdaje, żyje dotąd, zaświadczyło uroczyście, że ukazał im się anioł; ośmiu innych przysięgło, że widzieli złote tablice z objawieniem, i na tej podstawie opiera się Biblia Mormonów. Biblia ta rozpoczyna się od czasów Zedekiaha, króla Judy, a kończy się dziką mieszaniną opisów walk między pokoleniami, urywków Objawienia i chaotycznych ustępów z Biblii. Jako powieściopisarz sympatyzowałem szczerze z braćmi podczas tego czytania; umiem ja ocenić trudność budowania takiego dzieła, ale Józef i Hyrum prześcignęli mnie pod względem wyobraźni. Stworzyli jakiegoś Taucuma i Pakorana, Kishtumena i Gadiautona i wielu innych, o nazwiskach niepodobnych do zapamiętania. Ale z geografią wzięli rozbrat zupełny i nie byli nawet pewni, co się znajduje w sąsiedniem hrabstwie. Przeprowadzali krwiożercze armie przez stronnice swej księgi, pododawali zdumiewające rozdziały do Nowego Testamentu i urządzili niebiosa i ziemię według swego widzimisię. Ale nie wyrobili sobie poprawnego stylu i niebacznie postąpili, przetykając ustępy z Biblii nieudolnemi sentencyami własnej roboty, w niepoprawnym języku.
Kościół“ mormoński jest bardzo bezwzględny. Utrzymuje on nizki poziom umysłowy swoich adeptów, i biczując ich rękoma „Starszych“, zdobywa sobie w nich znakomite narzędzie do pracy pionierskiej. Podrabiany mistycyzm i pożyczki z wolnomularstwa podobają się wyznawcom pochodzenia gminnego, Szwedom i Duńczykom, Anglikom i Niemcom, tak samo, jak i dobrze urządzone niebo.
Przechadzałem się po ulicach, zaglądając przez okna do wnętrza mieszkań, urządzonych według mody 1850 roku. Główna ulica pełna była przybyszów z okolicy, handlujących z bankiem Syonu. Kościół mormoński pilnuje spraw handlowych i musi dawać dobre dywidendy. Kobiety nieładne. Gdyby nie to, że brzydkie osoby są równie nierozsądne w sprawach niewzajemnej miłości, jak osoby piękne, możnaby przypuścić, że małżeństwo jest błogosławioną instytucyą dla kobiet, i że tylko duchowe wpływy mogły wciągnąć w te szranki kościstych, z drewnianem obliczami tutejszych mężczyzn. Kobiety noszą ohydne ubranie, a mężczyźni wyglądają jak skrępowani sznurami. Handlują całe popołudnie, a w niedzielę idą na modlitwy. Próbowałem rozmawiać z nimi, ale mówili dziwnemi językami, a patrzyli i zachowywali się jak ogłupiałe woły. Jedna tylko kobieta — i to wcale niebrzydka — powiedziała mi, że nie może znieść tego, żeby miasto Słonego Jeziora oglądane było jako osobliwość, dla rozrywki pogan.
— Mamy tu swoje urządzenia, ale to nie racya, ażeby się ludzie zjeżdżali i gapili na nas. Nieprawdaż?
Wymowa ją zdradziła.
— Dawno wyjechaliście z Anglii? — zapytałem.
— Dziesięć lat temu. Jesteśmy z Dorsetshire — odpowiedziała. — Ajenci mormońscy byli dla nas bardzo dobrzy, a my bardzo biedni. Teraz nam lepiej — ojcu i matce i mnie.
— I podoba się wam tu?
Nie zrozumiała mnie zrazu.
— O! ja nie żyję w wielożeństwie. Nie jeszcze. Nie jestem zamężna. Ale nam się tu podoba; mamy swój dom i trochę gruntu...
— Ale pewnie i wy z czasem...
— Ja nie! Ja nie taka, jak Szwedzi i Duńczycy. Nic mi do tego, to sprawa Starszych, ale między nami mówiąc, to już nie potrwa długo. Usłyszy ich pan jutro w kościele; mówią tak, jakby to było już w całej Ameryce. Szwedzi temu wierzą. Ale ja wiem, że tak nie jest.
— Ale dostaliście ziemię?
— Dostaliśmy, mamy grunt i nie będziemy naturalnie nic mówili przeciwko wielożeństwu — ojciec, ani matka, ani ja...
Byłbym chętnie porozmawiał z nią dłużej, ale weszła do banku syońskiego, a mnie porwał jakiś człowiek dowodząc, że moim obowiązkiem jest obejrzeć piękne widoki Słonego Jeziora. Zaliczała się do nich jajowatego kształtu świątynia. Ul, i domy Brighama Younga, grobowiec tego wielkiego oszusta, z dostosowanemi do niego grobowcami jego żon, spoczywających snem wiecznym wokoło niego, i parę jeszcze osobliwości w tym samym rodzaju. Domy, w których Brigham pakował swoje żony, są ordynarne. Świątynia jest wielkiem oszukaństwem z gontowym dachem, a reszta budowli przypomina obory. Mormoni posiadali zawsze własne papiery, służące do wewnętrznego handlu, ale młodzież przekłada nad nie pogańskie złoto. Przewodnik, oprowadzający po mieście, zatrzymuje się co trzeci dom i mówi:
— Tu Starszy taki a taki trzymał Amelię Bathershins, piątą swoją żonę — nie! trzecią. Amelia wzięta była po Kezii, ale Kezia była zawsze ulubienicą Starszego; i musiał on trzymać Amelię w oddaleniu, obawiając się, aby nie oszpeciła Kezii i t. d.
Muzułmanie mają słuszność. Od chwili, gdy domowe szczegóły małżeństwa wychodzą na jaw — instytucya sama jest blizka upadku.
Uwolniłem się od przewodnika po wysłuchaniu nie wiem już której jego powieści i poszedłem dalej sam.
Porządek, cisza i gruntowny, spokojny dostatek, są wybitną cechą miasta Słonego Jeziora. Domy stoją otoczone bujnemi, dobrze utrzymanemi trawnikami, wszystkie do siebie podobne i zbliżone wartością. Pnące rośliny osłaniają fronty, a wiatr szumiący po szerokich, pustych ulicach, wysadzonych krzewami, przynosi zapachy siana i kwiatów.
Na płaskowzgórzu, górującem nad miastem, stoi załoga wojskowa, piechota i artylerya. Stan Utah może robić prawie wszystko, co mu się podoba, do tej pożądanej chwili, gdy przewaga pogańskich głosów zmiecie szczątki mormonizmu; ale załoga stoi tam na wszelki wypadek. Ogromni, grubokostni z paszczami rekina i wielkiemi uszami farmerzy, czasami obstają zawzięcie przy swojem sekciarstwie, i do niedawna jeszcze, dla nielicznych pogan pobyt w mieście mormonów nie był przyjemnym. Dziś niema już tajnych ani jawnych morderstw, ni podpaleń, i jedyna broń, jaką się mormoni posługują, to słabe bojkotowanie intruzów. Dzienniki budzą nieufność względem „pogan“, a w świątyni każdej niedzieli kaznodzieje przemawiają w tym samym duchu. Kiedym wszedł do świątyni, zastałem tam pełno ludzi, którym nie zaszkodziłoby umycie. Podniósł się jakiś człowiek i zaczął mówić, że są oni wybrańcami Boga, potomkami Izraela, że powinni być posłuszni swym kapłanom, i że nadejdą lepsze czasy. Przypuszczam, że musieli słyszeć to już tyle razy, iż słowa te nie czyniły na nich wrażenia. Oddychali ciężko, sapiąc przez nos, i patrzyli wprost przed siebie, obojętni jak ryby.
Wieczorem poszedłem do posterunku wojskowego, przypatrzeć się ztamtąd miastu Świętych, otoczonemu wkoło opiekuńczemi skrzydłami gór. Można się głęboko zadumać nad tą nędzą ludzką, nad zawiedzioną miłością, nad silnemi duchami oderwanemi od źródeł życia i zwróconemi do sekciarskiej martwoty, którym przyglądały się te góry. Co było wtedy, za dawnych czasów, gdy tłum bosych wędrowców wtargnął tu, wiedząc, że niema dlań drogi do powrotu, ani nadziei ujrzenia miłych sercu istot, i poddał się tym, którzy sami się nazwali kapłanami Najwyższego?
Czułem głęboką wdzięczność, że los nie przeznaczył mi być jedną z cegiełek do budowy kościoła mormońskiego, który tak właściwie obrał sobie siedzibę nad brzegami tego jeziora, gorzkiego, słonego i niemiłosiernego.





XXXII.
Jak się zapoznałem z kilku wybitnemi osobistościami w drodze ze Słonego Jeziora do Omaha.

Pozwólcie mi wyjaśnić możliwe nieporozumienie. Lubię ten lud amerykański, a jeżeli ma go kto krytykować, to wolę już uczynić to ja sam. Amerykanie pociągają mnie więcej, niż inne narody; dlaczego? nie umiałbym wytłómaczyć. Mają oni ostre kanty, są więcej zarozumiali, niż Anglicy, pospolici są niewysłowioną pospolitością. Mają niesłychaną pewność siebie, i są bez zaprzeczenia równie nieprzezorni, jak zarozumiali; a pomimo to lubię ich, i przekonałem się o tem dopiero, spotkawszy Anglika, który się z nich wyśmiewał. Dowodził on, że wszystko tu jest złe, zacząwszy od taryfy, a skończywszy na niedbałej, od niechcenia, służbie urzędniczej.
Rozstawszy się z moim ziomkiem, wpadłem na bardzo przyjemnego człowieka, którego poznałem przypadkowo na ulicy, gdy siedział na krześle, stojącem na bruku, i palił ogromne cygaro. Był to ajent handlowy podróżujący, pole jego działalności leżało w południowym Meksyku, a opowiadał mi takie rzeczy — o zapomnianych miastach, kamiennych bożkach, zarosłych wokoło leśną gęstwiną, o księżach meksykańskich, buntach, dyktaturach — że włosy powstały mi na głowie. On też mnie pociągnął do kąpieli w Słonem Jeziorze, położonem o piętnaście mil od miasta, do którego dojeżdża się licznemi pociągami, będącemi poprostu wagonami tramwajowemi. Linia — jak wszystkie amerykańskie — przeraża pierwotnością budowy, a koniec tej linii wykazał nam niedbalstwo urządzenia kolejowego. Dworce i budynki restauracyjne wzniesione były na płaskich wybrzeżach jeziora i uwydatniały jeszcze więcej pustkowie tych miejsc. Amerykanie nie troszczą się o piękno krajobrazów.
— „Miej wiarę!“ — zawołał do mnie komisant, gdym wchodził w wodę gęstą jak rtęć. — Idź! — dodał.
Poszedłem i szedłem, dopóki nogi nie zaczęły się uginać podemną; szedłem jak człowiek walczący z gwałtownym wichrem, ale głowa moja i ramiona były ciągle ponad wodą. Było to coś okropnego, ta niemożność zanurzenia się. Pływać też było niepodobna. Nie można zagarnąć tej wody, więc usiadłem i oddałem się na wolę fal, jak morska anemona, pośród setki kąpiących się w tem samem miejscu. Można się tarzać całe trzy kwadranse w tej ciepłej, lepkiej, słonej wodzie, bez obawy złych następstw; ale po wyjściu jesteś okryty warstwą białej soli od stóp do głowy. Jeżeli połkniesz przypadkiem cały łyk tej wody — umrzesz. Nie podlega to wątpliwości, bo ja połknąłem pół łyka i byłem napół umarły — skutkiem tego.
Podróżny handlowiec podczas podróży powrotnej po płaskich wybrzeżach jeziora opowiadał mi o zwyczajach mieszkańców. Wielki, otwarty wagon mieścił w sobie stu mężczyzn i kobiet, powracających ze śpiewem „z morza.“ Śpiewali, krzyczeli i dowcipkowali w istnie przerażający sposób, a zachowywali się tak samo, jak ich siostry i bracia za morzami. Za mną siedziały dwie skromne panienki, ubrane biało i nie mające towarzystwa. Najwspanialszy młodzian z całego wagonu — młodzian obdarzony zdumiewającą potęgą głosu — wyznawał im swoje nieśmiertelne afekty. Śmiały się, lecz nie odpowiadały ani słowa. On nie ustawał w zalotach, a najbliższe ławki oklaskiwały jego występy. Po przyjeździe do miasta panienki wysiadły i poszły w ciemną, ocienioną drzewami ulicę, a młodzieńcy w drugą stronę. Pomny londyńskich obyczajów, dziwiłem się, że nie prowadzili oni w dalszym ciągu zalotów.
— Tak być powinno — powiedział mi wędrowny handlowiec. — Gdyby ośmielili się iść za pannami, to, jak przypuszczam, mógłby ich ktoś zastrzelić...
Zaraz nazajutrz, w tym samym spokojnym wagonie ktoś został postrzelony — i to śmiertelnie. Był to tak zwany szuler, i miał zatarg z urzędnikiem policyjnym, który go zastrzelił. Widziałem następnie jego pogrzeb, przeciągający główną ulicą. Orszak składał się z trzydziestu powozów, napełnionych wątpliwej powierzchowności mężczyznami i kobietami, co do których nie można było mieć żadnej wątpliwości, a dzienniki doniosły, że zmarły miał pewne zasługi, ale to nie zmienia rzeczy, bo gdyby szeryf nie był jego uprzątnął, to on byłby uprzątnął szeryfa. Podrażniło to moje delikatne uczucia, więc wyjechałem, pomimo, że wędrowny komisant rad byłby ugościć mnie w swoim domu, choć nie wiedział, jak się nazywam. Tylko podczas dwóch upalnych nocy, wysunąwszy krzesła na chodniki, rozmawialiśmy z sobą o przyszłości Ameryki.
Warto posłuchać tego hymnu pochwalnego z ust młodego, zapalonego obywatela, który usłał sobie gniazdko, osadził w niem młodą żonę i zabierał się do rozpoczęcia handlu na własną rękę. Chciało mi się wierzyć, że strzały pistoletowe były tylko niepożądanemi wypadkami, a bezprawie pianką, unoszącą się na wielkim oceanie ludzkości. Teraz jednak cieszę się, że spokojne, rozpalone, zakurzone Utah pozostawiłem o wiele mil za sobą.
Potem los rzucił mnie w objęcia nowego, wędrownego handlarza, gdyśmy opuszczali razem Utah, dążąc do Omahy via Góry Skaliste. Ten znów „pracował w biszkoptach“, o których później. Los ugodził w niego srogim nożem, wydarłszy cały urok i radość jego biednemu życiu. I podróżował on teraz ze skrzynką próbek jak oszołomiony, a oczy jego nie znajdowały przyjemności w niczem, na co patrzyły. W rozpaczy wrócił do religii — był baptystą — i opowiadał jaką w religii znajduje pociechę, opowiadał z całą szczerą swobodą, z jaką Amerykanie wyrażają się, ilekroć im się zdarza mówić o swoich najświętszych, osobistych sprawach. Po za Utah rozciągała się pustynia — rozpalona i bezpłodna. Słońce piekło dachy wagonów, kurz zasypywał okna, a wśród tej kurzawy, spiekoty i blasku, człowiek z biszkoptami wygłaszał swoje wyznanie wiary — zawierającej w sobie największy cud na świecie — natychmiastowe, nieprzewidziane, świadome zbawienie duszy, sposobem podobnym do tego, co zawróciło Świętego Pawła na drogę zbawienia.
— Trzeba „doświadczyć“ potęgi religii — powtarzał ustami drżącemi od żalu i oczyma podsiniałemi z rozpaczy po pierwszej stracie. — Trzeba „doświadczyć.“ Nie wiesz sam, dokąd idziesz i jak, ale to nadejdzie, nadejdzie, panie, jak błyskawica — odrazu; musisz tylko walczyć sam z sobą, zanim zdobędziesz tę zupełną pewność i przekonanie.
— I długo to potrwa? — zapytałem pełen szacunku i współczucia.
— Może kilka godzin. Może całe dnie. Znałem jednego człowieka, który walczył cały miesiąc, zanim duch na niego zstąpił — a zstąpić „musi.“
— A potem?
— A potem jesteś już zbawiony. Czujesz to i zdolny jesteś unieść wszystko! — westchnął. — Tak, wszystko. Nie dbam już, co mnie spotka; choć przyznaję, że są rzeczy niektóre cięższe do zniesienia od innych.
— Więc czekasz pan na cud — z zewnątrz. A jeśli ten cud nie nastąpi?
Musi nastąpić. Powiadam panu, że musi. Staje się to z każdym, kto ma wiarę.
Nauczyłem się od niego podczas biegu pociągu, i dziwiłem się ucząc. Ciekawe było patrzeć na tę biedną ludzką duszę, złamaną i zgnębioną po poniesionej stracie, a czerpiącą siły przeciw gwałtowności bólu w tej niezachwianej pewności, że się zabezpiecza od mąk piekielnych.
Upał był duszący. Wyjechaliśmy z pustyni i wytoczyli się na obszerne, zielone równiny Colorado. Drzemiąc niewygodnie, cały roztrzęsiony, ocknąłem się nagle pod wpływem dotkliwego zimna i huku, jakby bębnów. Pociąg się zatrzymał. Jak daleko oko sięgało, bieliła się ziemia pokryta dwustopową warstwą gradowych ziarnek, wielkości dna od kieliszka. Obok plantu leżało źrebię, a biedny kosmaty jego grzbiecik wystawiony był na nielitościwe gradowe pociski, które je zabiły. Inny koń padł ofiarą na samych relsach. Pędził szalonym galopem prosto pod pociąg, i zapadł się tylnemi nogami w dziurę pełną skrzepłej wody, pokrytej warstwą lodu. Przez chwilę uderzał przedniemi nogami o brzegi jamy, a potem padł na bok i spokojnie poddał się losowi.
Po ustaniu burzy gradowej puściliśmy się w dalszą drogę ostrożnie i utykając, po plancie, który lada chwila mógł się zapaść. Maszynista na Zachodzie ma zwyczaj poganiać pociąg, jak niedoświadczony podporucznik pogania wspinającego się wierzchowca, z równą jak on nieprzezornością. Jeśli się potknie — no! to jeździec znajdzie się na ziemi, jeśli się nie potknie — no! to wszystko będzie w porządku. Ale ja wolałbym w tym razie siedzieć na koniu, niż w pociągu.
W tem miejscu pora wspomnieć o lekkomyślności Amerykanów. Nieograniczona swoboda (co mówiąc nawiasem, jest bronią nieszkodliwą w ręku jednego zaledwie człowieka na dziesięciu), rażąca zarozumiałość, i ucieszny niepokój, wynikający z suchości powietrza, a sprawiający, że każdy Amerykanin kręci się bez przerwy na krześle, nawet podczas rozmowy — wszystko to składa się na jego lekkomyślność. Nikt na świecie nie zdoła wyuczyć się jakiegoś specyalnego zajęcia za pomocą jedynie rozumowania, choćby nawet była to głowa republikanina-demokraty. Trzeba przejść praktykę, żeby się nauczyć i uczyć się całe życie, jeżeli chce się dojść do doskonałości w swoim zawodzie. Bez tego, zazwyczaj robi się byle jak, a czasami nie robi się wcale. To też i my nie wykoleiliśmy się, ale nie dzięki umiejętności maszynisty lub dokładnej budowie plantu, tylko dzięki przypadkowi. Przejrzawszy opisy katastrof kolejowych — nie drobnych wypadków, ale pierwszorzędnych katastrof — w których wywracają się wagony, zapalają się i pieką żywcem nieszczęśliwych podróżnych, na dziesięć razy w siedmiu można wyczytać pocieszające objaśnienie: „Wypadek spowodowało rozstąpienie się relsów.“ To znaczy, że relsy przymocowane były w złączeniach tak niedbale, że pod naciskiem przebiegających pociągów rozstąpiły się spojenia, i usunęły szyny. Ale za takie drobnostki nie powieszą tu nikogo.
Zaczęliśmy wspinać się na górę, a potem stanęliśmy — wśród ciemnej nocy; tymczasem służba pociągowa sypała piasek pod koła, umocowywała szyny, a potem wyraziła „przypuszczenie“, że możemy jechać dalej. Nie mając bynajmniej chęci stanąć przed obliczem Stwórcy, z miną zaspaną i przecierając oczy, poszedłem na przód pociągu do ogólnego wagonu, i zostałem zato wynagrodzony dwugodzinną rozmową z biednym rozbitkiem, porzuconą przez męża aktorką, z czwartorzędnej, rozbitej, porzuconej przez dyrektora trupy. Miała ona zaledwie parę dolarów przy duszy, obawiała się, że nikt nie wyjdzie na jej spotkanie w Omaha, i w przerwach rozmowy płakała nad tem, że dała pięć dolarów do zmiany konduktorowi, który nie powraca. Konduktor był Irlandczykiem, więc byłem spokojny, że nie ukradnie pieniędzy, zacząłem ją przeto pocieszać. Wynagrodziła mnie zato opowieścią o swych losach, dziwaczną, bezładną, rozpaczliwie nieprawdopodobną, a jednak prawdopodobnie prawdziwą, a tak pełną zmian kalejdoskopowych, że żaden dziennik nie przyjąłby tego opisu. I dlatego też i wy, czytelnicy, nie dowiecie się nigdy, jakim sposobem, ta kobieta oszołomiona piwem, z potarganemi blond włosami, była niegdyś panną, córką farmera w odległem New-Jersey. I jak „on“, wędrowny aktor, starał się o nią i zaślubił, pomimo, że „pa“ był zawsze źle usposobiony dla Alfa, i jak on i ona oddali cały swój nędzny fundusik nieuczciwemu dyrektorowi, który rozbił towarzystwo o setki mil od jakiegokolwiek miasta, jak ona i Alf i trzecia jeszcze osoba — która nie narobiła dotąd hałasu na świecie — wędrowali plantem kolei, żebrząc po farmach, jak ta trzecia osoba pojawiła się na świecie i znikła coprędzej z krótkim płaczem, i jak Alf zaczął pić i dopuszczać się różnych innych rzeczy ku unieszczęśliwieniu swej żony, jak potem nastąpiły burze, obelgi, strzelania z rewolweru, i żałośliwe rozbicia nędznych trup aktorskich. Niewesoła to była opowieść. W tym samym pociągu jechała prawdziwa aktorka, jedna z tych, które podróżują z przepychem, z panną służącą i neseserem podróżnym, i mój rozbitek pragnął zwrócić się do niej z prośbą o pomoc, lecz zabrakło mu odwagi po kilku próbach przejścia przez wagon z wdziękiem, jak przystało na koleżankę artystki. Zjawił się konduktor — ze zmienionym uczciwie pięciodolarowym biletem — a ona zaczęła płakać skutkiem przebytego wzruszenia i wypitego piwa, a potem zasnęła, kołysząc się na siedzeniu i była prawie ładna i powabna. Stroskany handlowiec stanął we drzwiach, i na granicy między dwiema aktorkami, miał posępne kazanie o nieuniknionym końcu każdego człowieka, który nie zmieni swego życia i nie odrodzi się za pomocą wiary baptystów. Dziwaczna była ta nasza gromadka, wspinająca się w wagonie na góry Skaliste. Ja byłem z nich najszczęśliwszy, bo podczas przerwy w podróży, która nas zatrzymała w drodze dwanaście godzin, zjadłem wszystkie biszkopty apostoła. Były one różnorodnego smaku, ale posilne. Starajcie się zawsze jeździć z komisantami wożącymi próbki!





XXXIII.
Dalej przez Góry Skaliste. — I o tem jak pewien pan, nazwiskiem Griny, pokazał mi dziwnej mody ubrania.

Po wielu opóźnieniach i wspinaniach się w górę dojechaliśmy do miejsca, zwanego „Czarnym Canonem.” Wdrapywaliśmy się przez kilka godzin, zanim dostaliśmy się na okropną wyniosłość siedmiu, czy ośmiu tysięcy stóp nad poziom morza, wsuwając się do wąwozu pozbawionego słońca, ze ścianami dwa tysiące stóp wysokiemi, gdzie w skalistem obramowaniu huczała i ryczała rzeka, płynąca o dziesięć stóp poniżej plantu, zbudowanego, jak się zdawało na pokładach różnorodnego błota, na których przypięto od niechcenia szyny. Było coś wspaniałego i zdumiewającego w tej szalonej jeździe, i odczułem to tak żywo, że zacząłem się modlić o bezpieczeństwo pociągu. Nie można było zobaczyć plantu na dwieście kroków przed sobą. Zdawało się, że wijemy się we wnętrznościach ziemi, wołani i prowadzeni przez oszalałą rzekę. Potem potężne skały rozstąpiły się i ukazał się łuk przerażająco zakręcony. Maszynista puścił pociąg całą siłą pary i przejechaliśmy łuk na jednem tylko kole, nad rzeką Gemnison zgrzytającą zębami w głębi. Wagony zawisły nad brzegiem, i gdyby jedna, jedyna szyna sfolgowała, żadna siła nie powstrzymałaby nas od runięcia w fale rzeki. Pewny byłem, że coś tam uszkodzimy — ponure głębie wąwozu, czy płynące poniżej zielonkawe nurty rzeki; — pokrzepiające opowieści konduktora natchnęły mnie tą pewnością, że nastąpi jakaś katastrofa.
Wyjechaliśmy już z Czarnego Canonu, przebyli drugi wąwóz, i wydostali się znów na otwartą przestrzeń na wysokości dziesięciu tysięcy stóp nad poziomem morza, gdy nagle wpadliśmy na groblę, rzuconą nad wodną roztoczą, coś pomiędzy tamą a zalanym wodą kamieniołomem. Lokomotywa ryknęła dziko:
— Hu! hu! hu!
Ale już było zapóźno. Był to wspaniały zwierz, ale dlaczego wybrał sobie plant kolei na miejsce przechadzki z małżonką, trudno zrozumieć! Ona została odrzucona na lewo, a jego rozgarniacze lokomotywy pochwyciły, podrzuciły w górę i wepchnęły po szyję w wodę. Wyraz osłupiałego, bezprzytomnego zdumienia na jego łagodnej wołowej fizyognomii był istotnie niezwykły. Nie rozgniewał się. Zdaje się, że nie został nawet draśnięty, pomimo, że wyrzucony był z jakie dziesięć stóp w powietrze, zanim wpadł w wodę. Gdyby mógł mówić, zapytałby niezawodnie:
— Czy może mi kto wytłómaczyć, co się stało?...
W pięć minut później, potok, który po za nami zapadł się w wąwóz, rozpłynął się dziesięciu srebrzystemi strumykami po rozległem płaskowzgórzu, i zamienił się w zwykłą strugę z pstrągami, a pociąg przystanął przy nawpół umarłem mieście, którego nazwa nie została mi w pamięci. Niegdyś zbudowano je w chwilach pomyślności. Niegdyś dziesięć tysięcy ludzi przechadzało się po jego ulicach. Ale to wszystko upadło. Wielkie murowane z cegły domy i składy stały pustką. Mieszkańcy mieścili się w małych drewnianych szałasach na brzegu opustoszałego miasta. Był tam i hotel, którego dziedziniec stanowił zarazem peron stacyi, hotel mający przeszło sto pokojów — pustych. To miejsce opustoszałe miało w sobie coś rozpaczliwego. Ale ktoś powiedział:
— Pstrągi ogromne, sześciofuntowe, o dwie mile ztąd...
Stroskany komisant i ja wyprawiliśmy się na połów. Przyłączył się do nas jakiś prawnik z Chicago. Wygłaszał on mowy o przyszłości Anglii i Ameryki, o Wielkim Związku, który nastąpi z czasem, gdy Ameryka i Anglia opaszą cały świat, podawszy sobie ręce. Według angielskich pojęć, był to poprostu osioł, ale słowa jego dla amerykańskich ziomków brzmiały przekonywająco. Mógłbym cztery miesiące jeździć po Anglii i nie spotkać tak wymownego zapaleńca, jak ten człowiek z Chicago. Zaproponował mi on trzydniowe polowanie w Illinois, jeżeli zechcę zboczyć z drogi. Mógłbym cały rok i więcej podróżować po Anglii i nie znaleźć człowieka, któryby ofiarował takie przysmaki komuś zupełnie nieznajomemu, a dwadzieścia lat, zanimbym zdołał wycisnąć z Anglika tyle zapału, ile go miał w sobie ten prawnik. Rozmawialiśmy o polityce i o rybołówstwie przez cały upalny dzień, przechadzając się ponad wyżej wspomnianym strumieniem. Małe rybki są rozkoszne. Całe dwie godziny przepędziłem z wędką, czatując na rybę, o której wiedziałem, że tam jest, i o zmroku, przejętym wonią łąk, złowiłem trzyfuntową sztukę, którą po dziesięciu minutach usilnej namowy udało mi się wyciągnąć na ląd. Była cudownie piękna.
Poszukując chłopca, któryby znał dobrze rzekę, poznałem nowe strony tamtejszego życia, dzikiego, zaniedbanego, ubogiego, ale nie pozbawionego uroku. W chacie, podobnej do skrzyni, na skraju miasta, mieszkała rodzina. Znała ona miasto za czasów świetności, gdy miało ono nadzieję zostać stolicą gór Skalistych, a choć nastąpił jego upadek, rodzina pozostała na miejscu. „Ona“ była uprzejma, lecz grubo pokryta brudem, on posępny i zabrudzony, a dzieci poprostu oblepione warstwami różnorodnego brudu. Ale mimo to żyli oni we względnym dostatku: na sześć, czy osiem osób mieli dwa pokoje, i bywali w miejscowem towarzystwie. Usiłowałem namówić ośmioletniego ich syna, żeby poszedł z nami, ale on całe życie łowił pstrągi i „przypuszczał, że teraz nie ma ochoty iść,“ pomimo, że dawałem mu sześć szylingów za to, co powinno było być dla niego dniem przyjemności.
— Zostanę z mamą — powiedział.
I nie zdołałem skłonić go do zmiany postanowienia.
„Ma“ nie probowała nawet namowy.
— Jeżeli mówi, że nie pójdzie, to nie pójdzie — powiedziała, jak gdyby to była jakaś niewzruszona potęga natury, a nie marny jeden berbeć. A „pa,“ siedzący przy piecu, odmówił wdania się w tę sprawę.
„Ma“ opowiedziała mi następnie, że była nauczycielką w szkole, za czasów — niebardzo odległych — swej młodości, ale nie objaśniła mnie, choć gorąco pragnąłem się tego dowiedzieć, w jaki sposób dostała się do tego brudnego domostwa i dlaczego? Zachowała ona czystość wymowy i poprawny język Nowej Anglii, ale mycie i pranie uważała za rzecz zbytkowną.
„Pa“ żuł tytoń i spluwał. A jednak, ilekroć przemówił, wyrażał się, jak człowiek wykształcony. Musiała tkwić jakaś tajemnica w ich życiu, ale jaka, nie mogłem zbadać.
Nazajutrz stroskany handlowiec i ja, i jeszcze paru innych, rozpoczęliśmy prawdziwe wspinanie się na góry Skaliste; to, co było dotąd, nie liczyło się za nic. Pociąg dojechał gwałtownym pędem do stromego miejsca i został rozebrany na części. Pięć wagonów przyczepiono do dwóch lokomotyw, dwa wagony do jednej. Zdawało się, że to czyn rozsądny i przezorny, ale, na nieszczęście, przyszedł mi idyotyczny pomysł, żeby pójść i przypatrzeć się spajaniu dwóch wagonów, które miały ponieść Cezara i jego losy. Ktoś tam zawieruszył, czy zjadł zwykłe przyrządy, służące do zczepiania, więc jakiś człowiek odciął od tendra lokomotywy pojedynczy hak, grubości zwykłego łańcucha i rzekł, „iż przypuszcza, że to utrzyma.“ Wyobraźcie sobie, że jesteście umocowani do rączki parasola, jeżeli chcecie odczuć, co czułem, gdyśmy się zaczęli wdrapywać pod górę i hak się wyprężył. Dwa tysiące stóp nad naszemi głowami wznosił się grzbiet góry, obrzeżony długim pasem śniegu. Pierwsza część pociągu wspinała się pod górę o ćwierć mili przed nami, tor kolei kręcił się wężykowato, a po lewej stronie czerniła się głęboka przepaść. I tak pięliśmy się w górę, i w górę, i w górę, dopóki powietrze nie rozrzedziło się zupełnie, a utrudnione bicie wyczerpanego serca nie zaczęło wtórować stękaniu spracowanej lokomotywy. Poprzez światło i ciemności śniegowych przekopów, przerażających lochów, podpartych niedbale belkami, przedzieraliśmy się, przystając od czasu do czasu dla przepuszczenia pociągu, zjeżdżającego na dół. Jeden potworny pociąg z czterdziestu wagonów, wypełnionych rudą, prześlizgnął się obok nas, słabo podtrzymywany przez cztery lokomotywy, których hamulce szczękały chórem. Nakoniec, przyjrzawszy się połowie Ameryki, rozłożonej nakształt mapy pod nami, zatrzymaliśmy się u wejścia do najdłuższego ze wszystkich przekopów, wykutego w śniegu, na samym grzbiecie pasma gór, na wysokości dziesięciu lub jedenastu tysięcy stóp nad poziomem morza. Lokomotywy potrzebowały nabrać tchu, a podróżni chcieli zbierać kwiaty, rosnące w szczelinach. Jednej z pań puściła się krew nosem, inne rzuciły się na siedzenia, dysząc razem z dyszącemi lokomotywami, a wiatr przejmujący, jak ostrze noża, wirował u wejścia do przekopu.
Potem, wyprawiwszy naprzód lokomotywę-pilota dla zbadania drogi, zaczęliśmy spuszczać się na dół z nastawionemi hamulcami i ciągłemi krzykami, dopóki po kilku godzinach nie dostaliśmy się na równą powierzchnię, a następnie do miasta Denver, gdzie stroskany komisant wysiadł, pozostawiając mnie samego na resztę podróży do Omaha, po jednem przelotnem spojrzeniu, rzuconem na Denver. Ruch w tem mieście miał pewne podobieństwo do gwałtownego wichru w górach Skalistych. Znużyło mnie, bo zupełnie nieznani ludzie namawiali mnie na jakieś kopalnie w górach, to na kupowanie kamiennych głazów na niedostępnych górach, a nawet jakaś kobieta zażądała ode mnie, żebym jej zafundował spirytualii. Zapomniałem już, że mogą się zdarzać podobne napaści w jakimkolwiek kraju, bo zewnętrzne pozory moralności w amerykańskich miastach bywają zwykle zachowywane ściśle. Szanuję zato ten naród.
Omaha i Nebraska były tylko przystankami na drodze do Chicago, ale ujrzałem tam okropności, które szkoda byłoby pominąć. Miasto na pozór jest zamieszkałe wyłącznie przez Niemców, Polaków, Słowaków, Węgrów, Chorwatów i różne szumowiny państw, położonych we wschodniej Europie, ale założone musiało być przez Amerykanów. Żaden inny naród nie potrafiłby przeciąć ruchu na głównej ulicy dwiema liniami relsów i przeprowadzać wesoło po nich kolejowych wagonów. Wprawdzie zdarzają się w Omaha okropne wypadki przejechania, ale nikomu nie przyszłoby na myśl zbudować górą przejazd. Toby przeszkadzało rozwojowi interesów przedsiębiorstw pogrzebowych.
Posłuchajcie teraz o jednym z nich.
Jest w Omaha sklep, któremu podobnego nie widziałem nigdy i nigdzie. Okna wystawowe zapełnione są ubraniami męzkiemi i damskiemi sukniami. Ale na gorsach koszul umocowane są przody czarnych sukiennych tużurków, do których niema spodni, nic, tylko płachta czarnego, taniego sukna, spadająca swobodnie na kształt księżej sutanny. W drzwiach sklepu siedział młody człowiek i czytał gazetę; łatwo było poznać, że to sam właściciel przedsiębiorstwa. Nazywał się Gring; a zacząłem z nim rozmawiać o szczegółach interesu. Był on pełen zapału, istny artysta w swoim fachu. Opowiadałem mu, w jaki sposób w Indyach palą ciała. On zaś odrzekł:
— Wyższość jest po naszej stronie. My umiemy powstrzymać, to jest balsamujemy naszych umarłych. W ten sposób...
I pokazał mi swoje okropne narzędzia i wytłumaczył, czem i jak „powstrzymuje“ człowieka od rozkładu, który jest przecież jego przyrodzonem prawem.
— Chciałbym żyć setki lat, żeby się przekonać, jak się moi ludzie trzymają... Ale i bez tego pewny jestem, że dobrze. Nic im nie może zaszkodzić po zabalsamowaniu przezemnie...
I rozrzucił przed memi oczyma jeden z tych upiorowych strojów, a gdym go dotknął, wzdrygając się, przekonałem się, że to jest nic — nic! bo białe płótno, przyszyte do czarnego sukna, nie miało pleców! To było coś okropnego! Cały ten strój był tylko połową skorupy.
— Ubieramy w to umarłego — mówił Gring, rozkładając z wdziękiem grobowy strój na kantorze. — Jak pan widzi, nasze trumny mają oszklony otwór w wieku.
O, Boże, to okienko trumienne oprawne było w ramki z pluszu!
— I nie widać przez nie więcej, tylko do połowy ciało, a zatem...
Rozwinął ohydne, licho sukno, które opada fałdami na zesztywniałych nogach trupa, a ja odskoczyłem w tył.
— Naturalnie, każdy może zostać pochowany we własnem ubraniu, ale to jest daleko właściwsze! A dla kobiet mamy co innego. Proszę spojrzeć...
Wyjął stanik pod szyję od strojnej sukni wieczorowej, koloru jasno-lila, naszyty, namarszczony, oszpecony czarnemi ozdobami i tak samo, jak tamten strój, bez pleców, od pasa zakończony całunem.
— To dla starych panien. A dla młodych osób mamy białe, ze sztucznemi perłami wokoło szyi. To wygląda bardzo ładnie przez szybę, a, jak pan widzi, jest i poduszka, otoczona wieńcem z kwiatów.
Czy można wyobrazić sobie coś okropniejszego, jak być złożonym na wieczny spoczynek w tym kłamliwym stroju, tak, jakby się całe życie było jednem kłamstwem! Iść w ciemności grobu wygolonym, wystrojonym, wyelegantowanym, jak na wieczorną zabawę, w połowie tylko, a w drugiej połowie w tej drugiej, której ludzie nie widzą, owiniętym w nędzną, czarną płachtę?
Wiem coś nie coś o pogrzebowych zwyczajach innych krajów, więc usiłowałem wytłómaczyć panu Gringowi, jakiego okropnego świętokradztwa się dopuszcza tą śmieszną a straszną maskaradą. Ale on tego nie mógł zrozumieć. Nawet pokazując ubranie dla małego chłopczyka, nie mógł zrozumieć! Dowodził, że właśnie jest dobrze balsamować, odziewać w oszukańcze stroje umarłych biedaków i grzebać ich we wspaniałych trumnach, z ukwieconemi poduszkami i z okienkiem w wieku!...
Pochowajcie mnie zawiniętego w płótno, jak marynarza w głębiach morskich; spalcie mnie na indyjskim stosie z wilgotnego drzewa bez oliwy; umocujcie mnie pod wagonem Pulmanowskim, spalcie mnie elektrycznością, wrzućcie pod zerwaną tamę na rzece, ale niech nie zstąpię do grobowej otchłani, wyszczerzając zęby przez oszklone okienko w wieku trumny, w wieczornym garniturze bez pleców, z nogami osłoniętemi sukienną płachtą. Nie chcę! chociażbym miał być „powstrzymany“ na wieki od zniszczenia i rozkładu grobowego. Amen!





XXXIV.
W jaki sposób dobiłem się do Chicago i jak mnie Chicago dobiło. — O religii, polityce i o zabijaniu wołów w Chicago. — Krwawe zjawisko w tem mieście.

Dostałem się do miasta — do prawdziwego miasta — a nazywa się ono Chicago. Innych miast nie liczę. San-Francisco było miejscem rozrywki równie dobrze jak miastem, a Słone Jezioro osobliwością, nie miastem. Chicago jest piewszem prawdziwie amerykańskiem miastem, jakie widzę. Ma ono przeszło milion mieszkańców, a zbudowane jest na podobnym gruncie jak Kalkutta. I dlatego, raz je zobaczywszy, gorąco pragnę nie widzieć go więcej. Zamieszkane jest przez dzikich ludzi. Wodę ma obrzydliwą, a powietrze nieczyste. To też dowodzi, że jest ono miastem arcy-amerykańskiem.
Powiedziano mi, że trzeba iść do ogrodu Palmowego, który jest króliczą norą, tylko wyzłoconą i ozdobioną zwierciadłami; zastałem tam obszerny przedsionek, wyłożony marmurową mozaiką, i pełen ludzi, rozmawiających o pieniądzach i plujących na wszystkie strony. Inni barbarzyńcy wchodzili i wychodzili z tego piekła, trzymając w ręku listy i telegramy, a inni jeszcze wywoływali się głośno. Człowiek jakiś, który wypił więcej, niż mogło mu pójść na zdrowie, powiedział mi, że to jest „najpiękniejszy hotel, w najpiękniejszem mieście na Bożym świecie.“ Nawiasem mówiąc, każdy Amerykanin, mówiący o sąsiedniem hrabstwie lub stanie, nazywa je nieodmiennie „Bożym światem.“ Nie dopuszcza to przeczenia i pochlebia jego próżności.
Szedłem ulicami, które są długie i płaskie i bez końca. Doprawdy, nieprzyjemna to rzecz mieszkać w miastach Wschodu. Przypatrywałem się tym nieskończonym ulicom, obsadzonym po obu stronach dziewięcio, dziesięcio i czternastopiętrowemi domami, w których tłoczą się mieszkańcy, a widok ten przejął mnie trwogą. Z wyjątkiem Londynu, a miałem już czas zapomnieć, jak Londyn wygląda, nie widziałem nigdzie takiego mnóstwa białych ludzi, zebranych razem w jednem miejscu, i nigdy podobnego zbiorowiska nędzarzy. Ulice bez barwy i bez uroku, tylko pasma drutów nad głowami i brudne kamienie pod nogami. Dorożkarz zaofiarował się pokazać mi wspaniałości miejscowe za taką a taką opłatą za godzinę jazdy, i powędrowałem z nim daleko. Zdawało mi się, że ten tumult i wrzawa powinny budzić szacunek, że dobrze jest stłoczyć ludzi w piętnastu szufladach, poustawianych na sobie i wykopywać doły pod ziemią dla pomieszczenia biur. Utrzymywał, że Chicago jest miastem ożywionem i że ci wszyscy ludzie, śpieszący się wokoło mnie, zajęci są interesami, co znaczy, że starają się robić pieniądze, żeby nie umrzeć z braku pożywienia. Zawiózł mnie do kanałów czarnych, jak atrament, i przepełnionych niewypowiedzianemi obrzydliwościami, a potem kazał mi śledzić ruch przechodniów na mostach. Zaprowadził mnie do szynkowni i podczas, gdy piłem, zwrócił mi uwagę na posadzkę z cementu, z osadzonemi w nim sztukami monety. Hotentot nie dopuścił się gorszego barbarzyństwa. Wyglądało to nie brzydko, ale człowiek, który to wymyślił, nie miał na myśli piękna. Dorożkarz pokazał mi znów potem wielkie składy towarów, oblepione jaskrawemi szyldami i fantastycznemi, krzykliwemi ogłoszeniami. Patrząc na długą ulicę, przystrojoną w ten sposób, zdawało mi się, że każdy sprzedawca stoi w drzwiach swego sklepu i wyje:
— Na miłość pieniędzy zaklinam was! Kupujcie odemnie i tylko odemnie!
Czy kto z was widział rozdawanie żywności podczas głodowej klęski w Indyach? Mężczyźni podskakują w górę i podnoszą ręce nad głowami tłumu, żeby zwrócić na siebie uwagę, a kobiety klepią dzieci po brzuszkach i jęczą żałośliwie. Dawniej widziałem wspomaganie zgłodniałych, niż to współubieganie się białych ludzi o zyski. Tamtych rozumiem. Ci zaś wstrętem mnie przejmują. A dorożkarz utrzymywał, że to jest dowód postępu, z czego wyprowadziłem wniosek, że umie czytywać dzienniki. Dzienniki wmawiają w swoich czytelników, językiem zastosowanym do ich pojęć, że rozpinanie telegraficznych drutów, budowanie domów i robienie majątków jest postępem.
Przepędziłem dziesięć godzin w tej rozległej dziczy, wlokąc się całemi milami po strasznych ulicach, wpychając łokciami setki tysięcy tych strasznych ludzi, mówiących przez nos ciągle o pieniądzach. Dorożkarz odjechał, ale po nim dostałem się w ręce człowieka, wypełnionego liczbami, któremi napychał mi uszy przy każdej sposobności, przy każdej większej fabryce. Tu wyrabiają za tyle a tyle setek tysięcy dolarów rocznie takiego a takiego towaru, tam znów tyle a tyle, tamten tyle a tyle mniej lub więcej. Było to coś nakształt przysłuchiwania się dziecku, szczebioczącemu o zebranych muszelkach, lub przyglądania się waryatowi, bawiącemu się kamykami. Ale wymagano odemnie czegoś więcej jeszcze, niż słuchu i uwagi. Wymagano zachwytu, a ja nie mogłem zdobyć się na nic więcej, jak tylko na proste słowa:
— Czy tak jest istotnie? Jeżeli tak, to was żałuję...
To rozgniewało mego przewodnika, który powiedział mi, że wyspiarska zazdrość zaślepia moje oczy. Widocznie nie potrafiłem go przekonać.
Nazajutrz była niedziela. Dzień ten przyniósł mi osobliwsze doświadczenie, wykazał mi całą pełnię tamecznego barbarzyństwa. Znalazłem gmach, urzędownie uważany za kościół. Był to właściwie cyrk, ale parafianie nie wiedzieli o tem. Pełno było kwiatów w tym budynku, przybranym w plusze i ozdoby z matowego dębu i wiele innych wspaniałości, licząc w to ozdobne bronzowe świeczniki, najczystszego gotyckiego stylu. Wśród tych przyborów i zgromadzenia pobożnych, ukazał się nagle zdumiewający człowiek, poufałe zażyły z Bogiem, z którym obchodził się przyjaźnie, wyzyskując go jak dziennikarski reporter zagranicznego władcę. A nie pozwalał ani na chwilę zapomnieć o tem, że nie Bóg, ale on sam jest tu główną osobą. Metalicznym głosem, językiem zapożyczonym z licytacyjnej sali, budował on dla swoich słuchaczów niebo według hotelowych wzorów, z tą różnicą, że wszystko w niem było z prawdziwego złota i brylantów, a w pośrodku tego raju umieścił istotę, obdarzoną donośnym głosem i przekonywającemi argumentami, istotę, którą mianował Bogiem. Wyrażał się w sposób niezwykły. Mówiąc o Sądzie ostatecznym, wołał:
— Tak, zaiste powiadam wam, że Bóg nie tak prowadzi interesy.
Przedstawiał im Boga takiego, jakiego mogli zrozumieć w niebie wysadzonem drogiemi kamieniami i złotem, budzącem w nich zachwyt. Szpikował to wszystko żargonem ulicznym, kantorowym i handlowym i dowodził, że religia powinna stanowić cząstkę codziennego żywota. I, jak sądzę, sprowadzał ją do poziomu codziennych spraw swoich i swoich słuchaczów.
Uciekłem, nie czekając na błogosławieństwo, którego nie chciałem otrzymać z podobnych rąk. Ale słuchacze wydawali się uradowani i ztąd wniosłem, że musi to być bardzo popularny kaznodzieja. Później, gdym usłyszał kazanie innych, przekonałem się, że ten pierwszy był jeszcze bardzo umiarkowanym okazem, pomimo całego swego zasobu srebrnych i złotych bożyszcz, i niedbałego od niechcenia, poufałego obchodzenia się ze świętościami religii.
Całą niedzielę przyglądałem się ludziom, dowodzącym, że w samym fakcie układania relsów i puszczania po nich maszyn parowych streszcza się postęp, nie mówiąc już o telefonach, telegrafach i t. d. Upierali się przy swojem zdaniu. Jeden z nich zaprowadził mnie do ratusza i handlowej dzielnicy i pokazywał je z dumą. Budowle były bardzo brzydkie, lecz bardzo duże, a ulice przed niemi wązkie i brudne, ale to mu nie psuło wrażenia.
W chwili, kiedy już byłem znużony tem wszystkiem i potrzebowałem jakiejś ulgi, usiadł koło mnie człowiek, który zaczął rozprawiać o tem, co nazywał „polityką.“ Zdarzyło mi się zapłacić sześć szylingów za podróżny kapelusz, wartujący osiemnaście pensów, a człowiek ten moją przygodę wziął za temat do swego kazania. Dowodził mi, że kraj jest bogaty i że ludzie tu chętnie płacą dziesięć procent drożej nad wartość każdej rzeczy. Mają na to. Mówił, że rząd nałożył cło na zagraniczne wyroby i że amerykański fabrykant może sprzedawać swój towar za wysoką cenę. Taki sam kapelusz, sprowadzony z Europy, kosztowałby dwa funty szterl. Amerykański fabrykant wyrabia kapelusz wartości siedemnastu szylingów, a sprzedaje go za półtora funta. I na tem, jak utrzymywał, opiera się wielkość Ameryki, bo trzeba pamiętać, że jej mieszkańcy to bogacze — nie nędzarze europejscy — i chętnie opłacają haracz za wszystko. Na mój słaby rozum dowodzenie to było nieprzekonywające. Każda rzecz kosztuje tu dwa razy drożej, niż w Anglii, a jeśli jest krajowego wyrobu, to w nierównie gorszym gatunku. Poznałem następnie pewnego właściciela fabryki. Nie było w niej ani jednego robotnika, ale właściciel miał mimo to piękny dochód od syndykatu, który mu płacił zato, żeby fabryka nie szła i nie wyrabiała towaru.
Poszedłem potem do rzeźni, dla rozjaśnienia sobie myśli, które zaczęły mi się plątać. Podobno wszyscy Anglicy zwiedzają tutejsze rzeźnie; zbudowano je o sześć mil od Chicago, a kto raz je zobaczy, nie zapomni nigdy. Jak daleko sięgnąć wzrokiem, rozciąga się istne miasto zagród dla bydła, podzielone na części, w ten sposób, że z każdej zagrody zwierzęta mogą zostać wyprowadzone na pochyły pomost z desek, wiodący do wysokich, krytych przejść ponad zagrodami. Wiadukt ten jest dwupiętrowy. Przez wyższe piętro przechodzi bydło rogate, przeznaczone na rzeź, obojętnie i biernie po większej części; przez niższe tłoczą się z kwikiem i wrzaskiem świnie. Taki sam koniec czeka oba oddziały. W zagrodach całe stada bydła i świń oczekują swojej kolei, a oczekując, nie niepokoją się widokiem współbraci prowadzonych na śmierć. To tylko wiedzą, że konny człowiek wygnał z zagrody ich sąsiadów — nic więcej. Rozsunęły się kraty i przejścia, stado weszło w otwór pochyłego tunelu i nie powróciło ztamtąd.
Co innego ze świniami. Ogłaszają one kwikiem swoje wyjście wszystkim naokoło, a odpowiadają im niezliczone kwiczenia współbraci. Nasamprzód poszedłem do świń. Skierowawszy się na wiadukt zapchany temi zwierzętami, których nie mogłem widzieć, a których głosy tylko słyszałem, doszedłem do posępnego budynku, do którego prowadziło to przejście, napotykając po drodze zwierzęta, którym udało się wymknąć z właściwego oddziału. Przyjemna woń soli objaśniła mnie, co się tu robi. Wszedłem do fabryki konserw i zastałem tam mnóstwo solonej wieprzowiny w beczułkach, w innych oddziałach wieprzowinę nieupakowaną, a w jednej ogromnej izbie wieprze poprzerąbywane na połowę i otoczone bryłami lodu. Ta izba jest pośmiertnem schronieniem świń, spoczywających tam przez chwilę, zanim rozpoczną dalszą podróż po korytarzach tak wspaniałych, że król mógłby po nich podróżować. Wychodząc ztamtąd, nie zauważywszy jakiejś wiszącej w górze maszyneryi, złożonej z zatłuszczonych szyn, kół i belek, wpadłem w objęcia czterech wypaproszonych kadłubów, białych, podobnych do ciał ludzkich, a przerzucanych na wierzch przez człowieka ubranego czerwono. Odskoczyłem na bok; podłoga była cała oślizgła. Rozpościerały się tam wyziewy podwórza folwarcznego i rozlegały głosy licznej trzody. Ale w tych głosach nie było wesołości. Dwunastu ludzi stało rzędem, sześciu po każdej stronie. Pomiędzy nimi przechodziła górą kolej śmiertelna, która o mało co nie wyrzuciła mnie za okno. Każdy z tych ludzi miał w ręku nóż, rękawy koszuli obcięte do łokcia i od szyi do stóp był oblany krwią. Powietrze było duszne, jak noc podczas pory deszczowej, duszne od pary i od natłoku. Poszedłem dalej, tam, gdzie był początek operacyi, i stanąwszy na wązkiej desce, zobaczyłem wszystkie chyba świnie, jakie się wyhodowały w Wisconsin. Wybiegały właśnie z wejścia na pomost i tłoczyły się tłumnie w zagrodzie. Ztamtąd przepędzano je po parę sztuk do mniejszej izby, gdzie człowiek zarzucał im na tylne nogi pęta od windy, która dźwigała je na drogę śmierci. O! wtedy dopiero zaczynały krzyczeć żałośnie, wołając matki i obiecując poprawę, a człowiek, stojący przy windzie, spuszczał je głową na dół do przejścia wyłożonego cegłą, podobnego do wielkiego kotła kuchennego, krwawo czerwonego. Tam czekał już na nie czerwony człowiek z nożem, który przesuwał zgrabnie po gardle; krzyk zamieniał się wtedy w krztuszenie i słychać było szum, jakby ulewy. Czerwony człowiek, oparty o ścianę, usuwał się i zasłaniał oczy ręką nie przez współczucie, tylko dlatego, że krew zalewała mu oczy, a musiał ugodzić natychmiast nowego przybysza. Tymczasem pierwsza sztuka opadła już w wielki kocioł z wrzącą wodą, uciszona na zawsze, a poddana niewidzialnej maszyneryi, wypływała na drugim brzegu kotła, gdzie ją windowano na koło maszyny stękającej:
Huf, huf, huf!
Maszyna goliła z niej całą szczecinę, której szczątki zdejmowali ludzie nożami. Potem znów windowano ją, zawieszoną za nogi, na tę śmiertelną drogę, gdzie przechodząc pomiędzy szeregiem dwunastu ludzi, każdy z nich miał nóż w ręku, pozostawiała w tem przejściu różne cząstki swojej osoby, wynoszone natychmiast na taczkach, a gdy się dostała w ręce ostatniego z szeregu, była już pięknie oczyszczona, ale bardzo wypróżniona i uszczuplała. Kto chce jeździć po obcych krajach, musi zrzec się jakiejś odrobiny swej indywidualności. I te świnie, gdyby się nie rozstały z różnemi kawałkami swego ciała, nie mogłyby zajechać do Europy i do Indyi.
Przyglądanie się ćwiartowaniu było mniej ciekawe, niż widok tych świń, tak bardzo ożywionych, a po upływie krótkiej chwili tak zdumiewająco martwych, i tego człowieka w gorącym, oślizgłym, osiękającym krwią korytarzu, który zanim krew jednego zwierzęcia przestała się pienić na podłodze, zabijał już drugie, i trzecie, i czwarte, które kończyły żywot z kwikiem i jękiem. Ale przecież świnia jest tylko zwierzęciem nieczystem, zakazanem przez Proroka!
Przeszedłszy do rzeźni dla bydła rogatego, zastałem budynek dużo większy, w którym nie było żadnej wrzawy, tylko mdły odór krwi unosił się w powietrzu. Bydło rogate nie przechodziło tu prosto z pomostu, jak świnie. Setkami wchodziły na dziedziniec piękne, czerwone sztuki, dobrze upasione. Na samym środku tego dziedzińca stał czerwony byk z Texas, a na złośliwym łbie miał założony kantar. Nikt go nie pilnował. Zdawało się, że oczekuje on gości. Zaledwie pierwsza sztuka zeszła bojaźliwie z wiaduktu, czerwony ten dyabeł posuwał się naprzód, a nikt nim nie kierował. Pochylał łeb, jakby chciał okazać, że jest tu przewodnikiem i poprowadzi ich dalej... Były to wprawdzie zwierzęta wychowane na wsi, ale jednak umiały się zachować i z godnością szły za Judaszem, silne, cierpliwe, z wyrazem głębokiego zadziwienia w łagodnych obliczach. Widziałem szeroki grzbiet przewodnika, kołyszący się powoli na czele, gdy zwierzęta zapuszczały się na pochyłą drogę, pokrytą błotem, gdzie nie wolno mi było iść za niemi. Potem zamknęły się wrota, a w chwilę później powrócił Judasz z niewinną miną wołu roboczego, powracającego od pługa i stanął w zagrodzie. Ktoś się roześmiał na dziedzińcu, ale żaden odgłos nie rozlegał się w wielkim murowanym budynku, w którym zniknęło stado... Tylko Judasz przeżuwał spokojnie, ze złośliwem zadowoleniem, ja zaś odgadłem, że coś złego tam zaszło i pobiegłem naokoło. Wszedłszy do rzeźni, stanąłem jak wryty.
Kto sobie zdaje sprawę z przesądów, które wsiąkają nam przez skórę? Myśl, że zabijają tam bydło rogate, krewniaków poświęcanego, czerwonego w Indyach byka, wzruszyła mnie głęboko. Świnie, to co innego, ale woły! Nie widziałem nic. Szopy, w których odbywała się rzeź, oddzielone były ode mnie długiem przejściem, zajętem przez rzeźników i kadłuby ubitego bydła.
Tyle tylko widziałem, gdy ludzie otworzyli drzwi od jednej szopy, że leżały tam dwa woły już ogłuszone i ciężko dyszące. Podniesiono je na windzie i poderżnięto im gardła, a potem dwóch ludzi zdjęło skórę z każdego z nich i w pół minuty już rozcięte na dwie połowy przesunęły się na relsach ponad nami do naznaczonego miejsca. W tym oddziale, gdzie ćwiartowano sztuki, hałasu było niemało, ale od skazańców, oczekujących śmierci w zagrodach, żaden szmer nie dochodził. Szły na śmierć, zaufawszy Judaszowi, bez słowa skargi. Zabijano pięć sztuk w ciągu minuty, a jeżeli ludzie bijący świnie oblani byli krwią, to ci, którzy zabijali woły, pławili się we krwi. Krew płynęła strumieniem przez rynny. Nie było nigdzie miejsca do postawienia nogi lub oparcia ręki, gdzieby nie było krwi świeżej, zgęstniałej lub zaschłej, a duszący jej odór tamował oddech.
Łaskawa Opatrzność, która rozsiała tyle ciekawych rzeczy na swojej drodze, zesłała mi uosobienie miasta Chicago w takiej postaci, że nie zapomnę go nigdy. Kobiety przychodzą tu czasami do rzeźni, tak jakby chodziły na egzekucye. I wtedy właśnie, gdy tam byłem, weszła do krwawego przybytku młoda kobieta wysokiego wzrostu, z purpurowemi ustami, gęstemi brwiami i ciemnemi, ufryzowanemi włosami. Była ładna, zdrowa i ożywiona, ubrana w suknie ognisto-czerwone z czarnem, a nogi (wiadomo, że Amerykanki mają nóżki godne Kopciuszka), nogi miała obute w czerwone skórkowe buciki. Stała w promieniu słońca, mając pod nogami krwią zalaną podłogę, skrawione tułowy naokoło, o sześć kroków wołu dogorywającego wśród potoków krwi i zgrzyt śmiercionośnych maszyn nad głową... Rozglądała się okrutnemi, śmiałemi oczyma i — nie wstydziła się...
Wtedy szepnąłem do siebie:
— To Opatrznościowe zjawisko!... Ujrzałem przed sobą wcielenie miasta Chicago...
I uciekłem, szukając spokoju i wytchnienia po tym widoku...





XXXV.
W jaki sposób znalazłem spokój i wytchnienie w miasteczku Musquash nad rzeką Monongahela.

Marna to rzecz i niesumienna podróżować po obcym kraju skokami pięćsetmilowemi. Ale po tem bydle i śmiechach w Chicago czułem, że zupełna zmiana powietrza zrobi mi dobrze.
I dlatego nie zatrzymałem się nigdzie, aż po przybyciu do nieskończenie cichego miasteczka Musquash nad Monongahelą. Hałas i wrzawliwy ruch Chicago pozostały na innym świecie. Wyobraźcie sobie pagórkowaty, lesisty krajobraz, pod najczystszem błękitnem niebem, poprzetykany w trzymilowych odstępach dobrze utuczonemi, spokojnemi wioseczkami, lub fabrycznemi miasteczkami, ukrytemi, na szczęście, w załamach pagórków i w ziemi rozłożystych drzew. Złota wierzba połyskiwała na tle zieloności, a bydło wracało do domu krętemi drożynami pośród krzaków morwowych. Pełnią lata rozkwitały sady owocowe, a jabłka, wymarzonej piękności jabłka, były już dojrzałe i nęcące. Dobrze było leżeć w hamaku, z przymkniętemi oczyma i w najgłębszej ciszy przysłuchiwać się, jak jabłka spadały z drzewa i jak dźwięczały dzwonki bydła, kroczącego z powagą główną ulicą miasteczka. Każdy w tem spokojnem miejscu miał tyle, ile mu było potrzeba: dom ze wszystkiemi wygodami, obszerną lub małą werandę, na której mógł przepędzać całe dnie, schludnie wykoszony ogród z wielką obfitością kwiatów, kilka krów i bogaty sad owocowy. Każdy znał zblizka wszystkich, a czegoby kto nie wiedział, tego się mógł dowiedzieć z dziennika miejscowego. Dziennik w mieścinie tysiąc dwieście mieszkańców liczącej! Był tam i sąd, w którym wymierzano sprawiedliwość, i więzienie, w którem przebywali godni zazdrości więźniowie, i cztery, czy pięć kościołów czterech, czy pięciu sekt. Niepodobna też było jawnie kupić choćby butelki trunku. Ale, i to jest bardzo wielkie „ale,“ można było za pomocą świadectwa lekarskiego nabyć wszelkie trunki u aptekarza. To jest czarna strona takich zakazów. Człowieka, potrzebującego się napić, zamieniają one w krętacza i oszukańca, co nie jest korzystnem dla duszy ludzkiej, szczególnie, jeżeli ta dusza jest młoda, i co wpaja w nią przekonanie, że wszystko daje się obejść, a koniec takiej duszy często bywa nieładny. Tylko gwałtowny upadek może przekonać swawolące źrebię, że rów nie na to jest, żeby przez niego skakać, kiedy tymczasem zwrócone na równą drogę, nauczy się obchodzić go porządnie. Za wiele słyszy się o tych zakładach trunkowych w Musquash, i nawet panny za wiele wiedzą o ich wpływie na młodzieńców, którzy, gdyby im pozwolono raz upić się dokładnie, skutecznie, ciepłą wódką z wodą sodową, przekonaliby się, co warta ta przyjemność.
Wielkim błędem miasteczka jest też dozwolenie napawania się piwem, chociaż, experto crede, można dostać od niego wodnej puchliny, zanim się kto zdoła upić. Ale któż zna siebie samego? Zresztą, to już czysto osobista sprawa miasteczka.
Nieliczne to społeczeństwo wydało mi się tak zamknięte w sobie, jak osada indyjska. Mógł się zapaść w morze cały kraj, a mimo to miasto Musquash posyłałoby dalej do szkół swoich synów, ażeby ich wychować na dobrych obywateli, co jest nieustannem pragnieniem prawdziwego amerykańskiego ojca, rządzącego budową swych dróg, podatkami, parcelacyą gruntów pod budowę miast i całym wewnętrznym zarządem za pomocą głosowania i wyborów, dopóki wszyscy, przyjaciele i przeciwnicy, nie zajmą swoich miejsc na cmentarzach własnej sekty. Mieszkają tu sami Amerykanie, ludzie przyzwyczajeni rządzić się sami, dla siebie, dla swoich żon i dzieci, rządzić się w spokoju, zgodzie i przyzwoitości...
Byli to, sami nie wiedząc o tem, metodyści, najczystszej wody metodyści, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi angielskiej i świętowali niedziele. Język ich był językiem dawnych metodystów i karność także. Bo karność to rzecz, której nie można lekceważyć, a jej wpływ na sektę zależy w zupełności od taktu, dobroci i sympatyi przewodnika, który nad nią pracuje. On to, znając upodobanie młodzieży, może zwrócić duszę ku dobremu, łagodnie, zamiast naginać przemocą na drogę cnoty, na której mogłaby się zachwiać i zboczyć. Ramię karności sięga daleko. Jedna z panien opowiadała mi, jako rzecz mogącą zająć cudzoziemca, o swoim przyjacielu, surowo zgromionym przez przewodników, ale nie w Musquash, lecz gdzieindziej, za ohydną zbrodnię: za taniec. Ona, ta panienka, która mi to opowiadała, nie lubi tańca. Nie tańczyłaby za nic w świecie... Czy można sobie wyobrazić cudowny wpływ takich słów, wygłaszanych przez młodzieńczą, surową istotę, niezwykłą czynić ustępstw dla wrodzonego pociągu do tańca, naturalnego młodym zwierzątkom ludzkiego rodzaju? Rozpalone żelazo, służące do piętnowania, może też wypalać rany, jak mogą zaświadczyć ci, którzy byli kiedykolwiek poddawani ich działaniu.
Niezmiernie jest to ciekawe: to swobodne, zdrowe, przyjemne życie, które ciągle zwraca swe myśli do spraw innego świata, a jednocześnie ceni bardzo partyę tennisa o wieczornym chłodzie i równie gorliwie dba o wdzięczne życiowe obowiązki (ciężkie obowiązki, jeśli do pomocy ma się tylko amerykańską „pomocnicę,“ t. j. służącą), jak i o zbawienie duszy. Miałem sposobność poznać w oryginale te „małe kobietki,“ które pani Alcostt dostarczyły wzorów do jej wdzięcznych powieści dla młodzieży; a były tu one w przeważnej liczbie, bo „chłopcy“ wyruszyli w świat szukać szczęścia. Jedni pracowali w hałaśliwych, ruchliwych miastach, inni wyruszyli na daleki zachód, a inni zniknęli w omdlałych, leśnych krajach południa. Dziewczęta oczekują ich powrotu, jak to jest w zwyczaju wszystkich dziewcząt na całym świecie. Potem nadejdzie słoneczny dzień powrotu chłopców, którzy przybędą, starannie ubrani, z mową oczyszczoną od brzydkich klątw i niegrzeczności. Oto ukazują się właśnie — niech Bóg im błogosławi! — a panienki w białych muślinowych sukniach przesuwają się nakształt niebiańskich widziadeł i przyjmują ich według zasług. Mama się w to nie wdaje, papa także nie, bo ma co innego do roboty, i tylko wzdłuż cienistej, ociężałej, zacisznej ulicy słychać otwieranie ogrodowych furtek i zamykanie ich cicho lub z łoskotem, stosownie do humoru wchodzącego, i wybuchy wesołego śmiechu tam, gdzie się zbierze kilkoro, a białe muśliny pośród męzkich postaci układają plany wycieczek lub spacerów. Potem przechodzili się parami i rozmawiali aż do tej chwili, gdy młodzieńcy zmuszeni byli śpieszyć na ostatni pociąg i wszyscy gromadą pobiegli na dworzec, a nikt się tem nie myślał gorszyć.
I dlaczego mieliby się gorszyć? Od piętnastego roku życia amerykańskie dziewczątko obraca się w pośród „chłopców,“ jak siostra pomiędzy braćmi. Oddają jej oni przysługi, wożą ją na spacery, obdarzają kwiatami i cukierkami. Te dwie ostatnie pozycye są dość kosztowne, i to właśnie dobrze dla młodzieńca, który się uczy cenić przyjaźń, wymagającą hucznych ofiar i oszczędności na cygarach. Dziewczęta uczą się same nad sobą czuwać, wiedząc, że los ich od nich zależy, i że są one ściśle skrępowane tą właśnie swobodą, jaką im udzielono. Tym sposobem przepędzają one „przyjemne chwile“ z dwustu lub trzystu chłopcami, mającymi także siostry i niezachwianą pewność, że gdyby który z nich okazał się niegodnym zaufania, syndykat młodzieży wyprawiłby go rychło na inny świat, gdzie ludzie nie oświadczają się i nie żenią. I tak upływa czas do chwili, gdy dziewczęta zaczynają rozumieć odwrotną stronę medalu, gdy się przekonywają, że mężczyzna nie jest żadnym półbożkiem, ani zamaskowanym potworem, ale poprostu istotą samolubną, próżną, łakomą, a mimo to wszystko osobliwością przyjemną w towarzystwie, potrzebującą pociechy w smutnych chwilach, pożywienia w głodnych i kierowania w trudnych, którą to świadomość europejskie ich siostry zdobywają znacznie później, dopiero po paru latach małżeńskiego pożycia.
Amerykańska panna robi wybór. Złote światło miłości rozjaśnia oczy, które rozumieją wszystko, a pomimo to światło nie traci nic na swej złocistości, bo amerykańskie dziewczątko, tak samo jak angielskie, często płocho i nierozsądnie wybiera. Tę tylko ma korzyść, że wie więcej, niż tamte, że ma pewne doświadczenie, znajomość rozrywek, zrozumienie interesów, obowiązków i dziwactw mężczyzny, doświadczenie zdobyte w niezliczonych pogawędkach z chłopcami i z innemi dziewczętami, które na swoich poufnych zebraniach znajdują czas na roztrząsanie tego, co robią Tom, Ted, Stuke lub Jack. Ztąd wynika, że jest ona towarzyszką — w najobszerniejszem tego słowa znaczeniu — człowieka, którego zaślubia; wspólniczką, troszczącą się o interesy firmy, osobą, u której się szuka rady w ważnych chwilach, od której się żąda pomocy i współczucia w chwilach niebezpieczeństwa. Miło jest wiedzieć, że jedno serce dla nas bije, ale jeszcze przyjemniej, gdy oprócz serca i głowa myśli razem z nami, jeżeli z ust słodkich do całowania można usłyszeć słowo mądrej rady.
Kiedy amerykańska panna wychodzi zamąż, wszystko się kończy. Miłe chwile minęły bezpowrotnie. Mogły one trwać pięć, siedem, dziesięć lat, stosownie do okoliczności. Królowa abdykuje ze zdumiewającą szybkością i nikt jej już nie widuje inaczej, jak tylko z mężem. Królowa umarła — lub pilnuje domu. I ta domowa praca jest dowodem, że Amerykanka starzeje się prędko. Ma ona niegodziwe „pomocnice“ w osobie irlandzkiego brudasa, lub równie brudnej murzynki. Ciężko to dla pani domu, która musi wykonywać trzy czwarte roboty sama, a w tem suchem, denerwującem powietrzu, zajęcie to jest wielkim ciężarem. Dziękujcie Niebu! o, wy! mieszkanki Indyj, za wszystkie wasze ayah... Choć nieudolne, są one dziesięć razy zręczniejsze od Amelii-Araminty-Robelli-Tencyi Jackson (czarnoskórej), pod jarzmem której jęczy młoda pani domu w Ameryce, dręczona jej nieumiejętnością i zuchwalstwem.
Ale odbiegłem daleko od cichego, spokojnego Musquash i jego nieograniczonej gościnności — prostodusznej, serdecznej gościnności. Bądźcie dobrzy dla Amerykanina, gdziekolwiek go spotkacie! Zaprowadźcie go do klubu, choć będzie was tam trzymał, mówiąc bezustannie, do trzeciej rano; dajcie mu najlepszy namiot, najtłuściejszą baraninę! Zaciągnąłem u tego narodu dług, którego nigdy nie zdołam spłacić... Jakże mam zakończyć moje opowiadanie? Czy chcecie posłuchać o wycieczkach w upalne dnie do cichych tamtejszych lasów nad brzegami Monongaheli, w których niedorzeczne amerykańskie karyolki nie mogą zawracać i zaczepiają się w zaroślach? Czy o pływaniu łódkami pod palącem słońcem po tej rzece, której fale wyrzucały niedawno, u stóp przerażonej wioski, trupy mieszkańców Johnstonu, poległych w katastrofie? Widziałem jednego, jedynego, który ocalał z tego rozbicia. Był on tam duchownym. Dom, kościół, parafian, żonę i dzieci, wszystko zmiotła i wydarła mu jedna noc okropności. Nie miał on żadnego zajęcia, nie byłby zdolny zająć się czemkolwiek; ale Bóg okazał się miłosiernym względem niego. Siedział on na słońcu i uśmiechał się blado. Pozostało w jego biednej głowie mętne wspomnienie czegoś, co się stało, nie przypominał sobie tylko, co to było właściwie, ale wiedział, że coś było. Należy prosić Boga, ażeby mu nigdy nie powrócił tej świadomości...
Różne obrazy przesuwają się przed mojemi oczyma. Wielkiego fabrycznego miasta z trzykroćstotysięczną ludnością, oświetlanego i opalanego naturalnym gazem, tak, że wielka dolina przepełniona płonącemi piecami, nie zaciemnia czystego nieba kłębami dymu. Obraz Musquashu oświetlonego tym samym tajemniczym gazem, którego płomienie osiem stóp wysokie huczą i syczą dniem i nocą, na rogach ulic zarosłych trawą, a nikt nie zakręca kranów, bo nie warto zadawać sobie tego trudu. Flotylle statków ładownych węglem, przepływające po rzece do miasta St. Louis, fabryki gnieżdżące się w lasach, w których wyrabiają się oprawy do siekier i łopat dla całego chyba świata, a w końcu obraz zapomnianej sekty niemieckiej „bractwa wiekuistego rozłączenia“, które się tu zawiązało w czasach, gdy stan był bardzo młody i ziemia tania. „Bractwo“ wymiera, bo jego członkowie nie żenią się i nie wychodzą zamąż, a nowych przybyszów jest bardzo mało. Podniesienie się wartości ziemi obdarzyło tych starych biedaków dostatkami, których nigdy nie pożądali. Mieszkają oni w małej wioseczce, w domach zbudowanych w stylu holenderskim, z drzwiami wchodowemi od tyłu i z dróżkami wysypanemi żwirem. Klasztorna cisza miasteczka Musquash jest wielkomiejską wrzawą w porównaniu z panującą tu ciszą. Ale i tu, wśród kwiatów, tuli się miłosna historya. Trwała ona lat siedemdziesiąt, bo brat i siostra kochali się czule, ale więcej jeszcze nad swoją miłość kochali wykonane przysięgi. Więc żyli przez ten czas, i żyją dotąd, widując się codziennie, ale w rozłące. Jakiekolwiek mogły być ich walki i cierpienia, nie zostawiły one śladu na ich obliczach spokojnych, jak twarze małych dzieciątek. Dla niewtajemniczonych ci wytrwali ludzie wydają się tylko parą staruszków, ubranych w suknie dziwacznego kroju. Ale kochają się oni wzajemnie, a ich miłość przywodzi mi wspomnienie dziewcząt i chłopców z Musquash. Chłopcy są ładni i dzielni, pokończyli studya w Yales, naturalnie, ale mimo to biegli w prowadzeniu interesów, w handlu i przemyśle, w świdrowaniu pokładów naftowych, w sprzedawaniu wszystkiego, co grzeszny człowiek może sprzedać bliźniemu. Zręczni w grach i zabawie, z barczystemi ramionami, z bystrem spojrzeniem i silnemi szczękami, nie gardzący rozrywką i niewinną hulanką. Będą z nich dobrzy obywatele kraju, zawładną światem i prawdopodobnie pożenią się z białemi, muślinowemi sukienkami. Dużo jest na świecie rzeczy gorszych od losu chłopców z miasteczka Musquash nad Monongahelą...


KONIEC






  1. Simla, miejscowość północna w górach; Anglicy, przebywający w Indyach, jeżdżą tam dla uchronienia się od wpływów zgubnego klimatu. (Prz. tłóm.).
  2. Nazwa nadawana Europejczykom w Indyach. (p. tł.)
  3. Popularne przezwisko żołnierzy angielskich
  4. Żołnierz indyjski. (Przyp. tłóm.).
  5. Pisane to było przed kilku laty.
  6. Nazwa, dawana Chińczykom przez Anglików (P. tł.)
  7. Żargonowe skrócenie nazwy San Francisco (p. tł.).
  8. Nazwa popularna piechoty marynarki. (P. tł.).
  9. Rodzaj wachlarza umieszczonego u sufitu, wprawianego w ruch przez służących, a używanego w krajach podzwrotnikowych. (P. tł.).
  10. Pisane to było przed wojną chińsko-japońską, której wypadki, jak z zachowania się Japończyków w obecnej wojnie chińskiej, potwierdzają trafność uwag autora. (Przyp. tłóm.).
  11. Angielskich. (p. tł.).
  12. Folwark.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.