Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

palnę mu w łeb!... — krzyknął ten, oblewając się rumieńcem.
— Uspokój się! Mam powody przypuszczać, że nie on!... — odrzekł, również czerwieniąc się zlekka, Beniowski. — W każdym razie trzeba przeprowadzić badanie i dotrzeć do źródła!...
— Cóż z tego, kiedy znowu skończy się na pustej ceremonji!... Ty, Beniowski, naszych ludzi nie znasz!... Oni są twardzi, pobłażania nie rozumieją... Uważają to za słabość, za lęk... Czy przed Bogiem, czy przed ludźmi... to wszystko jedno... To dobre może we Francji albo u was w Rzeczypospolitej... Czy jak tam! Ale my tak sądzimy, że jeżeli Bóg stworzył piekło, to znaczy, iż chce, aby grzech był ukarany! A ty co czynisz?... Przebaczasz i przebaczasz!... I poco? I siebie gubisz i nas wszystkich w stałości chwiejesz?... Kto wie, co wolno, a co nie wolno, jeżeli niema kary?... Bez kary niema posłuchu, a bez posłuchu niema jedności... Każdy wtedy w swoją stronę wierzga, a potem siebie przeklina i słabóść władzy potępia... I słusznie!... Nakaz potrzebny ludziom, bo daje im spokój, bo zwalnia ich od rozmysłu i niepotrzebnej rozterki... A powiedziane jest: wyrwiesz kąkol i oddzielisz go od pszenicy... I któż to ma uczynić, jeżeli nie wybrańcy powszechności!?
— Tak, tak!... Pobłażać, aby potem głowy ścinać!... To na nic!... Zato szanujemy i kochamy władzę, że nasze postępki bierze na swoje sumienie!... — dodał Panow.