Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wpobliżu Azji, jak i Ameryki, ku którym pędził ich wiatr znowu!...
W gruncie rzeczy nie był w stanie chłodno teraz myśleć o niczem. Jeszcze mu drżały wnętrzności na wspomnienie przeżytej sceny. Pragnął zająć się czemkolwiek, aby się poprostu uspokoić; ale chmurne zamyślenie o załodze, o buntach, o niestałości ludzkich afektów, o tem, co się stało i co się stać może, trwoga o trwałość nadwerężonego okrętu, myśl o wyczerpujących się zapasach wody i pożywienia — nie dawały mu spoczynku, rwały na strzępy łańcuch kunsztownych wyliczeń.
Miał na twarzy wyraz nieskończonego znużenią, gdy Bielski po raz drugi zapukał ostrożnie do drzwi, a następnie wszedł nieproszony.
— Nastazja wciąż czeka z herbatą!... — rzekł cicho. — Miałeś z nimi przeprawę, widziałem!... A teraz sami się ze sobą swarzą!... Nie dasz sobie z nimi rady, Beniowski!... Inna w nich dusza!... Nawet najlepszego z nich niepodobna wyrozumieć nieraz!... Posłuchaj mię, sam ich uprzedź, sam rzuć, wyląduj na jakiej wyspie!... Niech robią, co chcą, z całym okrętem!... Pal ich sześć!... Niech giną, kiedy chcą, albo niech wracają pod swoje jarzmo!... Ja, ty, Urbański, Winblath... Jeszcze paru... Chruszczow, naprzykład... Nastazję weźmiemy... No i Niemca Medera, poczciwe Niemczysko!
— Ach, starosto kochanyl... Więc i ty też!?... — przerwał mu już ze śmiechem Beniowski.