Przejdź do zawartości

Obrazki z pożycia dobrej rodziny/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fryderyk Henryk Lewestam
Tytuł Obrazki z pożycia dobrej rodziny
Wydawca Księgarnia Fr. Spiess i Spółki
Data wyd. ok. 1844
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.


Powrót Ojca.



Zima już się kończyła, — po zabawach karnawału nastąpił post, podczas którego pani Krasnołęcka z dziećmi jeszcze częściéj jak dotąd odwiedzała Świątynie Pańskie i w domu także nabożne z niemi miewała rozmowy. Pamięć męki Zbawiciela każdego dobrego chrześcianina przejmować powinna smutkiem, ale takim smutkiem, który nie na próżnym żalu się kończy, lecz raczéj naprowadza go na drogę cnotliwego działania, i który pierwszy podaje mu wzniosłą myśl o naśladowaniu Tego, co tak umarł czysto jak i życie Jego było niewinne.
Już się i post miał ku końcowi, już Wielki Tydzień nadchodził, kiedy list od pani Boguckiéj, siostry pana Krasnołęckiego, przerwał jednostajne życie w domu naszych przyjaciół. List ten zawierał zaprosiny całéj familii na zbliżające się Święta Wielkanocne.
Pani Bogucka mieszkała o trzy mile od Warszawy, niedaleko Błonia, gdzie mąż jéj przed rokiem bardzo piękną kupił był wioskę. Ponieważ sami nie mieli dzieci, tém większe do dzieci brata czuli przywiązanie i gdzie tylko mogli, starali się jaką im wyrządzić przyjemność: w liście téż do swojéj bratowéj tak im pani Bogucka całą zaprojektowaną wycieczkę przedstawić usiłowała: „Męża Twojego nie ma jeszcze w Warszawie,“ pisała do niéj, „nacóżbyś miała tak wielkie przedsięwziąść trudy gospodarskie, z jakiemi święta Wielkanocne zawsze bywają połączone? U nas zaś, którzy koniecznie w domu pozostać musimy, jakże przykrą byłaby samotność, tém bardziej żeśmy dotąd nigdy jeszcze bez Was tych świąt nie spędzali. A potém twoje dzieci! Chłopcom zdrowo będzie po długiém zimowém ślęczeniu pobujać cokolwiek na wolném powietrzu, a w ogrodzie u nas sucho jak w pokoju. Izabelkę zabawi gospodarstwo domowe, nauczy się chodzić koło nabiału i wiem zgóry, że jéj to wielką sprawi przyjemność.“
Dzieci téż istotnie niemało ucieszyły się myślą bliskiego wyjazdu do Lubiszewa, tak bowiem nazywała się wieś kochanych Stryjostwa. Pani Krasnołęcka po krótkim namyśle przyjęła zaprosiny, i przez tegoż umyślnego posłańca, który jéj list pani Boguckiéj doręczył, odpisała, że niezawodnie w Wielką Sobotę po obiedzie stanie z dziéćmi w jéj domu.
Jasio, który przez cały ten tydzień był uwolniony od klassy, więcéj jeszcze niż dotąd mógł zajmować się małym swym uczniem, Sahaudczykiem Jędrzejem, który istotnie że zadziwiające robił postępy, — już bowiem czytał zupełnie płynnie a i pisanie wcale szło nieźle. Coraz bardziéj zaś przywiązywali sie do siebie nauczyciel i uczeń, tak iż w końcu dnia nie było, w którymby, oprócz czasu na lekcje przeznaczonego, miłéj nie pędzili gawędki. Jędrzéj opowiadał dzieciom o swoich górach i siołach, o cudzych krajach, które już zwiedził, a Jaś starał się przytém nieznacznie prostować jego wiadomości i wyobrażenia, albo też tłómaczyć to, co się jemu i rodzeństwu wydało mniéj zrozumiałe.
Ale zbliżała się pora w któréj i nasz Sawojard miał opuścić Warszawę, — zaraz po Świętach bowiem w towarzystwie kilkunastu swoich małych rodaków jeszcze daléj zamierzyli udać się na północ. Pożegnanie było serdeczne, gdy w sobotę pani Krasnołęcka z dziéćmi puszczała się w drogę, a poczciwy Jędrzéj przyszedł ostatni jeszcze raz podziękować za tyle dobroci, jakiéj w tym domu doświadczył. Hojnie obdarzony, a nie mógł się już teraz od przyjęcia wymówić, albowiem były to pamiątki przyjaźni, i czule od wszystkich uściśnięty, musiał dać przyrzeczenie, że wracając do swojego kraju, Warszawy nie ominie, i że wtedy zupełnie przez kilka przynajmniej tygodni w domu państwa Krasnołęckich zabawi.
— Nie tyle jednak trudno o dobrych ludzi na świecie, — rzekła pani Krasnołęcka siedząc już w pojeździe z dziećmi, które ostatnie jeszcze całusy rączkami przeséłały zalanemu łzami stojącemu przed bramą Sawojardowi. — Idzie tylko o to, żeby ich umieć wyszukać, a znalazłszy, iżby ich coraz więcéj starać się na drodze cnoty utrzymać.
— O co za to, to zaręczam, zawołał Jasio, że Jędrzéj nigdy z téj drogi nie zboczy!
Po blisko cztérygodzinnéj jeździe, albowiem ciągłe słoty i deszcze gościniec, zwłaszcza tam gdzie z bitego schodził traktu, najzupełniéj zepsuły, przyjaciele nasi stanęli wreszcie u kresu podróży. Państwo Boguccy, niezmiernie tém ich przybyciem uradowani, przedewszystkiém wprowadzili swych gości do osobno urządzonych pokoi, z których jeden przeznaczony był dla pani Krasnołęckiéj z Izabelką, drugi zaś mniéjszy dla Jasia i Bronisia. Ten ostatni szczególnie pokój najbardziej dzieciom się podobał, i do niego zaraz się przeniosły, zwłaszcza że i matka ich, mając z braterstwem do mówienia o niektórych interesach familijnych, chętnie na zaniesioną oto prośbę przystała.
Przypatrywały się dzieci rozmaitym pięknym rycinom, jakie na ścianach były pozawieszane, — ucieszyły się także niemało książkami, które dobra Ciotka, znając ich zapał do czytania, na umyślnie z Warszawy sprowadziła, aby im pobyt wieczorny uprzyjemnić. W tém nagle drzwi się otworzyły i wszedł.....
— Ojcze! kochany Ojcze! Mamo! Mamo! do Ojca! krzyknęły dzieci gdy się spojrzały na wchodzącego temi drzwiami Jegomościa, który w podróżnym płaszczu i z czapką w ręku stanął u progu i wyciągając ramiona, z rozrzewnieniem wszystkie troje zaczął ściskać i całować.
Był to istotnie kochany, tak długo oczekiwany Ojciec, pan Krasnołęcki.
Usłyszawszy w przyległym pokoju okrzyki radosne, pani Krasnołęcka z państwem Boguckiemi takoż co prędzéj przybiegła, i niepotrzeba tu zapewne powiedziéć, jakie ją szczęście uniosło, gdy tak niespodzianie drogiego męża ujrzała oblicze.
Po pierwszéj radości przywitania, nastały pytania z jednéj strony i z drugiéj, na które czasu nawet do odpowiedzi sobie nie zostawiano. Co wszakże najwięcéj panią Krasnołęckę


Ojcze! kochany Ojcze! Mamo! Mamo! do Ojca!
zastanawiało, było to spotkanie się w domu siostry, — zdawało jéj się bowiem, źe mąż jéj o niedawno co postanowionych odwiedzinach niemógł bydź uprzedzonym.

— Wiedziałem, rzekł pan Krasnołęcki, gdy mu żona swoje w téj mierze zadziwienie objawiła, wiedziałem że niezawodnie przed Swiętami będę mógł stanąć w Warszawie, — Lubiszew zaś jest prawie po drodze, a szło mi o to, abym przez kilka przynajmniéj dni sobie wytchnął po podróży, zanim na nowo do dawnych wezmę się zatrudnień. Miło mi także było równie dawno niewidzianą siostrę zarazem uścisnąć, i kochanego Boguckiego, który tyle był niepoczciwy, że przez cały czas mojéj niebytności słówka do mnie nie napisał. Doniósłem tedy siostrze, że najdaléj w pierwsze święto stanę w jéj domu i uprosiłem ją przytém, żeby i was, moi drodzy, na Święta do siebie namówiła. Widzę, kochana siostro, żeś prośbę moją wypełniła, a nadto żeś sekretu naszego w niczém nie wydała. Dziękuję ci serdecznie, i mogę cię zapewnić, że z twojéj dobroci zupełnie teraz jestém szczęśliwym.
Nowa radość, nowe uściśnienia, nowe pytania, nowe odpowiedzi!
Na tak rozkosznych gawędkach zszedł wieczór, — a ostatnie resztki postnéj wieczerzy, ostatni suchar i ostatni śledź zaledwie były spożyte, gdy już z przybocznych pokoi, jakby poprzedniczce jutrzejszéj uczcie, miłe zalatywały wonie. W tém w pobliskim kościele parafialnym zagrzmiało hasło rezurekcyi. Pojazdy już były przygotowane, państwo Boguccy i państwo Krasnołęccy z dziećmi co prędzéj udali się do kościoła, — a za niemi biegła i czeladź domowa; kto bowiem z bogobojnym gospodarzem chciał używać darów Wielkanocy, ten i modlić się z nim musiał koniecznie. Wesołe Alleluja trwało do dnia białego, — nasi zaś przyjaciele przez wzgląd zwłaszcza na zmorzone snem dzieci, nierównie wcześniéj wybrali się do domu.
Nazajutrz gdy się skończyło nabożeństwo, a pan Krasnołęcki, chcąc z pięknego, wiosennego korzystać poranku, dzieci swoje po cichu zbudziwszy wyszedł z niemi do wioski na przechadzkę, przy każdéj chatce familja poczciwych chłopków, w kupkę już zebrana, czekała na poświęcenie swoich zapasów. Ksiądz proboszcz z jednéj chałupy wstępował do drugiéj, i wszędzie z uszanowaniem i z radością przyjmowany, pobłogosławił skromnemu jadłu i napojom, na jakie się według dawnego zwyczaju dobrzy ci ludzie zdobyć byli w stanie. Niemniéj miły wszakże widok oczekiwał ich za powrotem do domu, gdzie już wszystko w niezwyczajnym okazało się ruchu.
W pierwszym dużym pokoju[1], swieżą wysypanym jedlinką, długi był stół okryty najsmakowitszém Święconém. Na środku stołu baranek z czerwoną chorągiewką trzymał w zawróconym pyszczku garstkę młodéj trawki, jakby zwiastując wracającą wiosnę; — obok podpierało go dwoje tłustych prosiąt, a każde z paszczy częstowało czerwoném jajkiém, tą najgłówniejszą potrawą wielkanocną. Daléj był indyk utuczony, który sam jeden w całym domu przez post wielki nie pościł; szynka, pieprzem, gwoździkami i młodemi listkami upstrzona, a przy niéj na szerokiéj misie ogromna ćwierć cielęca. Cóż dopiéro powiedzieć o półgęskach, ozorach, zającach, któremi wszystkie kąty stołu najgęściéj były okryte; na obu zaś końcach siedziały szerokie gospodynie téj śpiżarni, dwie okrutne Baby! Co to na nich za śliczny lukier! jak gęsto czarne z nich wyglądały rozynki! a oprócz nich, co to za placki i mazurki rozmaitéj grubości i kształtu zapełniały przerwy między licznemi półmiskami.
Kiedy wszedł pan Krasnołęcki z dziećmi do pokoju, oczekiwano właśnie księdza proboszcza. Przybył nareszcie. Pan Bogucki z żoną przyjęli go na ganku; wnet w komżę przybrany, mając za sobą organistę z miednicą i kropidłem, poświęca i błogosławi dary Boże. Po ukończeniu obrządku, z jednéj strony gospodarz, a z drugiéj gospodyni domu traktowali wszystkich z kolei pokrajaném jajem i nie opuszczali najmniéjszego dziecka; z uczuciem równie życzliwém podawali talerze swe dzieciom, jak sługom i wiernéj czeladce, która potém szła do piekarni, i posilała się nie tak wytworném, ale równie obfitém Święconém.
Rozmaitego rodzaju łakocie nie mało dzieciom przypadały do smaku; — niczego też sobie nie odmawiały. Wszystko jednak szło w miarę, a Izabelka przestrzegała nawet Bronisia, gdy ciągle jeszcze konfitury z placków obskubywał, aby wytchnął już po dość sutém śniadaniu. Pan Krasnołęcki usiadłszy na kanapie, oderwał je przecię od święconego stołu, — nastały pieszczoty, uściśnięcia, nowe opowiadania, tak iż w krótkim przeciągu czasu o wszystkiém, cokolwiek najdrobniejszego podczas jego niebytności zaszło, po szczególe był zawiadomiony. Padła nakoniec rozmowa i na dzisiejszą uroczystość.
— Ojcze, rzekł Jasio, który nad każdą rzeczą lubił się zastanawiać, — dlaczego to u nas na Wielkanoc tyle się stawia potraw na stół i święci się jedzenie?
— Wszakże dnie Wielkanocne najradośniejszém są świętem, — przypominają bowiem Zmartwychwstanie naszego Zbawiciela. Nie dziw więc, że weselem i zabawami je obchodzimy, — że zaś po siedmioniedzielnym poście zgłodniałe ciało tęskni za mięsnym pokarmem, radeby się od razu nim przesycić. W naszym szczególnie kraju, gdzie gościnność starodawną jest cnotą, cieszono się ze sposobności jaka przybyła do uczęstowania licznych przyjaciół i znajomych, — ztąd téż u nas, dawniéj zwłaszcza, Wielkanocne Święcone do największych nieraz zbytków powód dawało.
— Prawda, rzekł przytomny téj rozmowie pan Bogucki; jeśli zechcecie, mogę wam nawet ciekawy z tego względu przykład przytoczyć. Dostał się bowiem przypadkiem w moje ręce wyjątek z dawnego rękopismu, w którym naoczny świadek opisuje Święcone u księcia Radziwiłła, z przydomkiem Sierotka; tego samego, który późniéj odbył podróż do Grobu Świętego, a był panem bardzo zamożnym i bogatym, ale i najdziwaczniejsze zbytki lubiącym.
— Ach, Stryjaszku, zawołał Jasio, — pozwól, niech przeczytam! nieraz to już ja słyszałem o tym księciu Radziwille.
— Sam wam przeczytam, rzekł pan Bogucki i wydobył z biblioteki kilka arkuszy przeżółkłego od starości papieru. Słuchajcie:
„..... W zamku dopiero czekał nas widok niespodziany. Skoro bowiem otworzono drzwi od pierwszéj sali, zaleciało nas powietrze przesiąkłe zapachem Święconego, które urządził pierwszy kucharz JO. Księcia, Włoch Loga, ku krotochwili i zabawie. W pierwszéj bowiem sali stały trzy pasztety olbrzymiego kształtu, które ujrzawszy książe, zawołał: Wielmożni panowie, do attaku! Co wymówiwszy zdjął z pierwszego pasztetu czapkę, i wyleciało z niego wielkie mnóstwo kuropatw, gołębi, jarząbków, ortolanów, które potłukłszy okna, powylatywały na dziedziniec, — gdzie jeszcze był długi ogon szlachty cisnącéj się za księciem panem; a ci, że wielu było uzbrojonych w fuzje, zaczęli owe ptastwo strzelać w lot tak, że czasami wlatywał szrót do sali i spadał gradem, od pułapu odbity, na nasze łysiny. Lecz, że okna były wysokie, żadnemu to z nas nie szkodziło. Tu książe przyzwał kucharza do sali i zaczął go mocno strofować za to, że nie dopiekł zwierzyny; — kucharz się tłómaczył po włosku, a że mi ten język nie był obcym, zrozumiałem co mówił, i byłem wielce ciekawym, co się w drugich pasztetach okaże. Albowiem zapytany kucharz, co się znajdowało w wielkiéj piramidzie, stojącéj na prawo, odrzekł księciu panu, iż upiekł w niéj całego Laokoonta z wężami; — a gdy to wytłómaczyłem szlachcie, a znajdowało się wielu, którzy znali historję Eneasza, przez Wirgiliusza rymem uwieńczoną, wszyscy wyglądali owego Laokoonta w zadziwieniu.“
— Któż to jest ten Laokoon? zapytała Izabelka; nigdym o nim nie słyszała.
— Może ty wytłómaczysz, Jasiu, rzekł pan Krasnołęcki.
— Wiedziałem ja wprawdzie, bom i czytał o nim w mojéj Mitologji, — ale dobrze już nie pamiętam.
— A zatém ja cię zastąpię, rzekł ojciec. Wiecie zapewne o zdobyciu Troji?
— O wiemy, wiemy, zawołał Broniś, — pamiętam, jak nam Jasio raz o tém rozpowiadał.
— Gdy więc Grecy oblegali Troję, ciągnął daléj pan Krasnołęcki, a zdobyć jéj nie mogli, wzięli się na podstęp. Za poradą Minerwy, bogini Mądrości, która im sprzyjała, wystawili z drzewa ogromnego konia, w którym kilkudziesięciu najwaleczniejszych swoich pomieścili żołnierzy, — Trojańczykom zaś przez chytrego posłańca wmówili, że ten koń ich zbawić potrafi. Bramy miasta zbyt były małe, aby można było konia przez nie wprowadzić, — postanowiono więc same mury rozrzucić. Jeden Laokoon, kapłan trojański, stojąc przy ołtarzu wraz z dwoma synami, opierał się szalonemu zamiarowi, lecz na ukaranie tego oporu Minerwa zesłała dwa węże, które opasawszy ich swemi pierścieniami w obec przelęknionego tym cudem narodu, udusiły.
— Pfe, krzyknął Broniś, i takie brzydkie węże w pasztecie, — a przecię tego już jeść nie można.
— Zobaczemy jak to było, rzekł pan Bogucki, i tak daléj czytać zaczął:
„W tém JO. książe wziąwszy ze ściany buławę żelazną, nabitą gwoździami, dał tak po piramidzie, że aż się rozleciała, — i ujrzeliśmy siedzącego na ruinach pasztetu karła, w cielistym ubiorze, który był cały skrępowany kiełbasami, jakby ów Laokoon właśnie pasujący się z gadami Minerwy. — A i ten żyje! krzyknął z gniewem książe.“
— Jakto! przerwał Jasio, więc chciał naprawdę, żeby biednego karła upiekli?
— Nie był on tak okrutnym, rzekł z usmiechem pan Krasnołęcki; była to raczéj zapewne umówiona z góry komedja, bo ten książe Sierotka wielkim był przyjacielem wszelkich żartów.
— Istotnie tak było, dodał pan Bogucki, — przekonacie się o tém z tego co zaraz następuje:
„A i ten żyje! krzyknął z gniewem książe. Na to kucharz Loga niby zawstydzony odezwał się: Decoctus erat sed resurrexit.“
— No, Jasiu, pokaż co umiesz, przerwała pani Krasnołęcka, bo w tém daleko jesteś uczeńszy odemnie, — po łacinie nic nie rozumiem.
— To znaczy, odpowiedział Jaś nie bez widocznego zadowolenia, był ugotowany ale zmartwychwstał.
— Dowcipnie znalazł się pan Loga, rzekła pani Bogucka, chociaż może mniéj przyzwoicie, że przy tak błahéj rzeczy Zmartwychwstanie poważył się przypomnieć.
— Tak téż widać uważał książe, dodał pan Bogucki; nic bowiem nie powiedział, tylko:
„Może to bydź; — a w trzecim pasztecie co? Na to kucharz odpowiedział po włosku, iż tam była Andromeda, przykuta do skały łańcuchami, a smokom oddana na pożarcie. Jakoż i po rozbiciu trzeciego pasztetu znaleźliśmy karlicę księcia, tak nazwaną Dyannę, która salcesonami przywiązana była za ręce do pasztetu, a przed nią leżał ogromny szczupak, mający zamiast własnéj głowę wilka, z paszczęką otworzoną, która bez wątpienia karlicy owéj mogła być grobem. JO. książe udawał gniew, a my wszyscy dziwiliśmy się tym pięknym pomysłom Włocha, które niby oszukując nas, w zawieszeniu trzymały ranny apetyt.“
„Obróciliśmy potém oczy na Święcone, a było na co patrzéć, — albowiem i tu pod prezydencją księcia, kucharz wszystko tak urządził, że nietylko apetytowi, ale i myśli było przyjemném. W sali albowiem śród mnóstwa drzew z miodu lipcowego była sadzawka, z wyspą zielonym owsem pokrytą, na któréj się pasł święty baranek z chorągwią, mający oczy z dwóch karbunkułów ze skarbca JO. księcia wziętych, które błyszczały niezmiernie. Na tego baranka godziło cztérech dzików ogromnéj wielkości, upieczonych całkowicie, a dwanaście jeleni ze złoconemi rogami w różnych pozyturach wyskakiwało z lasu, który był z drzew pomarańczowych, różnemi konfektami obrodzony. Gdy tu same mięsiwa, to w przyległéj sali same były ciasta i napoje, równie misternie ułożone. Nie lasy tam, ale baby, podobne skałom, nosiły na głowach z migdałowych murów grody i fortece, — cóś nawet podobnego Jerozolimie widać było, albowiem śród cukrowych domów ukryte ananasy koronami szaremi naśladowały palmowe drzewa, a w bramach zaś figurki cukrowe w szmelcowanych pancerzach i z krzyżami czerwonemi na piersiach, jako Jerozolimscy rycerze za czasów wojen krzyżowych, stawali na straży. A jam niezmiernie pożałował.“.....
— Ach, jak to musiało bydź cudnie piękne, zawołał Jasio, — jakbym ja się ucieszył, gdybym kiedy co równego mógł zobaczyć.
— To téż i autor tego opisu tyle się temi pięknościami unosił, że daléj tak pisze:
„A jam niezmiernie pożałował, że nie miałem przy sobie małego Michasia, abym mu te wszystkie jasełka pokazał i wytłómaczył, boby w pamięci dziecka niezawodnie na długo zostały. Nie będę tu zaś już opisywał mnogości różnéj konwi, czar złotych i srebrnych i kryształowych, i win różnych, które się tam obficie znajdowały; — a żem się i tak nadto długo opisaniem rzeczy tych zastanowił, to może dlatego, iż nieraz późniéj głód cierpiąc, wspomniało się na owe Święcone z niejakim żalem i z chciwością łatwo wytłómaczyć się dającą.“
— Ach, jakże to piękne, zawołał Broniś; szkoda, że tutaj takiego nie ma Święconego.
— Nie sądziłem, abyś tak lubił zbytki, rzekł pan Krasnołęcki. Bodajby nigdy podobnych na świecie nie znano! My zaś kontentujmy się tém co mamy, a przedewszystkiém dziękujmy Bogu i za to dzisiejsze obfite Święcone. Daléj, dzieci! daléj! do kościoła! W sam czas jeszcze przybędziemy na summę!

Poskoczyły dzieci na rozkaz Ojca i w mgnieniu oka wraz z Rodzicami i Stryjostwem do wyjścia byli gotowi.









  1. Opis Święconego wyjęty po części z Obrazów Litewskich Ignacego Chodźki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Fryderyk Henryk Lewestam.