Ocean (Sieroszewski, 1935)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Obsługa zaciekającego mocno statku wymagała zdwojonych starań, lecz duch nowy wstąpił w załogę i robota szła raźno. Beniowski na znak swego ukontentowania kazał wydać wszystkim podwójną porcję gorzałki.
Miał wielką chęć odwiedzić Nastazję i właśnie posłał do niej Bielskiego z zapytaniem, czy może go przyjąć, gdy wpadł do kajuty Panow z Kuzniecowem, donosząc wzburzonym głosem, iż nowa powstała wśród wichrzycieli zmowa, iż skłaniają pospólstwo ku żądaniu, aby zaraz do lądu stałego przy pierwszej sposobności zawinąć, a potem przebijać się już dalej do ojczyzny piechotą z bronią w ręku.
— Któż to tak radzi?... — spytał Beniowski.
— Nie wiemy... Do mnie zwrócił się z propozycją Sacharow, ale ten prosty człowiek od siebie tego powziąć nie mógł i należy domyślać się udziału kogoś z oficerów... — odrzekł Kuzniecow, rzucając zukosa spojrzenie na Panowa.
— Jeżeli to Stiepanow, Bóg świadkiem, że palnę mu w łeb!... — krzyknął ten, oblewając się rumieńcem.
— Uspokój się! Mam powody przypuszczać, że nie on!... — odrzekł, również czerwieniąc się zlekka, Beniowski. — W każdym razie trzeba przeprowadzić badanie i dotrzeć do źródła!...
— Cóż z tego, kiedy znowu skończy się na pustej ceremonji!... Ty, Beniowski, naszych ludzi nie znasz!... Oni są twardzi, pobłażania nie rozumieją... Uważają to za słabość, za lęk... Czy przed Bogiem, czy przed ludźmi... to wszystko jedno... To dobre może we Francji albo u was w Rzeczypospolitej... Czy jak tam! Ale my tak sądzimy, że jeżeli Bóg stworzył piekło, to znaczy, iż chce, aby grzech był ukarany! A ty co czynisz?... Przebaczasz i przebaczasz!... I poco? I siebie gubisz i nas wszystkich w stałości chwiejesz?... Kto wie, co wolno, a co nie wolno, jeżeli niema kary?... Bez kary niema posłuchu, a bez posłuchu niema jedności... Każdy wtedy w swoją stronę wierzga, a potem siebie przeklina i słabóść władzy potępia... I słusznie!... Nakaz potrzebny ludziom, bo daje im spokój, bo zwalnia ich od rozmysłu i niepotrzebnej rozterki... A powiedziane jest: wyrwiesz kąkol i oddzielisz go od pszenicy... I któż to ma uczynić, jeżeli nie wybrańcy powszechności!?
— Tak, tak!... Pobłażać, aby potem głowy ścinać!... To na nic!... Zato szanujemy i kochamy władzę, że nasze postępki bierze na swoje sumienie!... — dodał Panow.
— W każdym razie trzeba przeprowadzić śledztwo!... odrzekł chmurno Beniowski.
— Poco śledztwo?... Zawołaj zaraz Sacharowa, powtórzę mu w oczy, co mi gadał!... Niech następnie wyda wspólników, osądź sam, ukarz ich niezwłocznie! Jesteś tu panem wszechwładnym!
Nie zgodził się Beniowski na taką propozycję, lecz wyznaczył do zbadania sprawy Panowa i Baturina. Czekał właśnie na relacje, gdy Bielski przyniósł mu zaproszenie od Nastazji.
— Nie jest jeszcze zupełnie zdrowa po strasznej wczorajszej nocy, czuje się jednak znacznie lepiej i pragnie cię widzieć!...
— Powiedz, że zaraz przyjdę!...
Skinął na starego, żeby zostawił go samego i znowu pogrążył się w zadumie.
Znał tych ludzi i rozumiał dobrze, że Kuzniecow miał rację do pewnego stopnia, że Panow prawdę powiedział, iż „będzie musiał niedługo głowy ścinać“. Nie mógł jednak zdobyć się tym razem na twarde postanowienie, wahał się, pełen bólu i głębokiej odrazy.
— Winni są!... Istotnie knowali spisek!... Prócz Sacharowa wykryliśmy jeszcze trzech, którzy podmawiali załogę... Czuje się, że w głębi działają tam jeszcze jakieś inne ręce, ale winowajcy zacięli się i nic nie mówią. Czy każesz ich podnieść na dybę?...
— Nie!... Cóż mi z tego, jeżeli oskarżą... pół załogi? Niech winowajców już wyśledzonych zakują i wtrącą na dno okrętu! Wysadzę ich na pierwszej wyspie wraz z Izmaiłowem!
— Wszystkich trzech każesz zakuć?... Bo myśmy tylko Sacharowa skazali na chłostę, a tamtych na dzień stójki u masztu z postronkiem na szyi — zauważył Baturin.
— Wszystkich trzech!... — powtórzył z pewną zaciętością Beniowski — wszystkich trzech!...
— Wielka mi kara!... Zostawi ich!... Tego tylko pragną! Całą załogę rozsiejesz w ten sposób po morzu... Wygubisz po jednemu dla swojej cnoty!... A gdy będą umierać tam w pustyni z głodu i chłodu, słusznie wyzywać będą pomstę boską na twoją i nasze głowy... Jak ma iść tak, to lepiej było nie zaczynać!... Nawet najwierniejsi przyjaciele przeciw tobie, Beniowski, się obrócą... — wybuchnął nagle od progu czekający na wyrok Kuzniecow.
Porwał się z miejsca Beniowski i pięść ciężko na stół opuścił.
— Przestań, na Boga, gdyż od ciebie surowość mą zacznę!... — krzyknął, błyskając oczyma.
U Kuzniecowa również krwawo zaświeciły źrenice.
— Co?... Ode mnie?... Ha!...
Baturin wpadł między nich i, rozkrzyżowawszy ramiona, wołał:
— Zastanówcie się, co robicie!... Tam bunt i tu bunt!... Kuzniecow, Kuzniecow!... Dawnoż to, bracie, zasłaniałeś go własną piersią!...
— Właśnie, a on okazał się babnikiem i niedołęgą!...
Blady Beniowski, ogarnięty napadem zdarzającego mu się szału, przygryzał wąsa i żuł w ściśniętych ustach srogie przekleństwo; lecz wzrok jego nagle spotkał się z gorejącem spojrzeniem Sybajewa, który stał w progu. Rozdęte nozdrza oficera drgały i cały on chylił się w stronę Kuzniecowa, macając prawą ręką głownię krótkiego mieczyka.
— Dosyć! Spełnić, com kazał! Bez gawęd!... Zakuć ich wszystkich trzech i wrzucić na dno okrętu!... — powtórzył Beniowski z mocą, ale już spokojnie. — Możecie odejść!...
Baturin pociągnął mocno Kuzniecowa za rękaw, Panow go zlekka popchnął ztyłu i wytoczyli się za drzwi, a za nimi pośpieszył Sybajew. Beniowski znowu usiadł i pochylił się nad mapą; nie wiedział nawet dobrze, gdzie okręt się znajduje, gdyż z trudem wielkim w krótką chwilę przebłysku słońca z poza chmur udało mu się zaledwie wyznaczyć szerokość geograficzną miejsca, południka zaś nawet w przybliżeniu nie miał sposobu określić: wszystkie rachuby do znaku zniszczyła i splątała burza. Patrzał na pokratkowane papierzysko, na ciemne kontury lądów i kropeczki wysp, na strzałki rzekomych prądów i po raz setny przebierał w myśli wyrozumowane mozolnie kalkulacje... Jeżeli prąd ich niósł wciąż wraz z lodami, mogli być równie dobrze wpobliżu Azji, jak i Ameryki, ku którym pędził ich wiatr znowu!...
W gruncie rzeczy nie był w stanie chłodno teraz myśleć o niczem. Jeszcze mu drżały wnętrzności na wspomnienie przeżytej sceny. Pragnął zająć się czemkolwiek, aby się poprostu uspokoić; ale chmurne zamyślenie o załodze, o buntach, o niestałości ludzkich afektów, o tem, co się stało i co się stać może, trwoga o trwałość nadwerężonego okrętu, myśl o wyczerpujących się zapasach wody i pożywienia — nie dawały mu spoczynku, rwały na strzępy łańcuch kunsztownych wyliczeń.
Miał na twarzy wyraz nieskończonego znużenią, gdy Bielski po raz drugi zapukał ostrożnie do drzwi, a następnie wszedł nieproszony.
— Nastazja wciąż czeka z herbatą!... — rzekł cicho. — Miałeś z nimi przeprawę, widziałem!... A teraz sami się ze sobą swarzą!... Nie dasz sobie z nimi rady, Beniowski!... Inna w nich dusza!... Nawet najlepszego z nich niepodobna wyrozumieć nieraz!... Posłuchaj mię, sam ich uprzedź, sam rzuć, wyląduj na jakiej wyspie!... Niech robią, co chcą, z całym okrętem!... Pal ich sześć!... Niech giną, kiedy chcą, albo niech wracają pod swoje jarzmo!... Ja, ty, Urbański, Winblath... Jeszcze paru... Chruszczow, naprzykład... Nastazję weźmiemy... No i Niemca Medera, poczciwe Niemczysko!
— Ach, starosto kochanyl... Więc i ty też!?... — przerwał mu już ze śmiechem Beniowski.
Zasromał się stary na chwilkę, ale potem głowę dumnie podniósł.
— To nie jest zdrada!... To mus!... Nic z nimi nie zrobisz, nie dojdziesz do ładu; zobaczysz, że tylko sam zginiesz!... — mruknął.
— A no zginę, to zginę!... Wszystko jest hazardem na tym świecie! A tymczasem pójdę na herbatę do Nastazji Iwanówny!... Bo tu ciemno i smutno i nic już dzisiaj z mojej geograficznej roboty nie będzie!...
— A no idź!... Biedna ona, może najbiedniejsza na tym warjackim okręcie!...
W malej kajucie Nastazji panował mętny półzmrok, ledwie rozświetlony palącą się przed obrazem „lampadą“. Wątły ogieniek, przysłonięty czerwonem szkłem, kołysał się łagodnie na srebrnych łańcuszkach odpowiednio do pochyleń statku. Nastazja leżała wyciągnięta na pryczy i, patrząc na tę błędną iskierkę, przysłuchiwała się idącym z okrętu szmerom i okrzykom, skrzypieniu masztów i trzeszczeniu wiązadeł statku, zmagającego się z uderzającą weń falą. Gdy usłyszała kroki w korytarzyku, zerwała się żywo i zapaliła świecę woskową. Na małym stoliczku w drucianych gniazdach stały talerze z przekąską, filiżanki farfurowe z niebieskim rysunkiem i szlakiem chińskim, oraz czajnik mosiężny, nakryty serwetą dla ochrony zawartego w nim napoju przed ostudzeniem. Obejrzała to wszystko pilnem okiem, starając się wstrzymać przyśpieszony ruch piersi i zachować rumieniec na blednącej twarzy.
Gdy witał ją, całując w rękę, spojrzała mu w twarz z niepokojem:
— Co się stało? Znowu Stiepanow?
— Nie!... Tym razem... Kuzniecow! — odpowiedział z przykrym uśmiechem. Ze smutną żartobliwością przedstawił jej wydarzenia żeglugi od chwili, gdy zmowa i upór całej załogi zmusiły go do zawrócenia na północ, co omało nie zgubiło statku; skończył zaś na... projekcie Bielskiego.
— Nic z tego nie wiedziałam, nic nie wiedziałam... Leżałam bez zmysłów, jak płat... Umarłabym, nie wiedząc, co się ze mną dzieje...
— A co myślisz o projekcie starego?...
— Nie, ty tego nie zrobisz?... Ty ich nie rzucisz?... — powtórzyła nieco zatrwożona.
— Ależ nie!... Rozumie się!... Czyżbym mógł pozwolić sobie na te wszystkie walki z personainej li tylko korzyści!? Przecież dla tak niskich celów nie potrzebowałem przedsiębrać żadnej wyprawy!
Westchnęła i z pochyloną głową nalewała do filiżanek herbatę. Długie, białe jej ręce pływały nad obrusem wdzięcznie, jak lilje.
— I nie ukarzesz... tych trzech?... Nie ukarzesz!? Nie karz ich!... Bądź dla nich miłościwy, jak ojciec!... — prosiła.
Milczał, nie patrząc na nią.
— Oni ciemni, zaślepieni... grzeszni!... Wszyscyśmy grzeszni... wszyscyśmy słabi!... Bóg jednak jest miłosierny! Przebacz im!... — szeptała gorąco.
— Tak, oni są ciemni i zaślepieni i dlatego nie rozumieją innej mowy, jak siła... Cóż ja na to poradzę?...
— Poradzisz... Stracisz może więcej czasu, więcej będziesz miał zachodu... Trudów i kłopotów przybędzie ci, ukochany, ale... wszak sam mówiłeś mi, że wolność łagodzi i uszlachetnia. Ach, niech nie leje się więcej już krew... Przynajmniej z twej... ręki!...
Pochyliła się nad nim, starając się zajrzeć mu w oczy, i pozwoliła mu w tem zbliżeniu całować swe dłonie. Wtem drgnęła i usunęła się gwałtownie.
W korytarzu zadudniły szybkie kroki, i szarpnięte drzwi kajuty otwarły się szeroko; z ciemnej ich głębi wyjrzała blada twarz Stiepanowa.
— Tam się rżną... a wy... tu... W ładnem miejscu kryjesz się, Beniowski... z tą... tu... która... po... trupie ojca...
— Milcz, na Boga... lub... będzie to twoje ostatnie słowo!... — krzyknął Beniowski, zasłaniając Nastazję przed szaleńcem.
— Ladacz-ni-cca!... Nie-rząd-ni-ca!„. — sy* czał Stiepanow. — Ścierka ma-ry-nar-ska!
— Beniowski... Beniowski!... Gdzie Beniowski?... — rozległy się ztyłu wołania.
— Bywaj tu!...
— Gdzie?
— Zaraz... natychmiast!... Wołać naczelnika!
— Biją się, biją!... Wszystkich brać, wiązać!
Szumiały głosy w korytarzu pełnym ludzi. Wparty przez nich w głąb kajuty Stiepanow chwycił zapalczywie za leżący na stole nóż, ale go już ztyłu ujął za ręce Chruszczów z Panowem.
— Co się stało?... Powiedzcież nareszcie!... — wołał Beniowski.
— Wszyscy poszaleli... Rzucają się wzajem na siebie, niewiadomo dlaczego i poco... Ale zwada rozpoczęła się między stronnikami Kuzniecowa i Sacharowa... Bronili go od zakucia!... — wyjaśniał spokojnie Baturin.
— Chodź, wodzu!... Może opamiętają się na twój widok!... — prosił blady, jak śmierć, Łoginow.
— Każ tylko, a wszystkich posieczem!... — krzyczał Sybajew.
Przepchnął się Beniowski przez stłoczonych u wejścia oficerów i marynarzy, podążył na główny pomost, gdzie w zmroku wieczornym, w cieniu żagli, wśród zwojów lin, między beczkami i skrzyniami, na pustych placach i w zakamarkach, kotłowały się zadyszane ludzkie gromady, wrzeszcząc, wyjąc, wywijając pięściami, błyskając nożami, z pianą na ustach i wściekłością w oczach.
Rozlegały się przekleństwa, tupoty nóg, głuche uderzenia w ciało i kości ludzkie. A nad wszystkiem trzepotały wydęte, porzucone na wolę wiatrów płótniska żagli, niosąc chylący się to na jedną, to na drugą stronę statek w szumiącą i chmurną dal morza.
Beniowski kazał zebranym koło siebie ludziom świstać przeraźliwie w alarmowe piszczałki i wołać gromkim głosem:
Góry lodowe!... Góry lodowe!... Wszyscy na miejsca!...
Ustała bijatyka, oprzytomnieli szaleńcy, zajmowali z pośpiechem posterunki, pięli się po drabinach na reje, stawali u wiązadeł brasów i szutów, u kołowrotów... i z wytężeniem patrzyli w ciemności, gdzie istotnie majaczyły białe widziadła i lić morska lala się ze znanym im dobrze dzwoniącym grobowo klangorem.
Powszechna zwada skończyła się szczęśliwie na licznych jeno guzach i sińcach, na porwanej odzieży i kilku lżejszych ranach, które zaraz opatrzył Meder. Poczem Beniowski zebrał całą załogę, nie wyłączając kobiet, na przód okrętu i miał do niej długą przemowę. Przypomniał im ich cierpienia w Bolszej na Kamczatce, przypomniał długą i uciążliwą pracę spiskową, niebezpieczeństwa, na jakie wciąż narażeni byli, mściwość i złość rządu, następnie wyzwoleńcze walki okropne, szczęśliwym uwieńczone skutkiem. Policzył następnie wszystkie swary, zdrady, zamieszki, wykazał ich głupotę, ich nieobliczalność oraz szkodliwość. Mówił o niedawnem niebezpieczeństwie, o lodowym grobowcu, o pewnej śmierci, jaka groziła wszystkim i której udało się uniknąć jedynie dzięki niezwykłej łasce Opatrzności...
— Bóg chce wywieść nas z tej ziemi niewoli i nieszczęścia... wbrew naszym występkom i grzechom!... — mówił głosem przejętym. — Czyż inaczej udawałoby się nam tak wszystko!? Czyż więc w bezrozumie swym chcecie sprzeciwiać się Jego świętej woli i gwałtem chcecie ściągnąć na grzeszne swe głowy karzącą dłoń Jego!... Czyż nie piastuje On was, jak dzieci najmilsze, na swem łonie ojcowskiem?... Czyż nie dzięki li tylko Jego dobroci i miłości płyniemy na wątłej skorupie po wzburzonych toniach Oceanu!?...
Dalej wywołał w ich pamięci krwawe cienie zabitych towarzyszy, mówił o bólu, jaki czują, widząc z głębi niebieskiej swej chwały, jak idą na marne ich wysiłki, ich ofiary i bohaterstwo, ich krew i łzy...
Wielu ze słuchających płakało, inni żegnali się szerokiemi krzyżami, aż wreszcie Popow, który pochodził z duchowieństwa i był synem archimandryty, zaśpiewał uroczystym głosem:
— Święty Boże, Święty Mocny, Święty a Nieśmiertelny...
— Zmiłuj się nad nami!... — podchwycił tłum, padając na kolana. Bili się w piersi i chylili się, jak kłosy na wietrze, bijąc przyziemne pokłony. Wielu płakało, inni w głos spowiadali się, tamci, krzyżem upadłszy, jęczeli:
— Ukarz nas za grzechy nasze, ale zbaw nas!...
Ci, bliżsi Beniowskiego, otoczyli go na kolanach, błagając, aby ich pokarał, aby im pozwolił pokutą zmazać swoje przewinienia.
— Wróć okręt do Bolszej, oddaj nas niegodnych katom wojewódzkim! — wołali. Wtem majtkowie Chołodiłowa posępnym chórem zanucili:

Oj, wy ludzie, niewolnicy Chrystusowi,
Prawosławni chrześcijanie!
Żyjcie, Boga pamiętając,
Postępujcie nie gwałtownie,
Rozmawiajcie nie za wiele!...
Narodził się duch nieczysty,
Duch nieczysty, zły antychryst!...
Swe ponęty on zarzucił,
Nad siołami, nad miastami...
I wygania moich ludzi,
Do swej wiary ich nawraca...
Do swej cerkwi chodzić zmusza...
Swoich popów im posyła.
Swoich sędziów im narzuca,
Swe ukazy im naznacza...

— Nie chcemy, nie chcemy! — przerwali śpiew inni. — Lepiej w morzu utonąć, niż wracać!... Przebacz nam, przebacz wszystkim, panie i ojcze nasz, Beniowski!... Odtąd słuchać cię będziemy, jak samego Boga... Wypuść więźniów, przebacz im... W dniu skruchy i oczyszczenia... przez cierpienia nasze i łzy... Wróć do życia i wolności uwięzionych, każ sprowadzić grzeszników Sacharowa i Izmaiłowa... My ręczymy za nich, jak za siebie... Niech w powszechnem braterstwie i odpuszczeniu i oni będą z nami!... Łaski!... Co znaczy nędza ich wobec twojej i Boga potęgi!... — wołali.
— Zgódź się!... — prosili oficerowie.
Beniowski ustąpił, kazał więźniów przyprowadzić i przy świetle pochodni rozkuto ich z łańcuchów wśród powszechnej radości i uniesienia.
Wtedy Popow raz jeszcze zabrał głos i uroczyście przedłożył, aby powtórzyć przysięgę na wierność Beniowskiemu, i, podtrzymany gorąco przez wszystkich, zaczął:
— „W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego...“
Trzepotały nad nimi tajemniczo wydęte płótniska żagli, niosąc okręt, chylący się łagodnie z boku na bok, w szumiącą dal... Majaczyły woddali wokoło widma lodowe, dźwięcząc niemilknącym klangorem bijących w nie fal... A w górze spokojnie migały nad wszystkiem przymglone gwiazdy...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.