Przejdź do zawartości

Od kolébki do mogiły/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Upłynął rok cały w Warszawie... Bojarski chodził wprawdzie bardzo regularnie do klas, bo nigdy się ani o minutę jednę nie zwykł był opóźniać, ale — był już teraz chory. Sam się przyznawał do tego.
Przywołany lekarz dawał lekarstwa, profesor je brał — nie pomagały.
Chciał żyć dla Bernardka, dla żony — a teraz nadewszystko dla dosłużenia się téj emerytury, do któréj mu lat kilku jeszcze brakło.
Tymczasem uciekało życie, a im uparciéj się go trzymał, tém widoczniéj wyślizgało się... biegło jak szparami płyn z rozbitego naczynia.
Kaszel się powiększał, chudość zaczynała być przerażającą, osłabienie nie dozwalało się przechadzać, wzrok się zaćmiéwał coraz bardziéj, ochota do pracy odpadała.
I jednego dnia rano, w bawialnym pokoju, opróżnionym ze sprzętów, Bojarski leżał w skromnéj trumnie, przy któréj płacząc, z załamanemi rękami, modliła się żona, klęczał Bernardek, Wroniec i kilku nauczycieli.
Opiekę nad rodziną powierzył kapitanowi, który by ją był sobie i samowolnie przywłaszczył, gdybymu jéj nie oddano.
Boleść profesorowéj była zrezygnowaną, cichą, chrześciańską, przejmującą, chociaż obowiązki względem dziecięcia poddawać się jéj nie dozwalały. Bernardek w początku był oszalały z żalu, z rozpaczy. Nikt w świecie nie mógł mu takiego zastąpić ojca. Tylko wiara głęboka w nieśmiertelność, w życie przyszłe, w istnienie ducha, nawet w związek jakiś żywych z umarłymi — egzaltowane chłopię pocieszała. Mówił nieustannie o ojcu... Każde słowo jego, teraz przypominane, było świętą spuścizną. Wroniec postarał się wpływem swoim, aby profesorowéj wyjątkowo przyznaną była pensya trochę większa niż ta, do któréj miała prawo; lecz łaska umotywowana jako tako, pewnych granic przejść nie mogła. To co wyznaczono, zaledwie z trudnością mogło starczyć na bardzo ubogie utrzymanie matki i Bernardka. Kapitan postarał się także o stypendyum dla chłopca, lecz wszystko razem wzięte jeszcze niewiele wynosiło.
Potrzeba było naprzód zmienić już zaobszérne teraz i zadrogie mieszkanie, usunąć się na mniejszą uliczkę, a rachować ściśléj jeszcze.
Bojarskiéj, nawykłéj do prostego życia, postów i obywania się małém, nie ciężyło to tak bardzo, ale się troskała o syna. Bernardek znowu mocne miał postanowienie jaknajprędzéj przychodzić w pomoc matce i na chléb zarabiać.
Zdolny, usposobiony, jeden z najlepszych uczniów, znalazł zaraz korepetycye i bez wiedzy matki się ich podjął, nie chcąc ustąpić od tego. Był dumnym, że choć czémś małém może się przyczynić do swojego utrzymania.
Lecz małemu Katonowi, z jego niewzruszonemi zasadami, i tu nie mogło iść dobrze. Ani rodzicom się przypodobywać, ani dzieciom pochlebiać i pobłażać nie umiał.
Mówił prawdę i robił sobie nieprzyjaciół. Najlepszą z lekcyj stracił, nie pożałowawszy jéj, boby ją musiał okupić fałszem, którym się brzydził.
Ludzie z trudnością go mogli zrozumiéć. Niepodobna było nie kochać tego wyrostka, pełnego życia, uprzejmego, miłego, usłużnego, łagodnego, a tymczasem gdy to dobre chłopię zetknęło się z najmniejszém czémś wymagającém ustępstw — stawało okoniem, twardo, i nie dawało się złamać. Starsi czasem zakłopotani rumienili się przed siłą jego argumentów, które z młodzieńczą stanowczością i odwagą wypowiadał na swą obronę.
Znajdowali się tacy, co go ocenić umieli, ale w ostatku ta niezłomność dla ogółu niedogodną była.
Pomimo kilku niepowodzeń, korepetycye się utrzymały i coś tam do szczupłéj kasy przynosiły, a Bernardek uczył się po nocach, czas na nich spędzony od snu odbiérając.
Tu ani błagania matki, ani gaszenie świécy, ani żadne perswazye nie pomagały.
Czuł w sobie siły, młodość i był pewien że twarde, pracowite życie zaszkodzić mu nie może. Wistocie z dosyć niepozornego chłopaka, jakim był w miasteczku, Bernardek bardzo na korzyść swą wyrósł: cera mu się odświéżyła, twarzyczka wypiękniała, oczy jeszcze większego nabrały blasku i matka znajdowała, że może być wcale przystojnym młodzieńcem, czego się nie spodziéwała.
To co miał w duszy, odbijało się na rysach, w obliczu, postawie i nadawało mu pewną oryginalność, jakąś cechę niepospolitą. Niepodobnym był do drugich — był sobą.
Wydawał się starszym nad wiek, poważniejszym, choć nie zbywało mu na wdzięku młodości.
Potężna energia i odwaga znamionowały go szczególnie.
Wostatku i zazdrośni i niechętni wszyscy uznawali w nim młodzieńca wielkich nadziei. W klasach był piérwszym, choć się wcale nie dobijał tego dla próżności, bo był skromnym.
Profesorowie, z tą miłością dla wschodzących gwiazd, którą zwykle miéwają, patrzyli na niego i czasem słuchali, uśmiechając się ze śmiałych jego paradoksów.
Było niewątpliwém, że umysł tak żywy musi zawczasu wziąć się do wylewania choćby niedojrzałych myśli. Posądzano go o poezye — ale Bernardek, pamiętny słów ojca, zachwycając się cudzemi, sam nie tykał pióra. Bronił się téj pokusie z taką samą energią, jaką w innych życia wypadkach okazywał — postanowił nie pisać, aż gdy w nim dojrzeją myśli i cały zawód naukowy nie zostanie ukończonym.
Drugi już rok upłynął od śmierci Bojarskiego, gdy jednego dnia Bernardek powrócił ze szkoły z wyrazem takiego jakiegoś bólu i frasunku na twarzy, że matka się ulękła.
— Co ci jest? — zapytała, obejmując go za szyję.
— Ale nic, matusiu! — to tak sobie. At, sprawa studencka — rzekł chłopak, ale czoło mu się nie rozfałdowało.
Ponieważ zawsze się zwykł był przed matusią spowiadać z najmniejszéj drobnostki i skrytości dla niéj nie miał, milczenie kazało się domyślać profesorowéj, że coś musiało zajść bardzo ważnego.
Zlękła się biedna, bo dla tego ukochanego syna obawiała się wszystkiego. Poczęła nalegać, ale Bernardek, przeciwko zwyczajowi, wyślizgiwał się, nie chcąc przyznać. Potrzeba było zaklęć i widoku niepokoju, jaki ogarnął Bojarską, aby go zmusić do wyznania.
Rzecz się tak miała.
Bernardek od kilku już miesięcy spotykał się w dziedzińcu szkolnym ze studentem trzeciéj klasy, obdartym, w dziurawych butach, bladym, chudym, zbiédzonym, który w nim niezmierną litość obudzał.
Było to, jak się dowiedział, nie dziecko warszawskiego bruku, ale siérota po rodzicach, którzy tu się przybłąkali z prowincyi i zmarli w wielkiéj nędzy.
Chłopak, zowiący się Emilem Twardzińskim, zostawiony na łasce losu, powinien się był zwalać, bo się nim nikt nie opiekował, piasek nosić, lub wyjść na parobczaka. Jakim sposobem dostał się do klas, trudno się było dobadać. Ksiądz jakiś podobno wziął go naprzód do posługi i czytać nauczył. Z elementarnéj klasy przeszedł do piérwszéj i wlókł się daléj, utrzymując cudem jakimś... Jak sobie na to zarabiał, nie mówił. Samo wytrwanie w nędzy uparte mówiło za nim, ale téż nic więcéj. Był to w całém znaczeniu łobuz, zły, zazdrosny, cieszący się cudzą biédą, kąsający, podstawiający nogę, gotów męczyć dla saméj przyjemności męczenia, odcinający się za każde słowo, zuchwały — słowem istota w nieszczęściu zgniła i zepsuta.
Gdy chciał jednak, uczył się łatwo i dobrze. W klasie nie miał przyjaciela, nikt go nie lubił, a on każdemu łatkę przypinał. Profesorów wyśmiewał, przedrzéźniał i tak jak Bernardek żył prawdą, on kłamstwo miłował i umiał łgać z prawdziwém w tym kunszcie mistrzostwem. Poprzeć fałsz nawet przysięgą najuroczystszą nic go nie kosztowało.
Gdy mu tego dowiedziono, śmiał się. Chudy, wyciągnięty, brudny, z włosami ciemnemi rozczochranemi, fizyognomią miał niby cygańską: oczy duże, czarne, zęby białe, rysy twarzy dość regularne, ale z wyrazem złym, zwierzęcym jakimś, napastliwym. Umiał udawać pokorę, lecz tak go to kosztowało, że cochwila przechodził z niéj do zuchwalstwa.
W bójkach ze studentami obawiano go sic, bo był silny, a bez miłosierdzia, a gdy się zawziął, kąsać był gotów.
Fantastyczne to było stworzenie, lecz niewątpliwie siła się w nim objawiała, któréj tylko pewien nadać kierunek było potrzeba, aby z tego wyrodka zrobić człowieka. Zdaniem powszechném miał jednak wyrosnąć na łotra.
Bojarskiego ciekawość obudził Emil chwilą przypadkowéj rozmowy. Nędza, która była na nim jawną, litościwe serce chłopca poruszyła. Zbliżył się umyślnie do niego, aby go wybadać, a jeśli można, trochę go dobrém słowem nawrócić na drogę pracy spokojnéj.
Nadspodziéwanie swe znalazł Bojarski tego trzecioklasistę rozwiniętym. Nauki było niewiele, ale zdolności, bystrości, daru postrzegawczego nad miarę. Wszystko to zaprawne goryczą, szorstkie, złe, dowcipne, pogardliwe czyniło chłopię nadzwyczaj dziwną istotą, dojrzałą i zbłąkaną, rozbolałą i oszalałą niemal.
Conajmniéj było z niéj ciekawe studyum, nawet dla takiego jak Bernardek młokosa.
Po kilku spotkaniach z tym Emilem, Bojarski powziął rodzaj politowania i spółczucia nad biédakiem. Naprzód dał mu kilka niepotrzebnych już książek naukowych, parę razy zasilał go datkiem, potajemnie wynosząc coś ze starzyzny.
Bernardek powiedział sobie w duszy, że gdyby się miłosierna jaka istota zajęła tym nieborakiem, przytulała go, nakarmiła, osłodziła mu byt, to z tego złośliwego zuchwalca zdziczałego mógłby wyrosnąć człowiek zdolny, pożyteczny, bo na zdolnościach mu nie zbywało.
Ale potrzeba było codzienném obcowaniem, czuwaniem powoli przyswoić, zmiękczyć, uzdrowić to stworzenie.
— To obowiązek! — powtarzał sobie mały Kato — jak nie ratować? Wyjdzie na łotra, powiadają, ale może wyjść i na znakomitego człowieka.
Pamięć ogromna, pojęcie bystre!
Raz to sobie powiedziawszy, Bernardek nie mógł się pozbyć myśli, aby przyjść w pomoc nieszczęśliwemu siérocie. Biédząc się z wynalezieniem środków, dostrzegł wkońcu, że nie było niepodobieństwem własnym chlebem się podzielić, dać mu schronienie, a tém silniéj nieustannie czuwać nad nim i wpływać na niego. Gotów był i skromny swój posiłek, i część odzieży i kąt mu dać przy sobie, ale dla matki był to ciężar nowy.
Uprzykrzenie nad tém przemyślał, a pragnieniu spełnienia chrześciańskiego, ludzkiego obowiązku oprzéć się nie mógł. Wprawiało go to w rodzaj gorączki. Twardziński, zostawiony sam sobie, obcujący nie wiedziéć z jakimi ludźmi, wystawiony na wpływy, które już się na nim widziéć dawały, musiał zdziczéć i do reszty się zepsuć. Każdy dzień powiększał niebezpieczeństwo.
On i Bernardek byli jednego wieku, niemal jednego wzrostu, mógł więc Bojarski resztkami swemi go odziéwać. Straszno było spojrzéć na Twardzińskiego, na którego mundurze łata leżała na łacie, spodnie odarte u dołu, całe w strzępach, koszuli dopatrzéć się nie mógł Bernardek... Włosy nieczesane, twarz niemyta czyniły go, mimo niebrzydkich rysów, odrażającym. Studenci obawiali się siedziéć koło niego, a gdy się otarł o którego, starannie się potém otrzepywali. Twardziński téż, wiedząc o tém, na złość wciskał się między nich, aby im figla spłatać... Był to Paria, jedném słowem.
Gdy matka nalegać zaczęła na zasmuconego chłopaka, wyspowiadał się jéj wkońcu.
— Ja nie wiem — rzekł — jak ludzie mogą z obojętnością i krwią zimną patrzéć na ginącą w oczach ich istotę, w któréj może skarb się ukrywa; nie pojmuję, że się nim nikt nie zaopiekuje.
— Mój drogi — odparła Bojarska — my przynajmniéj podjąć się tego nie możemy. Zważ jak nam samym utrzymać się jest trudno, jak ubodzy jesteśmy. Nie wiész co to jest wziąć do domu obcego, rozpuszczonego, przywykłego do rozpusty chłopaka. Dla ciebie byłaby to troska nieustanna, przeszkoda w nauce, a dla mnie kłopot bez miary, obawa. Łobuz, musi być niesforny, sam mówisz że jest złośliwy. Niepokój ciągły... Jego nie poprawisz, a my się zagryziemy.
— A! matusiu — przerwał Bernardek — gdyby nie ty, nie namyślałbym się ani chwili. Naturalnie, że z nim będzie wiele do czynienia, nim się go przerobi; ależ niemała rzecz człowieka wyrwać zagubie. Myśmy téż siéroty, więc nad siéroctwem serca nasze litować się umieją... Płakać mi się chce, gdy myślę, że ten biédak przepadnie.
Profesorowa wzdychała. Godziła się na poświęcenie staréj odzieży, choć ją można było sprzedać i wziąć kilkanaście złotych; gotowa była coś ofiarować z bielizny, karmić nawet czasami, ale brać do domu! Strach ją przejmował.
Bernardek nie nalegał, ale smutniał. Oporządziwszy nieco Twardzińskiego, kazawszy mu się umyć i uczesać, dnia jednego przyprowadził go na obiad do matki. Bojarska miała przy swéj prostocie instynkt kobiécy, który rzadko ją mylił, gdy się z nowymi ludźmi spotykała. Bacznie patrzyła na Emila, który, mimo pewnego przymusu, nie potrafił się otrząsnąć z zuchwalstwa i nabranych nałogów prostaczych. Obudził w niéj wstręt i obawę. Nie mogła pojąć spółczucia, jakie syn mu okazywał.
Twardzinski, ośmieliwszy się u stołu, począł wszystkich wyśmiéwać, przechwalać się ze swych najgorszych figlów, odgrażać nawet — i lekceważąco prawie znajdował się w gościnie. Najadł się, napił, naładował kieszenie i poszedł, zaledwie się skłoniwszy.
Przez czas jakiś mowy o nim nie było, chociaż Bernardek się nim opiekować nie przestał. Nakoniec w kilka miesięcy, gdy profesorowa była zmuszoną zmienić mieszkanie i przeprowadzić się na nowe, gdzie została mała izdebka próżna, Bernardek tak począł ją po rękach całować, prosić, modlić się, że profesorowa się nakoniec zgodziła oddać ją dla Emila. Miała osobne wnijście, była oddzieloną, zdawało się jéj, że to nic nie pociągnie za sobą.
Twardziński zaraz nazajutrz się tu wniósł, z małym węzełkiem pod pachą... Nie miał ani łyżki, ani miski... ani nic — gałganów trochę. Samo z siebie wynika, że siadał do stołu, a począwszy od chleba, którego połykał ogromne kromki, jadł co napadł tylko z żarłocznością długo wygłodzonego. Bernardek widocznie się wstrzymywał od jedzenia, aby matka się tém nie trwożyła.
Oprócz tego był nieznośnym w obejściu się. Pół dnia siadywał w kuchni u Katarzyny, którą męczył i odkradał jéj wiktuały; ciągle czegoś potrzebował, przywłaszczał sobie bez pozwolenia, słowem postępował tu tak, jakby był panem, nie z łaski przyjętym gościem.
Bernardek z cierpliwością niezmierną dawał mu lekcye prywatne, w czasie których Emil patrzył w okno, myślał o czém inném, świstał i mało sobie cenił to poświęcenie.
Młody Kato tłumaczył to matce tém, że tych starych nałogów prędko nie było można się pozbyć. On miał cierpliwość i — nadzieję.
Tymczasem jeden tylko skutek tego polepszenia losu na Twardzińskim widać było: rosnące zuchwalstwo i zarozumiałość.
Bojarska się go obawiała — ona i Katarzyna pocichu utyskiwały nad tą załogą, która im strasznie ciężyła; ale jak było kochanemu Bernardkowi odmówić?
On cieszył się. Wynajdywał coś codzień na pochwałę swojego ucznia, podnosił go, tłumaczył. Doprowadził wreszcie do tego, iż dostał promocyą, z czego był szczęśliwszym, niż ze swojéj najpiérwszéj nagrody. Wistocie na zepsutym chłopcu, w którego krwi może już była spuścizna łotrostwa, szczęśliwa tu zmiana położenia wywarła skutek przeciwny, niż się go Bojarski spodziéwał. Nabrał odwagi do złego, więcéj trochę chytrości w ukrywaniu się z niém, zręczności w kłamstwie, a natura na dnie została taż sama.
Wczasie wakacyj pod jakimś pozorem wyprosił się i zniknął, niby na wieś mając się udać, chociaż Katarzyna, chodząc na targ, zaklinała się, że go w mieście widywała.
Twardzińskiemu, do nieograniczonéj nawykłemu swobody, przykrzył się nadzór, pewien rodzaj zależności i niewoli. Miał podobnych sobie towarzyszów i towarzyszki w mieście i wrócił do cygańskiego życia.
Po upływie wakacyj przyszedł znowu opalony, brudny, odarty, zuchwalszy niż przedtém; ale następnego roku, z wielką pociechą Bernardka, wziął się do nauki pilno. Co go pobudziło do tego, nie można było dojść; nauczyciel przypisywał to sobie.
Następnie widoczną była w nim powoli przychodząca zmiana, chociaż całkiem powierzchowna, lecz niezaprzeczenie zdająca się prowadzić ku lepszemu.
Zuchwalstwo zastąpiła chytrość, niby powolność i posłuszeństwo, potakiwanie milczące. Ale, jak dawniéj, tak i teraz, w domu z nim męka była i strapienie, bo ciągle coś tasował, wyciągał, a i książki Bernardkowi ginęły, idąc na Żydy.
Emil zawsze piérwszy denuncyowal stratę i wiedział kogo o nią można było posądzić, tak że sam umiał czysto wychodzić i odwrócić podejrzenie.
I tego roku Bernardek przeszedł świetnie do ostatniéj klasy, a jego wychowaniec postąpił do piątéj.
Co do nauki, nic mu nie było można zarzucić: pojmował łatwo, pamięć miał wielką, ale głęboko się nie zaciekał. Bernardek postrzegał to z niejakiém podziwieniem, że wielu rzeczy umiał się domyśléć, nie ucząc, albo tak z zadania wywinąć, iż zdawało się, jakby je rozwiązywał. Oszukiwać doskonale miał talent niepospolity.
W Bernardku te lata rozwinęły to, co obiecywały poprzedzające. Był-to już niemal dojrzały człowiek i za takiego go uważano; on tylko sam siebie bardzo jeszcze mało cenił.
Czas nadchodził, w którym o kierunku na przyszłość rozstrzygnąć było potrzeba. Matka, która się najwięcéj o chléb troszczyła, o spokojny dla niego byt i życie, pocichu podszeptywała medycynę, która i teraz i dawniéj uchodziła za najpewniejszy chleba kawałek. Bernardek jednak najmniejszego do niéj nie czuł powołania; serce go ciągnęło do literatury, poezyi, do nauki, która nic nie daje, oprócz gałązek lauru, a jéj wszystko poświecić potrzeba.
Ojciec mawiał mu zawsze, że popełnia czyn świętokradzki, kto głosu powołania nie słucha, bo ten jest głosem Bożym. Słowa te ojca były dla dziecka świętemi.
Lecz w pojęciu jego literatura, choćby tylko dała skromną posadę nauczyciela, płaciła sowicie rozkoszami, które przynosiła zaspokojonéj duszy.
On przeto postanowił sobie poświęcić się literaturze, matki tylko nalegania i niepokoje od oświadczenia się z tém stanowczo jeszcze go wstrzymywały.
Wreszcie i ona dziecku nie miała siły się sprzeciwiać.
Wciągu tego pół wieku, który nas przedziela od lat młodości Bernardka — wiele, bardzo wiele zmieniło się na świecie. Literatura, jeśli nie u nas, to gdzieindziéj, nietylko daje chléb, ale i masło do niego; chudy literat tradycyjny utył znacznie. Pisarstwo, zamiast być, jak dawniéj, poświęceniem, stało się zawodem. Za owych jednak czasów ani Bernardek, ani nikt nie widział w powołaniu tém nic innego nad ofiarę, nieprzezwyciężonemu wewnętrznemu poczuciu misyi uczynioną.
Młody Bojarski widział w tém pewien rodzaj kapłaństwa — najszczytniejsze zadanie. Prowadzić ludzi ku światłu, a przez nie ku cnocie, do téj civitas Dei — do wymarzonego ideału...i — nie wartoż było znosić, cierpiéć, mrzéć głodem, aby stać się apostołem wielkich idéj, nawołującym ludzkość na drogi Boże?
Obok tego celu, sam kult piękna był szczęściem w jego pojęciach... Czuć i tworzyć piękno nie jest-że największą rozkoszą?
Poeta, wódz, kapłan, choćby w łachmanach — nie był-że największą świata ozdobą?...
W ostatniéj klasie uległ Bernard pokusie — począł pisać. Zdawało mu się, że poznawszy, co tylko poezya wydała najpiękniejszego aż do czasów ostatnich, mógł pochwycić za pióro i spróbować, czy z piersi wytryśnie źródło żywe.
Długo wprzódy nosząc się z myślami, wyrabiając w sobie temata, ubiérając je w jaknajświetniejsze szaty, miał zapas ogromny, niezużyty, który drudzy na marnych próbach rozpraszają.
Z bijącém sercem, z niewypowiedzianą rozkoszą — począł tworzyć.
Lecz co w myśli okryte było uroczemi blaskami, co się zdawało łatwém do wyłania, do wcielenia — gdy przyszło nadać temu formy pewne, ukazało się bladém i słabém.
Wstawał w gorączce od pisania, a potém, gdy owoc pracy i natchnienia wziął w rękę, znajdo-wał go poronionym i słabym — w umyśle jego był on daleko doskonalszym.
Zraziło go to, ale postanowił walczyć...
Tysiące tajemnic ma w sobie sztuka. Zbytek natchnienia rozpłomieniającego siły do tworzenia często odbiéra — ostygnięcie zupełnie ich pozbawia. Znaléźć chwilę szczęśliwą jest niełatwém.
Ileż płodów poronionych przez szał, który panem nad sobą nie dał być poecie; ile chybionych rzeczy, gdy z natchnienia odblask tylko został i wspomnienie!
Była to chwila, w któréj poezya zaczynała się ku najnaturalniejszym zwracać źródłom, ku pieśniom ludowym, tradycyom narodowym — do materyału rodzimego. Bernardek mało znał lud: dzieciństwo spędził w miasteczku, młodość mu upływała w stolicy; piękności sielskiéj poezyi odczuł tylko w zbiorach wydanych, szczególniéj w obrobieniu ich i zużytkowaniu przez Brodzińskiego. To jednak nie starczyło. Postanowił sobie w jakikolwiek sposób zbliżyć się do ludu.
Z drugiéj strony stała poezya Byronowska, z całą potęgą wiekuistych tęsknic i boleści ludzkich, pociągająca ku sobie rozpaczliwym, często szyderskim swym wyrazem. Potężną jéj piękność czuł Bernard, ale zdawała mu się za czarną a poza nią niebios i niczego jasnego nie było widać. Okrywała świat ciemnościami i żałobą. Była raczéj jedną struną wiekuistéj lutni — nie całą nią, lub wyrazem prawdy. Ostatniém słowem jéj rozpacz, a Bernardek pojąć tego nie mógł, aby świat miał być stworzony na to, ażeby istnienie swe przeklinał. Trwogą ogarniały go te skargi boleściwe, przejmujące, złowrogie, zostawiające po sobie truciznę i niesmak.
Piérwsze więc próby wypadły dziwnie. Było w nich coś z powiewu świéżego, wiosennego, trochę tęsknicy — nieoznaczonego coś i mglistego. Bernardek nie był z nich rad i popisywać się niemi wcale nie myślał.
Przypadkiem mu je wykradziono. Choć się może niczém nie odznaczały nadzwyczajném, formą, któréj dar miał i poczucie szczęśliwe, mogły najsurowszego znawcę zachwycić. Wiérsz był prześliczny, dźwięczny, harmonijny, wykwintnie wydłutowany, tak że pokrywał słabość treści, odświéżał co w niéj było zużytego.
Poszły próbki te po rękach, dostały się ówczesnym koryfeuszom i... zdumiały.
Wszyscy znajdowali w nich zapowiedź znakomitego talentu; ale Bernardek był w rozpaczy, bo czuł, że one fałszywą dawały miarę jego zdolności i siły.
Brodziński, który się tak po ojcowsku zajmował młodzieżą, powołał go do siebie. Z uniesieniem wyraził się o piosence i baladzie, które mu przyniesiono.
Ze spuszczonemi oczyma słuchał tych pochwał Bojarski.
— Panie profesorze — rzekł — prawdziwie nie zasłużyłem na nie. Czuję ile braknie tym piérwszym młodzieńczym porywom. Nie mam jeszcze nic wyrobionego, własnego; są to oddźwięki, powtórzenia i... wiem że są słabe.
— Tem lepiéj — odparł profesor — że zbytniéj wagi nie nadajesz temu, choć to są rzeczy piękne. Wydrukuję je.
— Ale bez imienia mojego! — zaczął prosić Bernardek.
— Zgoda na to — rzekł, śmiejąc się, Brodziński.
W druku — o cudo! — samemu poecie próby te wydały się lepszemi niż wprzódy, para tylko omyłek drukarskich wprawiała go w rozpacz.
Nie zrobiły te wiérsze wielkiego wrażenia, a jednak więcéj może czytane były i rozbiérane, niż dziś ukazujące się najpiękniejsze poemata. Poezya była na porządku dziennym — odradzała się, pragniono jéj.
Skutkiem piérwszéj próby musiało być, że zachęciła i natchnęła Bernardka do dalszych. Przystąpił do nich z większym namysłem, rozwagą, ostrożnością, hamując zapal. Tym razem był to mały poemacik z podań ludu, którego całość ułożył udatnie, a kilka epizodów, w szczęśliwéj chwili wyśpiewanych, miało urok młodzieńczego uczucia. On sam znajdował jednak, że zamało w tém był sobą. Adam, który nastroił lutnię całego pokolenia, i tu się czuć dawał.
Nad poemacikiem Bernardek pracował więcéj, przerobił go parę razy, porównał rzut piérwszy do późniejszych, dziwiąc się temu, że niekoniecznie poprawki były wszędzie szczęśliwe. Pomysł ich prawie zawsze przechodził pierwotny, lecz forma i wykonanie mu nie odpowiadały.
Brakło zresztą tym wszystkim wylewom serca struny, która brzmiała gdzieindziéj najgłośniéj — miłości. Bojarski, oprócz jakiegoś nieokréślonego uczucia zachwytu widokiem Klarci, nie kochał się wcale, nawet po studencku. Nie miał na to czasu. Miłość dla matki przepełniała mu serce, inna jeszcze się w niém nie zrodziła. Co więcéj — miał rodzaj wstydu, który mu nie dozwalał obnażać serca i na popis dawać przed światem to, co w niém najdroższego było. Ile razy czytał miłosne wiérsze, rumienił się, nie pojmował jak te świętości można było na profanacyą, na szyderstwo zimne, na targowicę wynosić i rzucać ludziom pod nogi.
Miłość dla niego była tym kwiatem, który dotknięcie najmniejsze zważyć musiało... wielką tajemnicą świątyni życia, zamkniętą w jéj przybytku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.