Ocean (Sieroszewski, 1935)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Nie udało się jednak staremu zobaczyć Nastazji ani tego dnia, ani następnego. Dziewczyna zamknęła się w swym pokoiku i nie dopuszczała do siebie nikogo, z wyjątkiem kamczadałki Frośki, pełniącej przy niej rolę służebnicy. W dodatku miał Bielski w tym czasie dużo chorych, którym według przepisu Medera musiał nosić ocet, grzaną wódkę korzenną, albo stawiać bańki na plecach i krzyżu, odciągające krew z płuc, a to z powodu niepogody rozsrożałej niezmiernie.
Rozkołysały się tonie, a skłębione i poszarpane chmury opadły tak nisko, iż zdało się, że wloką swe strzępy po samych szczytach wysoko skaczących bałwanów. Statek ślizgał się w tej szczelinie wolnego od chmur i piany powietrza z góry wodnej na górę, spadał w odmęty, aby za chwilę znowu być wyrzuconym niby drobny wiórek na szczyt syczącej i spienionej fali.
Aby utrzymać jako tako kierunek i władzę nad sterem okrętu, rozdzielił Beniowski całą załogę tylko na dwie zmiany, zamiast trzech. Podczas gdy jedna wypoczywała, druga, rozwieszona na rejach wśród szalonego wichru i przejmującej zimnej wodnej kurzawy, rozpinała lub podbierała żagle, manewrując statkiem. Często wszakże trzeba było budzić wszystkich ze snu i wzywać na pokład, aby ratować od porwania wiatryła, nawiązywać i wzmacniać uszkodzone olinowanie, reparować szkody, jakie na pomoście czyniły przelewające się tam wciąż fale. Statek to kładł się na bok, że omal masztami wody nie tykał, to wylatywał wgórę, jak strzała. Od tego tańca pochorowali się prawie wszyscy, i nawet doświadczeni żeglarze mieli ołów w głowie i zamęt myśli. Cucił ich Beniowski wódką i przykładem, zagrzewał do wytrwałości i dźwigał na nogi nieraz groźnym rozkazem nawet tych, co już zupełnie się pokładli. Było go znowu pełno wszędzie we dnie i w nocy, zdało się, że nie znał spoczynku, jakby dwoił się, troił, mnożył, w miarę wzrostu niebezpieczeństwa.
— Szaruga długo nie potrwa! Byle pod brzeg amerykański!... Tam powinno być ciszej i ciepiej!... — krzepił upadłych na duchu. Ale Chruszczowowi wyznał, iż lęka się, by lada chwila nie wpadli między pola lodowe.
— Wtedy zginęliśmy...
— Więc zwróć na południe!...
— Ba, choćbym chciał, nie mogę!... Jesteśmy całkiem w mocy wichru... Czyż nie widzisz?... Ale gdyby w mej to nawet było woli, nie zrobiłbym tego wobec powszechnej waszej ochoty do żeglowania na północ... Cobyście powiedzieli na to, gdy znowu zabłyśnie nad wami pogodne niebo, — już ja wiem dobrze!... Trzeba więc przetrwać i cofnąć się przed oczywistem dopiero dla wszystkich niepodobieństwem...
— I dlatego gotów jesteś życie nasze narazić?...
Beniowski wzruszył ramionami.
— Do zguby jeszcze daleko — odrzekł spokojnie. — Zresztą cóż robić?... Przekonałem się, że przejść przez to trzeba, a więc im wcześniej, tem lepiej... Teraz mamy jeszcze spory zapas sił i pożywienia! A cóż mówi Czurin?... — spytał ostrożnie przyjaciela.
— Czurin mówi, że wiatr rychło zelżeć powinien, skoro miniemy wylot morskiego przesmyku koło Czukczów, skąd na nas dmie biegunowy prąd!...
— Widzisz, widzisz!... Niech więc go mija do licha co prędzej, bo mi ludzi pomrozi i z sił wyzuje!... — uśmiechnął się Beniowski.
Nieomieszkał Chruszczow podzielić się z resztą oficerów wiadomościami, zaczerpniętemi od Beniowskiego, ale ci jeszcze się nie przekonali.
— Burza!... Burza może być i w południowych morzach; huśtać nas tam mogło niegorzej!... Owszem słyszałem o orkanach chińskich, zwanych „tajfun“, które wprost niebo z ziemią mieszają!... — dowodził Łoginow.
— Zato, jak się wypogodzi, będziemy mieli swój kraj pod ręką, czy w wodę zaopatrzyć się, czy statek naprawić... czy wypocząć... Śmiało możemy lądować, nie bojąc się ani kanibalców, ani morskich piratów!... — podtrzymał go Popow.
Czurin milczał i patrzał uważnie w siwą szparę widnokręgu, to wznoszącą się, to opadającą wśród skaczących do siebie wód i chmur.
— Chcielibyście po morzu jeździć, jak w karecie!... — mruknął wreszcie niecierpliwie. — Jeszcze można wytrzymać, a co jutro będzie, zobaczymy!... Choć wiatr taki to i tydzień czasem dmie!...
— Co ty mówisz, człowieku!... — przeraził się Chruszczow.
— Po tygodniu toć z nas próchna nie zostanie!...
— Eee!... Georgij Antonowiczu!... Tak źle nie będzie!... Żylasta i rogata w człowieku dusza, niełacno z ciała wyłazi! Ale idźcie już do swojego zajęcia, bo znów Beniowski nas zejdzie i pomyśli, że nowe knujemy spiski!...
W tej chwili fala przewaliła się przez pokład i sięgnęła aż do mostku, na którym stali; wielki maszt zatrzeszczał i zadygotał w posadach. Chruszczow ostrożnie, czepiając się uwiązanej pośrodku pokładu liny, podążył do swej kajuty. Był mokry, przemarzły, smutny i słabą pokładał nadzieję w rychłą zmianę pogody.
Tak borykali się w ciągu dwu dni z niezmiernym wysiłkiem z rozszalałemi fluktami i rosnącą nawałnością. Aż w końcu tego czasu, gdy wiatr nie malał, a zapadająca noc i wyczerpanie ostateczne załogi uniemożliwiły dalsze kierowanie okrętem, kazał Beniowski resztki żagli uprzątnąć, luki wszystkie zamknąć i, zostawiwszy na pokładzie jeno sternika i oficera ze zwykłą wachtą, reszcie załogi pozwolił skryć się w głębokich „rumach“ i kajutach wewnętrznych. Tam leżeli pokotem w ciemnościach i zaduchu, jęcząc od dolegliwości morskiego zawrotu, klnąc lub modląc się głośno naprzemian, gdy trzeszczały nadmiernie obszycia i wiązadła statku, oddanego bezwładnie na igraszkę fal.
Aliści nie na tem był koniec ich cierpień i przerażenia. Na dodniu tej nocy wpadli do kajut oficerowie, Chruszczow, Baturin, Panow, i wszystkich, kto żyw, z wyjątkiem do bezwładności chorych, wypędzili na pokład. Wychodzili niechętnie i z wielkiem szemraniem. Gdy zaś nazewnątrz w ciemnościach nieprzeniknionych uderzył nagle ich rozespane ciała okrutny ziąb powietrza, siekącego śniegiem i lodem jak żelaznemi biczami, gdy niepewne stopy ich ślizgać się zaczęły po zlodowaciałym, uchodzącym wciąż z pod stóp pomoście, gdy raz i drugi przeraźliwie zimna fala z hukiem rozplusła się i zawrzała wokół ich kolan, mocząc docna obuwie i lichą ich odzież, — wielu z wyciem i klątwami cofnęło się napowrót, nie rozumiejąc, azali są żywi lub już po śmierci ocknęli się na dnie lodowych kręgów piekła.
Strzegący wyjścia strzelcy Urbańskiego bili ich kolbami i odpychali napowrót, oficerowie płazowali kordelasami. Wszystko nadaremno!... Wszczął się rozruch, mogący wszystkich zgubić w mroku nocnym, gdzie mocował się człowiek z człowiekiem i chwytał za gardło, nie wiedząc kogo trzyma: przyjaciela czy wroga!?
A fale, bijąc raz za razem, porywały ludzi i przetaczały ich od burty do burty, niby ziarna w przetaku.
Wtem w czarnościach nocy zaświeciła raz i drugi krwawa błyskawica i rozbrzmiał huk strzału pistoletowego, a potem, głusząc ryk Oceanu, zadźwięczał z mostku u wielkiego masztu głos Beniowskiego:
— Opamiętajcie się, ludzie, co czynicie!... Czyli wolicie bezrozumnie utonąć, jak rzucone do szaflika szczenięta, miasto ratować się, gdy pomoc jeszcze możliwa!... Nastajecie wzajem na siebie, miasto użyć tych samych wysiłków we wspólnej pracy?... Do pomp, na reje!... Zczyszczać z masztów, zrzucać, otrząsać z lin, z rej namarzające śniegi i lody, gdyż inaczej ciężar ich, zwiększając się, wywróci statek nasz do góry dnem i nikt z nas żyw nie ujdzie!... A przecie wiatr słabnie i może godzina jaka, niewięcej, dzieli nas od wybawienia!...
Część bliżej stojących, co usłyszała przemowę, wróciła do przytomności i za przykładem oficerów, na ich komendę, zaczęła zajmować stanowiska; reszta przyłączyła się do nich.
Ciężką mieli pracę. Statek pochylał się gwałtownie wtył, podnosząc wysoko przód swego kadłuba. Jednocześnie pokładał się ciężko na prawy bok, jak raniony w skrzydło ptak. Uwikłani wśród rej i sznurów majtkowie czuli i słyszeli wybornie statku umieranie, niezwykłe chrapania i chlusty zalegających go bałwanów. Kurczowo trzymali się skostniałemi rękami lin, obejmowali drzewca przecznic i masztów, wśród których wydawało się im, że już szumią zwycięskie fale. Mała tylko cząstka najmężniejszych nie ustawała w trudzie, pompując wdzierającą się do środka okrętu wodę, obijając śnieg i lód z obmarzłych koszów bocieńca, z lin, z drabin sznurowych, których oka, zalepiane śnieżycą, nie pozwalały wdzierać się wzwyż, przedstawiając litą deskę lodową. Nikt już jednak nie wątpił w rychłą zgubę, więc wielu modliło się głośno.
Nadomiar wszystkiego padł z wielkim trzaskiem maszt tylny, przeciążony lodowatym namrozem, pokrywając pokład namiotem swego olinowania. Jednocześnie wszakże rozbrzmiał z bocieńca głos, budzący otuchę w nowińcach, lecz pełen grozy dla doświadczonych marynarzy.
— Ziemia!... Ziemia!...
Istotnie w ryku fal brzmiał jakby nowy ton, wielogłosy, przejmujący klangor, straszliwy, łkający chlupot bijących o twardy brzeg morskich dokładów.
Beniowski skorzystał z podniecenia wywołanego tą wieścią i żywo zajął się uprzątaniem upadłego masztowia.
Nareszcie mętny świt rozednił cokolwiek ciemności. Dostrzegli nieopodal wysoko, kołyszące się w mgłach, falach oraz śniegowej kurniawie białe, straszne widma:
— Icebergi!...
Na szczęście pod ich osłoną wiatr jakgdyby mniej dokuczał, zwolniał, a i fale jakby przywarowały, choć zato zamrowiła się na nich kra ostra, jak tłuczone szkło.
Pracującym nad poprawą złamanego masztu udało się wreszcie wykryć przy bladem świetle mglistego poranka przyczynę tak niebezpiecznego pochylenia wtył okrętu. Była nią bryła lodu, wmarznięta między sterem i wystającym pośladkiem statku.
Można się było doń dostać jeno z wielkiem niebezpieczeństwem na linach, służących do spuszczania batu i szalupy. Grały tam wciąż flukty wzburzone, bijąc wytryskami aż na sam pomost.
Stali przerażeni i bezradni, patrząc niby w samo oblicze śmierci na głaz lodowy, błyskający zdradliwie wśród zwojów piany i wirów. Zdawało się, że niema na ten koniec rady, gdy Beniowski krzyknął, kto z nim pójdzie na ochotnika, schwycił siekierę i kazał się liną przewiązać.
— Ja!... — rzekł pierwszy Stiepanow, występując śmiało, a za nim i inni.
Uzbrojeni w bosaki, oskardy i drągi, spuścili się jeden za drugim z wystającej za krawędź statku „bugsztangi“ i, pracując z niesłychanym wysiłkiem napoły pod wodą, odłupali wreszcie bryłę i uwolnili ster. Wstał statek i łatwiej pomknął po falach. Wzrosło wszakże inne niebezpieczeństwo, gdyż gęsty śnieg w przycichłem powietrzu jął padać wielkiemi płatami, ubielił maszty, wypełnił bocieńce, przetkał docna oczka drabin sznurowych, otulił obmarzłe węzły lin i zwoje żagli, grubym całunem zasłał pokład, a, zwilżany pryskami bałwanów, zamieniał się niebawem w długie sople lodowe, w lśniące głazy, w twardą i śliską skorupę.
Całe kupy jego, całe złomy zrzucali ludzie z lin i rej; inni, uzbrojeni w łopaty i oskardy, sczyszczali zaspy z pokładu, ale przemarzłe członki i zgrabiałe palce odmawiały już im posłuszeństwa; okręt znowu chylił się na bok, jak konający, i podobny coraz bardziej do tych brył, co obijały się o jego boki, sunął coraz bliżej i bliżej ku skałom lodowym, jęczącym miljonem głosów, niby dzwony pogrzebowe.
Zguba zdawała się nieuchronną, i nawet Beniowski zwątpił już w ratunek, nie przestał jednak napędzać do wysiłków napozór próżnych, do postawienia napowrót zwalonego masztu, do walki ze śnieżycą, która grzebała ich w tężejącym, lodowym całunie... Już statek podobny był do kryształowej trumny, obwieszonej na omasztowaniu lodową koronką, już ręce opadały najsilniejszym w tej walce nierównej... Już chcieli, wzorem reszty załogi, położyć się w zaciszu, aby usnąć na wieki, skamienieć wraz ze statkiem całym, gdy prąd wepchnął okręt wypadkiem w małą niszę, utworzoną przez dwie wsparte o siebie szczytami góry lodowe.
Beniowski kazał natychmiast zaczepić o najbliższy zrąb linę. Lina wytrzymała odpływ i statek ostał się w tym porcie malutkim. Napełniło to pewną otuchą i nadzieją zwątpiałych już ludzi. Wytchnęli, a pokrzepieni gorzałką i jadłem, wzięli się do porządkowania statku z zapałem, czemu sprzyjała i światłość nadchodzącego dnia i spokojniejsza gra morza. Około południa statek był już jako tako opatrzony, oczyszczony, obłupany z lodu i śniegu i zdatny do dalszej żeglugi, choć pompy musiały wciąż odlewać sączącą się do jego wnętrza wodę.
Beniowski doskonale rozumiał, że pod zdradliwemi lodowcami długo nie mógł przebywać, że lada chwila mogły się one, podmyte przez wiry, zapaść, obalić i pogrzebać pod swem rumowiskiem ich drobny stateczek. To też skorzystał z pierwszej sposobności, kiedy otwarło się szersze przejście między nagromadzonemi przed niszą krami; kazał spuścić szalupę, aby statek z zacisznego ukrycia wyholować. Morze już znacznie się uspokoiło, wiatr zmienił kierunek i wiał słabo, śnieg ustał. Sądzić należało, że prądy wyniosły ich wraz ze zbawczym „icebergiem“ poza sferę szturmu. Gdy znowu żagle rozpostarli i popłynęli, lawirując wśród spotykanych pól lodowych i ruchomych lodowych skał, zbliżył się Chruszczow z deputacją od załogi i prosił, aby dalej już na północ nie żeglować, że załoga zdaje zupełnie swe losy na „jenjusz“ Beniowskiego, przekonawszy się, jak dalece miał słuszność we wszystkiem, co przepowiadał.
— Być może, iż istotnie są tam ciepłe i wolne wody za temi lodami, lecz sami widzicie, jak trudno je przejść, jak mało nasz statek do tego przysposobion!... — odrzekł spokojnie Beniowski.
Zawrócił więc natychmiast „Piotra i Pawła“ na południe, biorąc w rufę północno-zachodni pół-wiatr, wyprzedzając podążające za nim lodowce.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.