Obrazki z pożycia dobrej rodziny/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fryderyk Henryk Lewestam
Tytuł Obrazki z pożycia dobrej rodziny
Wydawca Księgarnia Fr. Spiess i Spółki
Data wyd. ok. 1844
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.


Zielone Świątki.



Któreż jest święto milsze od Zielonych Świątek? Czyliż nie sama już natura w uroczyste za ich nadejściem obleka się szaty? Czyjeż serce, na jedną myśl o nich, nie zadrży z radości? Ach, wtedy, kiedy się łąki pięknie umajają, a ogrody w różnobarwne przybierają się kwiatki, kiedy młoda zieloność w delikatnych listkach i drobnych pączkach wszystkie drzewa okrywa, wtedy i w człowieku nowe odradza się uczucie, i niepodobna stosowniejszą było wynaleźć porę na wspomnienie Ducha Świętego, który Swém światłem zalał wszystkie ciemności grzesznego człowieczeństwa.
Dzieciom szczególniéj miłe są te Świątki, z któremi zawsze się łączą wycieczki na wieś albo całodzienne przejażdżki. Ile to tam przygotowań! co to rozmów o jednym i tym samym przedmiocie! Tygodniem wprzódy już o niczém inném gadać, nad niczém zastanawiać się nie mogą, — wszystko dla nich staje się obojętne obok téj jednéj myśli: „od dziś za tydzień wybieramy się na majówkę!“ a kiedy nareszcie dzień tyle pożądany nadchodzi!.....
Państwo Krasnołęccy takoż rok rocznie w drugie święto miłéj używali zabawy, i jaśniejącą w całym swym blasku wiosnę na wolném powietrzu, za murami Warszawy, witali. Tego roku zamiast się udać na Bielany, które starodawny zwyczaj w tym przywileju Zielono-świątecznym uświęcił, postanowili odwiedziéć pałac Wilanowski, którego młodsze dzieci jeszcze nie znały, a którego cudnie piękne okolice w téj porze roku występują najświetniéj. Szło im bowiem więcéj o istotne korzystanie z przyjemności wiejskich, aniżeli o przypatrywanie się tylko modnemu światu Warszawskiemu, i wybrali się już zarówno ze świtém. Wkrótce potém, gdy zeszło słońce na czystém, błękitném Niebie, a słaba zrazu kula ognista coraz bardziéj stawała się potężną i wielką, pan Krasnołęcki z uszanowaniem na nią wskazując, zaczął wielbić Wszechmocność Najwyższego, który wszystko w tak cudowny sposób urządził.
— Widzicie, mówił daléj, jak to słońce, które późniéj w południowéj godzinie zupełnie prawie nad naszemi stanie głowami, teraz z wolna się wznosi i zaledwie wysokości stóp naszych dochodzi. Ale trzeba wam wiedziéć, że to jest tylko omamienie.
— Wiem ja, kochany Ojcze, zawołał Jasio,...
— I ja wiem, przerwała Izabelka, że słońce stoi na miejscu zupełnie spokojnie, i ziemia tylko koło niego się obraca.
— Co téż ta Izabelka gada, rzekł ze śmiechem Broniś; a gdyby się ziemia obracała, toćbyśmy wszyscy z niéj pozlatywali.
— Ma słuszność Izabelka, odpowiedziała pani Krasnołęcka, a jeżeli z ziemi nie zlatujemy, to dlatego, iż nas przyciąga, tak samo jak i kamień gdy go rzucisz w górę, spada na powrót i nie zostaje w powietrzu.
— Ziemia nas przyciąga! hm, to dziwnie! rzekł Broniś jakby niedowierzając; — a ja nic nie czuję.
— Bo nierozumiesz, odrzekł Jasio; — jak będziesz w trzeciéj klassie to i ty będziesz wiedział. — Jadwiga zaś, którą państwo Krasnołęccy wzięli byli z sobą na przypadek potrzebnéj jakiéj wysługi, widocznie przechylała się na stronę Bronisia:
— Co téż ten pan Jan mówi, rzekła; a i pani także pewnie żartuje. Zkądby znów ziemia mogła się obracać?
— Mniéjsza o to, zawołał z uśmiechem pan Krasnołęcki; — dosyć, że słońce wschodzi i że nas wszystkich cieszy jego widok wspaniały.
Gdy nadjechali nad brzegi Wisły, złociste promienie odbijały się w spokojnych falach, a ptaszki za zbliżeniem się turkotu pojazdu z drzew ulatując wesołe nóciły piosenki.
— Wysiądźmy tu przy zdroju, rzekł Ojciec, gdy pod samym już stanęli Czerniakowem, i po odbytéj na wpół drodze, posilmy się wzmacniającém śniadaniem. Podaj kosz twój, Jadwigo, zobaczymy, coście w niego włożyły.
Pani Krasnołęcka w krótkim czasie zupełnie się rozgospodarowała; — na kamiennéj ławce rozłożyła rozmaite zimne potrawy; czysta i smaczna woda zdrojowa posłużyła za napój, a obdzielone porządnemi porcjami dzieci wesoło sobie na wszystkie strony bujać zaczęły.
W tém zagrzmiały dzwony i zwoływały pobożnych do bliskiego kościoła; — pani Krasnołęcka śpiesznie wszystko na powrót złożyła do kosza, i oddawszy go pod dozór Jadwidze, wraz z mężem i dziećmi udała się na nabożeństwo.
Kościół Czerniakowski, sławny z grobu Ś. Bonifacego i z przywiązanych do niego odpustów, istotnie że ma coś dziwnie uroczego. Położenie jego, jakoteż klasztoru Ojców Bernardynów, tuż nad brzegiem Wisły, w miejscu wesołemi chatkami wieśniaków i bujnemi drzewami zewsząd otoczoném, sama zresztą powierzchowność kościoła i klasztoru: mury białe, świecące, okna jakby ciekawie z wewnętrznéj ciszy na gościniec wytrzeszczone, nadają téj Świątyni pocieszającą myśl Bóstwa, które zniża się do poziomego ludzkiego pojęcia. Państwo Krasnołęccy z dziećmi serdecznie się wymodlili i po skończonéj Mszy Ś. napowrót wsiedli do pojazdu, który ich daléj zawiózł do Wilanowa.
— Co téż to właściwie znaczy, ten Wilanów? zapytał Broniś, gdy już daleko byli od celu; czy to dom? czy ogród?
— Wilanów, odpowiedział Ojciec, albo po łacinie Villa nova, tyle znaczy co Nowy pałac, i król Jan Sobieski sam temu miejscu takie nadał nazwisko.
— Więc to był pałac króla Sobieskiego? pytał daléj Broniś, który nieraz już słyszał był o królu Janie, i znał pomnik jego na moście Łazienkowskim.
— Tak jest, ten sam Jan trzeci, który tyle razy Turków pobił, i który w bitwie pod Wiedniem całe Niemcy od nich oswobodził, — gdy po licznych zwycięztwach chciał użyć pokoju, przez jeńców tureckich ten pałac wybudować i przepysznie przyozdobić kazał. Ale oto już jesteśmy w Wilanowie, — poznacie zaraz, że to zamek prawdziwie królewski.
Istotnie téż pojazd stanął przed oberżą, zkąd widać dwa ogromne lwy kamienne, stojące przed główną bramą pałacową. Państwo Krasnołęccy wysiedli i wydawszy niektóre zlecenia co do pomieszczenia koni, natychmiast z dziéćmi udali się do zamku.
Wchodząc boczną bramą ujrzeli na drzwiach małego domu napis zawiadamiający, że tu mieszka dozorca, przeznaczony do okazywania gościom pokojów zamkowych. Poszedł wiec po niego pan Krasnołęcki i wkrótce powrócił w towarzystwie zgrzybiałego, ale uprzejmego staruszka, który z pękiem kluczy w ręku objawił swoją gotowość poprowadzenia ich do pałacu.
Weszli na główny dziedziniec i dzieci z wyrazem zadziwienia na twarzy poglądali na wspaniały front pałacu, który się po trzech stronach rozciągał. Ojciec szczególnie zwracał ich uwagę na rozmaite przyozdobienia i płaskorzeźby, w których dał im poznać już to godła zwycięztw Sobieskiego, już téż czyny bohaterskie innych Królów i sławnych Mężów Polskich, których nawet i popiersia na gzymsach dowodziły uczuć pierwszego Założyciela.
— Oto, moi Państwo, rzekł staruszek wprowadziwszy ich do pierwszego salonu, pozawieszane są portrety Sobieskiego i całéj jego rodziny! — W istocie téż na kilku obrazach widoczną była postać Króla Jana trzeciego, znaczna otyłość, ale przytém twarz pełna szlachetnego wyrazu, a nadewszystko wąs zamaszysty natychmiast każdemu w oczy wpadają. — Na stole duża leżała księga, przeznaczona do zapisywania w niéj wszystkich odwiedzających; a gdy ciekawe dzieci niektóre kartki w niéj przewracały, napotkały na mnóstwo imion znanych i nigdy niesłyszanych, tutejszych i zagranicznych: każdy bowiem, kto tylko jest w Warszawie, stara się zwiedziéć to miejsce najpiękniéjszéj pamiątki.
Przez mnóstwo jeszcze innych pokoi przeprowadził ich stary posługacz, a chociaż to był człowiek wcale prosty i bez żadnych wiadomości, przecięż tyle razy już o uszy jego obiło się znaczenie tylolicznych przedmiotów, jakiemi ten pałac jest przyozdobiony, że dosyć płynnie wspominał fakta historyczne, do jakich się które z nich odnosiły. Pokazał misternéj roboty ogromne biórko hebanowe, całe słoniową kością wykładane, które, jak powiadał, Ojciec Ś. darował Sobieskiému w nagrodę zwycięztwa pod Wiedniem. Pokazał miejsce, na którém dawniéj stało łóżko Wielkiego Króla, z obozu Wezyra Tureckiego Kara-Mustafy zabrane, na którém téż i szlachetnego ducha wyzionął, — Pan Krasnołęcki szczególniéj zwracał uwagę swych dzieci na atłasowe i aksamitne obicia, na cudnéj piękności obrazy w sufitach, na staroświeckie meble i wyszywane na nich rysunki. Mniéj uwagi kazał im zwracać na wazy etruskie i inne liczne starożytności i osobliwości: To bowiem, rzekł, zobaczyć możecie w ladajakiém muzeum; te zaś pamiątki historyczne w jednym są tylko Wilanowie.
Niegodziłoby się tu wszakże przepomniéć o pięknéj galerji obrazów, która mocno dzieci zajęła. Jaś szczególnie z wyrazem wewnętrznego zadowolenia tłómaczył Rodzicom i rodzeństwu znaczenie obrazów mitologicznych i historycznych, co mu się nie źle udało. Zmęczeni nareszcie długiém chodzeniem po niezliczonych pokojach, a więcéj jeszcze ciagłem podziwianiem tysiącznych kosztowności, nad któremi wymowny przewodnik głównie się unosił, uprzejmie go pożegnali i wyszli do ogrodu.
Tu dopiero okazał się cały urok miejscowości. Dzień był śliczny, majowy; słońce w całéj okazałości oświecało rozległą okolicę. Widok Wisły z porozrzucanych w ogrodzie pagórków spostrzedz się dającéj, spokojna powierzchnia jeziora, które sam park Wilanowski przerzyna i szybki pęd małéj rzeczułki, która to jezioro łączy z samąże Wisłą, — wszystko to cudnie odbijało się przy obfitych i kwiatami zasianych trawnikach, przy białych od kwiecia drzewach, przy rozproszonych po pejzażu jakby przypadkiem domkach i chałupach.
Dzieci wzięły się do zabawy: Jaś wydobył z kieszeni piłkę, którą ze szczeréj gummy elastycznéj dnia poprzedniego sam sobie wyrobił, a Izabelka niedługo tą więcéj dla chłopców przeznaczoną zabawą nęcona, pobiegła do pojazdu i przyniosła z niego serso[1], których Pan Krasnołęcki kilka wziął z sobą.
Jasio z Bronisiem obok muru stanąwszy, zaczęli rzucać piłką o niego i zręczności swojéj w zgrabném doświadczali łapaniu. Najprędzéj Broniś się znużył; widząc bowiem u stóp swoich różno-barwne kwiateczki, bez ustanku do nich się schylał i nielitościwie rwał jedne po drugich.
— Daj pokój kwiatom! rzekł Jasio, gdy spostrzegł jakie między niemi braciszek jego poczynił zniszczenie; daj pokój kwiatom! szkoda je zrywać; lepsza tu nasza zabawa!
— Zapewne, rzekł Pan Krasnołęcki, z pobliskiéj wychodząc altany, w


Daj pokój kwiatom, szkoda ich zrywać, lepsza tu nasza zabawa.
któréj na chwilkę usiadł był dla wypoczynku; strzeż się aby cię ogrodnik nie złapał; ja przynajmniéj niechciałbym cię obronić. Patrz, rzekł daléj, wskazując na bramę ogrodu; patrz, oto idzie dziewczynka, zapewne córka jakiego nadzorcy; kto wie co to będzie.

Istotnie okazała się z daleka mała dziewczynka, która, sądząc z ubioru, zdawała się mieszkać tu w pałacu i bydź córką jednego z miejscowych oficjalistów. Gdy wszakże bliżéj nadeszła, nagle krok, powolny zrazu, przyśpieszyła, i z okrzykiém radości witając dzieci, zawołała:
— Ach! to ta dobra panienka i ci grzeczni panicze, co to dla mojego Dziadzia tyle okazywali litości! Ach! niechże raz jeszcze Państwu podziękuję!
Zmięszane dzieci spojrzały po sobie i niewiedziały co na to odpowiedzieć: była to bowiem w saméj rzeczy dziewczynka, którą w sklepie pana Boguckiego, w dzień imienin Elizy, z tak wielkiéj wyratowały niedoli. — Pani Krasnołęcka, która tymczasem w pobocznych przechadzała się alejach, wreszcie nadeszła, i za jéj dopiero powrotem dzieci odzyskały mowę, gdyż ona przedewszystkiém wytłómaczyła zdziwionemu Ojcu, jakiego rodzaju styczność między niemi a tą małą dziewczynką zachodzi.
— Więc wy teraz tutaj mieszkacie? zapytała Izabelka; i już nie na Zakroczymskiéj ulicy?
— O nie, kochana Panienko odrzekła dziewczynka. Kiedy zaraz po Nowym Roku umarł dobry mój Dziadzio, matka moja sprowadziła się do starego swego Wujaszka, który już od dawna tu mieszka, bo jest nadzorcą pokoi pałacowych.
— Czy nie ten sam, który nas oprowadzał po pałacu? odezwał się Jasio; wysoki i z siwemi zupełnie włosami?
— Ten sam! Ten sam! zawołała dziewczynka. Ach, żebyście Państwo wiedzieli, co to za dobry staruszek! jak moją matkę i mnie serdecznie kocha! ale zawsze, dodała ciszéj i po chwili milczenia, nie jest to mój dobry Dziadzio, który już, niestety! nie żyje. — I dziewczynka wspominając kochanego dziadka rzewnie płakać zaczęła.
— Opowiesz nam to wszystko, moje dziecko, rzekła tonem łagodnym Pani Krasnołęcka. Teraz zaś chodź z nami; ty lepiéj od nas znasz piękne strony ogrodu i co tu jeszcze innych rzeczy godnych widzenia.
— Ach! dobrze, dobrze, droga Pani! zawołała z uśmiechem w łzawém jeszcze oku dziewczynka. — Chociaż w jednéj rzeczy przysłużę się Państwu! A potém pobiegnę do mojéj Mamy, która się niemało ucieszy, że i ona będzie mogła Państwu za wszystko dziękować.
— Widzę, że jesteś dobrém dzieckiém, rzekł P. Krasnołęcki, bo masz wdzięczne serce, a kto wdzięczność czuć umie, temu żadna cnota nie jest obcą.
— Czytałem ja niedawno w jednéj książce, przerwał Jasio, o tym głuchoniemym chłopcu, który wdzięczność tak krótkiémi słowy i tak pięknie opisał. Wdzięczność, powiada, jest to pamięć serca.
— Zapewne że to bardzo pięknie; ale czy też ty zupełnie rozumiesz?
— O rozumiem! — I ja rozumiem! przerwała Izabelka. Kiedy się lekcji dobrze nauczę na pamięć, to mam pamięć głowy, tak iż nieraz czuję, że mnie boli od zbytniego pamiętania; kiedy zaś kto dobrodziejstwo jakie mi wyrządzi, wtedy sercem pamiętam; a jeśli się odwdzięczyć nie mogę, to i serce mnie boli.
— Widzę że czujesz co mówisz, rzekł P. Krasnołęcki, bo tak jest w istocie. Pani Krasnołęcka zaś rozczulona tak szczerą i trafną odpowiedzią dziecięcia, przytuliła je do siebie i mocno uścisnęła.
— Chodźmy, Ojcze! zawołał Broniś, któremu ta rozmowa trochę nudną się wydawała; chodźmy! Marysia (takie bowiem było imię dziewczynki) oprowadzi nas po ogrodzie.
Dzieci pobiegły naprzód, a państwo Krasnołęccy powolnym krokiém szli za niemi. Podziwiali piękność widoków, czarowne położenia, i tocząc między sobą różnéj treści rozmowy, zupełnie na chwilę dzieci swoje z oczu spuścili.
W tém nagle krzyk przerażający obił się o ich uszy, a przestraszeni Rodzice poznawszy głosy swych dzieci, jak najprędzéj pośpieszyli na miejsce, zkąd te wrzaski zdawały się pochodzić.
Nad brzegiem małego stawu stał Jasio z Izabelką ręce załamując i płacząc, — mała zaś Marynia leżącemu bez przytomności Bronisiowi pocierała czoło i skronie, a bezustannym krzykiem wzywała zarazem państwa Krasnołęckich na pomoc.
— Bronisiu! kochany Bronisiu! cóż to się stało? co za okropne nieszczęście! wołali naprzemian Ojciec i Matka, i przyskoczywszy do niego zanieśli go na stojącą w małém oddaleniu ławkę. Zkądże on tak zmoczony? czyliżby istotnie...
— Tak jest, drogi Ojcze! przerwał Jasio ze łkaniem; — Broniś wpadł do wody. Myśmy się tylko na chwilkę odwrócili, gdyż nam Marynia pokazywała starą lipę, którą król Sobieski własnoręcznie zasadził, gdy tymczasem Broniś, schylając się po kwiatek, nastąpił na deskę nad samym stawem leżącą. Deska się zsunęła a Broniś razem z nią wpadł do wody, i gdyby nie Marynia.....
— Marynia natychmiast rzuciła się za nim, przerwała Izabelka, a jedną ręką chwytając się za te krzaki, drugą wydobyła już już tonącego braciszka. Ale patrz, moja Mamo, on jeszcze nie powrócił do siebie.
— Przedewszystkiém trzeba go zanieść do oberży, rzekł pan Krasnołęcki, — może gospodarz na parę godzin swego łóżka odstąpi. Ciepło i spoczynek najlepiéj działać będą na niego; tymczasem zaś suknie jego na słońcu się wysuszą. Ty zaś, moje dziecko, rzekł daléj odwracając się do Marysi, — wszakżeś także całkiém przemokła i przeziębła, — idź do domu i przewdziéj suknie, — mogłabyś zachorować. Będziemy późniéj u was i bliżéj jeszcze względem ciebie się rozmówiemy.
— O, mnie to nie zaszkodzi, odpowiedziała dziewczynka; jestem silna i zdrowa. Ale moja Matka nigdyby mi nie przebaczyła, gdybym Państwa do niéj nie zaprowadziła; — pan Bronisław równie dobrą u nas miéć będzie usługę. Nie tak piękne są wprawdzie pokoje jak w oberży, ale ochędożnie i czysto, a jaka będzie wszystkich radość, że w stanie jesteśmy całą naszą wdzięczność okazać!
— Ma słuszność Marysia, rzekła pani Krasnołęcka; bliżéj do tych poczciwych ludzi niż do oberży, a jesteśmy pewni, że przynajmniéj na życzliwe napotkamy serca. Ale patrzcie! patrzcie! już otwiera oczy! już przyszedł do siebie! Bronisiu! drogi Bronisiu! co ci? mów, czy ci lepiéj?
— Gdzież ja jestem? zapytał słabym głosem Broniś, pozierając na około siebie. Czy tutaj Wilanów?
— Jesteś w Wilanowie, moje dziecko, odpowiedział pan Krasnołęcki; ale byłeś nieostrożny i narobiłeś nam wiele zmartwienia.
— Ach! teraz pamiętam! rzekł Broniś; — chciałem rwać kwiatki i byłem nieposłuszny.
— Dobrze, iż błąd twój uznajesz, odrzekł Ojciec; — ale już więcéj o tém nie mówmy, bo już dość jesteś ukarany. Chodźmy teraz z Marysią; tam się troszkę zagrzejesz, bo drżysz cały od zimna. Spróbuj, czyli sam nie postaniesz na nogach.
Probował Broniś, lecz gdy się chwiał zbytecznie, pan Krasnołęcki zdjął z siebie surdut i odziawszy nim chłopczynę, wziął go na ręce i śpiesznym krokiem zaniósł do domku, w którym mieszkała matka Marysi. Pani Krasnołęcka zaś własnym szalem otuliła równie zziębłą, dobrą dziewczynkę.
Wdzięczność w ludziach prostych jest najbardziéj rozrzewniającą; u nich już bowiem żadnego nie ma udania, — wszystko jest szczere, i gdy się komu czują zobowiązanemi, żadna ofiara nie jest zbyt wielką, aby jéj nie spełnili dla niego. Co téż to była za prostota w wyrazach i w czynach, co za naturalność najpiękniejszego uczucia, gdy się matka Marysi dowiedziała, że państwo Krasnołęccy, którzy teraz do jéj domu przychodzą, są ci sami, którym drogi jéj Ojciec winien był osłodę ostatnich kilku tygodni swego życia. Wszystko co miała, całe swoje mieszkanie oddała kochanym Gościom, — o własnéj nawet córce zapomniała, która równéj nawet jak Broniś wymagała pieczy. Nadszedł nareszcie wieczór, a Bronitek w osuszonym już ubiorze przechadzał się po pokoju. Miano się wkrótce wybrać do domu, — poprzednio zaś państwo Krasnołęccy matkę Marysi wzięli na stronę.
— Twoje dziecko, rzekł pan Krasnołęcki, naszego syna od śmierci uratowało. Niechciałbym się przez was dać wyprzedzić w wdzięczności; mów, dobra kobieto, przystajesz na to, iżbym się nadal twéj Marysi losem zajmował?
— Panie! o Panie! rzekła całkiem zmięszana poczciwa niewiasta; a toćby to było zapłatą, a my tego przyjmować nie możemy.
— Nie obawiaj się niczego, odpowiedział pan Krasnołęcki; już ja wszystko biorę na siebie. Będzie ona w moim domu trzymana jakby własne dziecko; — pobierać będzie nauki stosownie swéj potrzeby, a gdy się późniéj znajdzie sposobność ustalenia jéj bytu, pięć tysięcy złotych ofiaruję jéj na pierwszy początek. — Teraz jedźmy, rzekł daléj, gdy spostrzegł, ze zbytek wdzięczności godnéj kobiecie zupełnie odjął mowę; jutro rano czekamy cię u siebie ze swoją Marysią.
I to mówiąc, usuwając się przed natłokiem dziękczynień, któremi jego i żonę chciano obsypywać, śpiesznie wraz z dziéćmi wsiedli do pojazdu, który tymczasem z przed oberży zajechał.

A pomimo nieszczęśliwego wypadku, który na krótki czas utruł był dzisiejszą przyjemność, dzień ten tak dla Rodziców jak dla dzieci miłą zawsze bywał pamiątką: stał się bowiem powodem do popełnienia cnotliwego czynu; a nic więcéj nad czyny cnotliwe nie ustala wewnętrznego spokoju i szczęścia.


KONIEC.





  1. Z francuzkiego wyrazu cerceau, obrącz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Fryderyk Henryk Lewestam.