Od morza do morza/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.
Jadę przez ojczyznę Bret Harta aż do Portlandu, ze stanu Kalifornii. — Opis tęsknoty, jaka owładnęła dwoma wędrowcami, zaglądającymi do naszych domów.

San-Francisco ma tylko jednę wadę: trudno się z niem rozstać. Z żalem w sercu wyruszyłem jednak do Portlandu w Oregonie, a było to trzydzieści sześć godzin jazdy koleją.
Główny dworzec, z którego rozchodzą się wszystkie linie, nie posiada wcale peronu. Przestrzeń, wylana zgruba asfaltem, z kilkunastu parami relsów, a na niej obładowany ręcznemi pakunkami podróżny przeskakuje z jednych relsów na drugie w poszukiwaniu właściwego pociągu. Dzwonki sześciu syczących lokomotyw rozlegają się nad jego uchem. Gdyby upadł, tem gorzej dla niego.
— Kiedy dzwonek się odzywa, strzeż się lokomotywy.
Długie przyzwyczajenie oswoiło ten naród z niebezpieczeństwem i natchnęło go lekceważeniem w stopniu, jakiego Bóg nie życzył sobie nigdy. Kobiety, które w Anglii zbierałyby fałdy sukni i uciekały bojaźliwie z wyniosłego przejazdu kolejowego, tu rozmawiają o strojach i o dzieciach pod samym nosem lokomotywy, a małe dzieci igrają z poruszającemi się wagonami w sposób zgrozą przejmujący. Przebyliśmy spokojnem tempem dwudziestu pięciu mil na godzinę ulice przedmieścia, mającego pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, i nasza podróż pomiędzy wozami, dziećmi i wystawami sklepowemi odbyła się bez przejechania kogokolwiek, co mnie niemało zadziwiło.
Kiedy już murzyn urządził mi na noc posłanie, rozweseliła mnie niesłychanie myśl, że cokolwiek się zdarzy, będę musiał zostać tam, gdzie jestem, i czekać, dopóki lampa naftowa nie zapali wywróconego wagonu i nie spali mnie na węgiel. Łatwiej wydostać się z natłoczonego teatru, niż uciec z Pulmanowskiego wagonu.
W chwili, gdy uczyniłem odkrycie, że obfitość niektórych blaszek, pluszu i adamaszku nie wynagradza ciasnoty i kurzu, pociąg przejeżdżał o świcie brzegiem rzeki Sacramento. Po ustawieniu na właściwe miejsca siedzeń pootwierano kilka okien, ale długi, do trumny podobny wagon, nie mógł się tem dostatecznie przewietrzyć, a my siedzieliśmy w jego wnętrzu zapoceni i brudni. O szóstej rano upał już był dokuczliwy, mimo to jednak radowałem się, oglądając na własne oczy krainę, opisywaną przez Bret Harta. Oto sosnami porosłe góry, w którym jego górnicy żyli i walczyli; oto rozpalona, czerwonawa ziemia, z której wypłukiwano złoto; wyschłe potoki, czerwona, zakurzona droga, po których krążyły dawnemi czasy dyliżansy. Stosy drzew świeżo ściętych i potniejących żywicą, a nadewszystko ten odurzający żar w powietrzu, który tryska z pod pióra Bret Harta i przenika ociężały mózg czytelników. Zatrzymaliśmy się przy zbiorowisku pak, zaszczyconem godnością miasta; nosiło ono szumną nazwę Amberoille, czy coś podobnego, a chełpiło się fontanną, godną stać w prawdziwem mieście. Obok fontanny był hotel, mający siedemnaście stóp wysokości, licząc z kominami; brunatne niedźwiedziątko uwiązane było u drzewa w pobliżu fontanny, juczny muł drzemał wsród tumanów kurzu, górnik w czerwonej koszuli utrzymywał hotel, górnik w niebieskiej koszuli przechadzał się wokoło, a dwóch górników wchodziło do środka domu na kieliszek. Dziewczyna, przysłaniając ogorzałą ręką oczy, patrzyła na zadyszany pociąg.
— I cóż pan na to? — zapytał mnie towarzysz podróży, prawnik. — Nieznany, nowy dla pana świat, nieprawdaż?
— Nie, doskonale znajomy. Nie wyjeżdżałem jeszcze nigdy z Anglii, kiedy się już z nim zapoznałem.
Szybko, jak błyskawica, wymknęła się odpowiedź.
— Tak, żyli oni już wszyscy wtedy, gdy poszukiwacze złota byli tu panami.
Polubiłem odrazu tego prawnika i wypiliśmy za zdrowie Bret Harta, który, według zdania mieszkańca San-Francisco, „przyznaje się do Kalifornii, ale Kalifornia nie przyznaje się do niego, bo się zrobił Anglikiem.“
Bezimienny jakiś głos zaczął mi opowiadać o bogactwach tej krainy, ale tylko tyle zapamiętałem z jego gadania, że pstrągi pojawiają się w rzece Sacramento, nad której brzegiem jechaliśmy ciągle.
Potem odezwał się krzepki, ze szpakowatym włosem jegomość i zaczął się rozpytywać o pstrągi. Był z nim sekretarz Towarzystwa ubezpieczeń na życie. Przypuszczam, że podróżował on dla wyszukiwania zabitych w pociągu. Ale prócz tego był zapalczywym rybakiem. Spotkawszy kolegę, zaproponowali mi spółkę.
Ajent ubezpieczeń wyrzekł:
— Nie zatrzymuję się w Portland, ale mogę panów zaznajomić z człowiekiem, który dostarczy wszelkich wskazówek co do pstrągów i łososi.
Obaj opowiadali ciekawe rzeczy, podczas gdy pociąg prześlizgiwał się przez lasy, a w dali ukazywał się śnieżny czub olbrzymiej góry. Mijaliśmy winnice, wzorowe sady, potem łany pszenicy, gdy się zaczęły rozwijać równiny, a co dziesięć mniej więcej mil zbiorowisko dwudziestu, trzydziestu domów, z trzema, co najmniej, kościołami. Dwa tysiące mieszkańców byłoby tu dużem miastem i trzymałoby niesłychanie wiele o swoich siłach.
Zgrzyt hamulców, widok potrójnie zakręcających łuków linii o kilka mil poniżej, nawet widok towarowych pociągów, sunących prawie pod naszemi kołami, nietyle mnie wzruszały, co drewniane rusztowania, na które wpełzaliśmy, mosty na sto stóp wysokie, a wyglądające tak, jakby je zbudowano z drewnianych pałączków.
— Nasz budulec jest i błogosławieństwem i klątwą naszego kraju — mówił stary mieszkaniec południowej Kalifornii. — Te wiadukty trwają pięć do sześciu lat; naprawa ich jest niemożliwa, więc w końcu załamują się pod pociągiem, albo się palą podczas pożaru lasu.
I mówił to na samym środku trzeszczącego i uginającego się wiaduktu. Przygodny jakiś technik rzucił okiem na nasz pociąg, ale kolej nie marnuje tu ludzi na obowiązkowe dozory. Często zdarza się, że bydło jest na relsach, a wtedy lokomotywa ucieka się do istnie szatańskiego gwizdania. Opowiadający był w młodości maszynistą, więc skracał nam drogę opowiadaniem rozweselających anegdot, co nam się może przytrafić wrazie najechania naprzykład na cielę.
— Cielę wpadnie pod miotełki i wysadzi lokomotywę z szyn. Pamiętam, jak raz świnia wykoleiła cały spacerowy pociąg; sześćdziesięciu było zabitych.


∗                ∗

Spuściliśmy się wgłąb Oregonu, w kraj budulcu i pszenicy. Jechaliśmy naprzemian między łanami pszenicy i jodłowemi lasami, ale głównie między jodłami, zanim dojechaliśmy do Portlandu, z pięćdziesięciu tysiącami mieszkańców, oświetlonego elektrycznością, naturalnie, również naturalnie pozbawionego bruków i posiadającego przystań wodną, położoną o sto mil od brzegu morza, na którem wielkie statki ładują towar. Biedne to miasto wrzeszczy na całe gardło, że na całem wybrzeżu oceanu Spokojnego żadne miasto nie może mu wyrównać. Ogłasza ono tę wieść jodłom, które od górskich szczytów ciągną się jednolitą gęstwiną prawie do granic miasta.
Portland wyrabia stolarszczyznę do budowy domów, piwo i bryczki, cegłę i biszkopty, a choćby kto o tem nie wiedział, widoki miasta, pomieszczone w widocznych miejscach, z wykazem zysków, jakie te wyroby przynoszą, objaśniają nieświadomych. Wszystko to jest odpowiednie i właściwe dla świeżo powstającego miasta, ale jeżeli kto utrzymuje, że to jest cywilizacya, zmusza nas do zaprzeczenia. Pierwszym obowiązkiem ucywilizowanego człowieka jest usuwać pieniądze na drugi plan, bo są one tylko smarowidłem do maszyny, żeby funkcyonowała łatwo i swobodnie.
Portland za wiele ma zajęcia, żeby myśleć o kanałach i brukach, więc czteropiętrowe, murowane gmachy wychodzą na ulicę partacko zabrukowaną i mającą drewniane chodniki. Widziałem, jak zakładano fundamenty pod budowę. Nieczystości, nagromadzone od lat dwudziestu, wsiąkały w grunt, a wyrzucane na wierzch za każdem uderzeniem łopaty, przywodziły na myśl krainy Wschodu. Pomimo to dzienniki głoszą, że niema na świecie miasta, któreby się mogło równać z Portlandem w Oregonie, w Stanach Zjednoczonych, i walczą zębami i pazurami o przystanie, koleje i t. p. urządzenia. Przykro pomyśleć, że w tem znakomitem mieście zdarzają się wypadki takie, jak zastrzelenie na ulicy człowieka przez drugiego obywatela, znanego ogólnie. Oskarżony wnosił sam za sobą obronę, przytaczając jako powód morderstwa to, że zamordowany miał, czy też morderca myślał tylko, że miał pistolet przy sobie. I nie dość, że go zastrzelił, podrzucił mu swoją broń. Czytałem obronę i przejęła mnie ona obrzydzeniem. O ile mogłem zrozumieć, to gdyby przy zabitym znaleziono pistolet, morderca byłby został uwolniony. I nietylko samo morderstwo było tchórzowskie; jeszcze bardziej tchórzowskiem było tłómaczenie. Tu, w mieście, bydlę to przelękło się, sądząc, że do niego strzela, wyobraziło sobie, że tamten człowiek zrobił ruch ręką w stronę kieszeni i tak dalej... Sędziowie nie zgodzili się jednak na to.
Powróćmy do weselszych przedmiotów. Ajent ubezpieczeniowy zaznajomił nas z właścicielem nieruchomości, który zaprosił nas zaraz na wycieczkę nad brzegi rzeki Kolumbia. Nie było żadnych ceregieli. Szpakowaty jegomość odpowiadał, gdy na niego wołano „Kalifornia,“ ja na wołanie „Anglia,“ lub „Jaś Bull,“ a właściciel nieruchomości na nazwę „Portland.“ Była to wielce swobodna i bardzo łatwa forma.
Kalifornia i ja wsiedliśmy na parowy statek w błękitno-złocisty poranek i popłynęliśmy po rzece Witlamétte, nad którą leży Portland, do wielkiej Kolumbii, rzeki, dostarczającej łososi, które następnie, upakowane w paczki, rozchodzą się po całym świecie, a w Indyach występują na przyjęcie nadzwyczajnych gości. Płynęliśmy pośród lesistych wysepek, których wybrzeża były poszarpane wyrwami, podrygiwaliśmy od jednego brzegu do drugiego w poszukiwaniu prądu, a gdy trzeba było wysadzić na ląd lub przyjąć nowego pasażera, wybieraliśmy bezpieczne i dogodne miejsce na brzegu i uderzaliśmy w nie dziobem statku. „Kalifornia“ rozmawiał z każdym nowym przybyszem i wymieniał mi jego miejsce urodzenia. Długowłosy hodowca bydła wyleciał z krzykiem z lasu, wywijając kapeluszem i został zabrany na pokład.
— Południowa Karolina — rzucił lakonicznie „Kalifornia.“ — Jak przemówi, usłyszysz pan delikatniejszą mowę od mojej.
Każda wysepka dźwigała łany bujnej pszenicy, owocowych sadów i białe, drewniane domy. Gdzieniegdzie rosły gęsto jodły, stały tartaki, a żałosny jęk potężnych pił unosił się nad wodą, jak brzęczenie zmęczonej pszczoły. Z urywków rozmowy wymiarkowałem, że „Kalifornia“ był właścicielem tratew, handlował drzewem, posiadał rancho[1], wspólnika i różne inne, równie ponętne rzeczy, jako dodatki do urozmaiconej trzydziestopięcioletniej karyery.
— Spojrzyj, młodzieńcze, zaraz tu będzie coś nowego. Będziesz krzyczał i śpiewał z radości — powiedział do mnie „Kalifornia.“
Wesołe wysepki znikły, ustępując miejsca wspanialszym zarysom, a statek wpłynął w gniazdo szersze — w labirynt czarnych, najeżonych raf, ukrytych nie głębiej jak na jednę stopę pod kotłującą się, śpienioną wodą. Zakręciliśmy na miejscu, cofnęli się w bok nagłym ruchem, a ster nie poruszył się nigdy dwa razy w tę samą stronę. Potem zetknęliśmy się z pływającą kłodą, rozłupując ją z trzaskiem, który rozległ się na całym statku, a potem ze wspaniałym, dwudziestofuntowym łososiem o srebrnem podbrzuszu, który padł nieżywy w całym blasku piękności.
— Niedaleko ztąd zobaczysz pan koła — objaśnił mnie jakiś człowiek w kapeluszu z ponadziewanemi haczykami do wędek na pstrągi. — Tutejsze łososie nie biorą na wędkę. Łowią je za pomocą kół.
Na pierwszym zakręcie rzeki zobaczyliśmy koła, piekielną maszyneryę, złożoną z przegród z drucianej siatki, poruszanych przez prąd wody, a z których wydobywają łososie, uganiające się po rzece, na łodzie stojące u wybrzeża. „Kalifornia,“ ujrzawszy to, klął długo i płynnie, a jeszcze płynniej, gdy się dowiedział, jaka jest waga pomyślnego połowu w ciągu jednej nocy: kilka tysięcy funtów! Pomyśleć tylko, co to za zbrodnicze, krwawe morderstwo! Ale tam, w Europie, chce się koniecznie jadać łososia marynowanego w puszkach, a fabryka nie może się bawić łowieniem go na wędkę...
Wkrótce potem „Kalifornię“ ogarnął szał. Zaczął skakać na przednim pomoście, wołając:
— Czy nie śliczny, czy nie cudowny?
Zobaczył wodospad — wstęgę mgły i piany, spadającą z grzbietu wzgórza, z wysokości ośmiuset stóp, z hukiem, głuszącym szum rzeki.
— Ślubny welon! — objaśniła nas służba.
Zaczęły się wspaniałe widoki, rozrzucone przez przyrodę ze zdumiewającą hojnością, rozrzutnością nawet. Rzeka ujęta była w potężne, skaliste ściany, uwieńczone na szczycie ruinami jakichś fantastycznych baszt i zamków. Potem wstęga zielonych wód rozszerzyła się i stanęły nad nią góry, odziane w jodłowe lasy, a na tysiąc stóp wysokie. Piaszczysta ława nad brzegiem wydawała się być zapowiedzią równiny, której następny zakręt rzeki kłam zadawał, bo statek podpływał znów pod potrójny rząd fortyfikacyi, groźnych, z wierzchołkami z lawy, z odcieniem z jodeł. Po za niemi wystrzelał w błękit nieba biały szczyt Mound Hood, czternaście tysięcy stóp wysoki, u ich stóp rzeka rozbijała się, a z obu stron rosły bawełniane drzewa. Usiadłem i przypatrywałem się „Kalifornii,“ który, chcąc widzieć jednocześnie oba brzegi, ruszał się i wychylał ze statku.
Dopłynęliśmy do małej wysepki, przez którą kolej przewiozła nas na drugą, bo, jak nas służący na statku objaśnił, rzeka jest „trochę niespokojna.“ Jechaliśmy sześć mil, siedząc na słońcu w cichym wagonie, wijąc się zygzakiem nad brzegiem wzburzonych fal rzecznych. Chwilami zanurzaliśmy się w jodłowe wonne lasy, upstrzone kwiatami, ale po większej części pilnowaliśmy się rzeki, zwężonej teraz jak kanał młyński. W tem właśnie miejscu, gdzie cała masa wody wichrzyła się, rozszalała nad początkiem wodospadów, rząd Stanów Zjednoczonych urządził szluzę dla statków, a rzeka wrzała, wyrzucając bryzgi śpienionej wody. Kłoda drzewa przemknęła po falach, uderzyła o skałę, roztrzaskała się na drzazgi i popłynęła dalej na białych kłębach piany. Tymczasem pociąg wjechał na rodzaj pływającego pomostu i zanim mogłem zdać sobie sprawę, co się dzieje, byliśmy już na pokładzie drugiego parowca. Wodospady były nie dalej, jak dwieście stóp pod nami, a zanim ruszyliśmy w górę, zanim drgnęły koła, pęd wody pociągnął nas już jakbyśmy byli holowani. Dalej kraj się zrobił więcej otwarty, a „Kalifornia“ żałował wciąż skał i spienionych wód, dopóki nie dopłynęliśmy do prostopadłej, skalistej ściany, czterysta stóp wysokiej, uwieńczonej olbrzymiej wielkości posągiem, stojącym na straży. Na skalistej wysepce był grób osadnika z dawnych czasów, człowieka, który się dorobił majątku w San-Francisco i pragnął być pochowany na starem cmentarzysku Indyan. Zniszczony drewniany wickyup, w którym Indyanie składają kości zmarłych, dotykał prawie jego grobu. Rzeka płynęła po bazaltowem łożysku, a nadbrzeżne skały pomalowane były na żółto, czerwono i zielono przez Indyan, i oblepione afiszami przez istoty niższego od Indyan gatunku.
Dopłynęliśmy do Dallas, stolicy okręgu, zajmującego się chowem owiec i produkcyą wełny. Amerykanin, przyjeżdżając do nieznanej miejscowości, uważa za obowiązek zwiedzić ją dokładnie. „Kalifornia“ przerzucił paltot przez ramię, z ruchem człowieka przyzwyczajonego do pieszych wędrówek, i o ósmej wieczorem poszliśmy zwiedzać Dallas. Słońce jeszcze nie zaszło i mieliśmy przed sobą całą godzinę dnia. Zdawało się, że każdy mieszkaniec posiada tu własny dom i własny kościół. Młodzieńcy przechadzali się z pannami, starsi siedzieli na schodach, nie na frontowych, wiodących do starannie pozamykanych bawialni, lecz na bocznych, lub rozpinali brzoskwinie, zbierali wiśnie. Zapach siana dolatywał, a w ciszy rozlegały się dzwonki bydła, idącego przez pola, zasypane lawą. „Kalifornia“ przeklinał drewniane chodniki, krytykując głośno kwiaty i sposób rozpinania drzew brzoskwiniowych, a o przechodzących pannach i młodzieńcach opowiadał przeróżne historye. Zdawało mi się, że znam ich wszystkich oddawna, tak żywo mnie obchodziły ich losy. Dwie kobiety stały przy bramie i rozmawiały; mijając je, usłyszałem: „spódnica“ i znów „spódnica,“ a potem: „przyślę ci formy.“ Rozmawiały o strojach. W zmroku natknęliśmy się na młodą parę i obiło mi się o uszy: „Kiedyż się zobaczymy?“ I zrozumiałem, że dla zakochanego serca taka mała mieścina może się niekiedy wydawać tak rozległą, jak Londyn, a tak trudną do przebycia, jak nieprzyjacielski obóz. Potem zamknęła się z trzaskiem ostatnia brama, a światła zaczęły się zapalać po domach.
Niestety! W powrotnej drodze do hotelu rozwiały się moje złudzenia co do cnotliwości i spokoju miasteczka. Z tyłu za sklepem był pokój z oknami, szczelnie zasłoniętemi, a tam młodzieńcy, którzy przed chwilą przechadzali się z pannami, mogli pić i grać w pokera, a w sklepie leżały ponure powieści o krwawych czynach, trucizna dla małych chłopców, i dyszące żądzą miłosną historye dla panien. „Kalifornia“ roześmiał się tylko posępnie. Powiedział mi, że te wszystkie małe mieściny w Stanach Zjednoczonych podobne są do siebie, jak dwie krople wody.








  1. Folwark.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.