Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zaraz... natychmiast!... Wołać naczelnika!
— Biją się, biją!... Wszystkich brać, wiązać!
Szumiały głosy w korytarzu pełnym ludzi. Wparty przez nich w głąb kajuty Stiepanow chwycił zapalczywie za leżący na stole nóż, ale go już ztyłu ujął za ręce Chruszczów z Panowem.
— Co się stało?... Powiedzcież nareszcie!... — wołał Beniowski.
— Wszyscy poszaleli... Rzucają się wzajem na siebie, niewiadomo dlaczego i poco... Ale zwada rozpoczęła się między stronnikami Kuzniecowa i Sacharowa... Bronili go od zakucia!... — wyjaśniał spokojnie Baturin.
— Chodź, wodzu!... Może opamiętają się na twój widok!... — prosił blady, jak śmierć, Łoginow.
— Każ tylko, a wszystkich posieczem!... — krzyczał Sybajew.
Przepchnął się Beniowski przez stłoczonych u wejścia oficerów i marynarzy, podążył na główny pomost, gdzie w zmroku wieczornym, w cieniu żagli, wśród zwojów lin, między beczkami i skrzyniami, na pustych placach i w zakamarkach, kotłowały się zadyszane ludzkie gromady, wrzeszcząc, wyjąc, wywijając pięściami, błyskając nożami, z pianą na ustach i wściekłością w oczach.
Rozlegały się przekleństwa, tupoty nóg, głuche uderzenia w ciało i kości ludzkie. A nad wszystkiem trzepotały wydęte, porzucone na