Obrazki z pożycia dobrej rodziny/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obrazki z pożycia dobrej rodziny |
Wydawca | Księgarnia Fr. Spiess i Spółki |
Data wyd. | ok. 1844 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jednym z najprzyjemniejszych dni w całym roku dla każdego grzecznego dziecięcia jest bez wątpienia początek tego roku, pierwszy dzień miesiąca Stycznia. Z jaką to niecierpliwością wygląda Wilji Noworocznéj, w którą kochani Rodzice dawnym zwyczajem pożądaną niosą kolendę; — ile to oczekiwań, przeczuć, nadziei; — jakie to różne są domysły i odgadywania! A potém dzieci, które zwykle jeszcze drogiego czasu cenić nie umieją, cieszą się, że im znowu rok jeden przybywa, — zdaje im się, że o tyle już są doroślejszemi, starszemi; — liczbę nowego roku, gdzie mogą, na każdym świstku zapisują: chciałyby się bowiem jak najprędzéj z tą myślą oswoić, że stary rok nigdy nie wróci i że żadnego już do nich prawa nie posiada.
Dzieci państwa Krasnołęckich w niczém się z tego względu od innych nie różniły: nadejście Nowego Roku niemałą je napełniało radością. Prawda, iż tę radość bardzo przytłumiał list, jaki przed kilkoma dniami Matka ich od Ojca z zagranicy odebrała, w którym nie bez wielkiego żalu jéj doniósł, że coraz większe trudności, na jakie w ostateczném ukończeniu swoich interesów napotyka, zmuszą go zapewne do przedłużenia swego pobytu w Berlinie kto wié czy nie do saméj wiosny. List ten wszakże na pocieszenie zawierał wiadomość o zupełném zdrowiu pana Krasnołęckiego, tak iż z téj przynajmniéj strony od wszelkiéj mogli bydź wolni obawy.
Wiedziały dzieci, że przed kilkoma dniami Matka ich przez znajomego kupca Warszawskiego odebrała dość sporą skrzynię z Berlina; — domyślały się, że to może i dla nich jakie mieszczą się w niéj upominki. Oczekiwania były tém większe. Podarunki z Berlina! co to za śliczne bez wątpienia są rzeczy! Każde z dzieci swoje życzenia potajemnie porównywało z nadziejami, — jeden tylko Bronitek po wszystkich biegał pokojach i na głos wołał:
— Już ja wiem, co dostanę! cały pułk pięknych żołnierzy w dużych złoconych kaszkietach!
Nadszedł wieczór — i z nim tak gorąco upragniona kolenda.
Pani Krasnołęcka, chcąc dzieciom swoim tém większą wyrządzić przyjemność, zaprosiła dwoje im znajomych: Basię Korycką, z którą się Izabelka od niéjakiego czasu dość ściśle zaprzyjaźniła, bardzo skromną i przyjemną dziewczynkę, i Franusia Dembickiego, w którym głównie Broniś miał towarzysza; — Gustaw i Eliza Wielogórscy bowiem, których także się spodziewano, nie mogli przybyć, ponieważ i u nich w domu podobna odbyć się miała uroczystość.
Dzieci ze swojéj także strony dla Mamy przygotowały różne wiązania: Jasio, na pięknym, welinowym papierze wyrésował głowę Pana Jezusa, z cierniową koroną w około, — Izabelka wyhaftowała z perełek śliczną kieskę do pieniędzy, a Broniś na ładnym arkuszu z złoconemi brzegami, jak mógł najstaranniéj nakréślił kilka wierszy serdecznego życzenia.
Wpuszczone do bawialnego pokoju, w którym siedziała pani Krasnołęcka, dzieci ukochaną Matkę najprzód czule ucałowały, i każde przemówiwszy do niéj kilka prawdziwie z serca pochodzących wyrazów, oddało swój upominek.
— Dziękuję wam, moje kochane dzieci, rzekła uradowana tém ich przywiązaniem pani Krasnołęcka; zobaczmyż teraz, czyli i wy zarówno będziecie zadowolone z kolendy, jaką wasz Ojciec i ja na dzisiejszą Wilję dla was przeznaczyli.
To mówiąc wstała i otworzywszy drzwi do dziecinnego pokoju, w którym na stole, piękną kolorową serwetą przykrytym, poustawiane były różne podarunki, wpuściła doń zadziwione tyloma pięknościami dzieciaczki.
— Ach! to dla mnie, zawołał Broniś, i porwał się do blaszannéj szabelki, która leżała na stoliku; — to dla mnie! ja będę Generałem!
— I to także dla ciebie, rzekła Matka, wskazując na ogromnego z brodą francuzkiego sapera; — i ta armata, i ta fuzja.
— O Mamo, Mamo, co to za śliczne rzeczy! krzyknął podskakując Broniś; — pewnie to Ojciec dla mnie przysłał z Berlina.
— Tak jest istotnie; odpowiedziała pani Krasnołęcka, — przysłał wam to i wiele innych jeszcze rzeczy. Jakżeż ci się to pudełeczko podoba, Izabelko? to także od Ojca.
— O ja teraz będę bardzo pracowita, Mama zobaczy. Wszakże w tém pudełku jest naparstek srebrny i nożyczki i śliczny igielnik z aniołkami i lusterko. Ach, Mamo! Mamo! co to za śliczna lalka z kapelusikiem na głowie i z wachlarzem w ręku! Czy Mama widziała? Chodź, chodź, Basieczku, muszę ja to wszystko Jadwidze pokazać.
I dziewczynki wyleciały z pokoju, i szukając, wołając, śmiejąc się, po całym biegały domu. Pani Krasnołęcka, obawiając się po ciemnych schodach jakiego dla nich wypadku, poszła za niemi.
— A ty coś dostał? rzekł Broniś zwracając się do Jasia, kiedy już się do woli wszystkiego napatrzył. Ach, co za śliczny reisceig, — patrz, patrz, i srebrny zegarek!
— Są to bardzo ładne rzeczy, odpowiedział Jasio; wszystko ładne, — ale te książki więcéj mnie ucieszyły. Widzisz, oto są wszystkie dzieła
— Klechdy? cóż to są Klechdy? zapytał Franuś.
— Klechdy są to powieści i bajeczki o różnych cudach i dziwach, jakie najwięcéj ludzie starzy kleść lubią, a których i ty zapewne znasz niejedną. Jest tam mowa o zaklętych królewicach, o smokach.....
— Ach wiem! jak ta piękna powiastka o szklannéj górze, którą nam stara nasza Małgorzata opowiedziała!
— To samo, — znajdziesz nawet powieść o szklannéj górze w tych Klechdach, — widziałem ją u Gustawa, i tak mi się ta książka spodobała, tylem o niéj rozpowiadał, że Mama dla tego zapewne dla mnie ją kupiła.
— Chodźcie, dzieci, chodźcie, rzekła pani Krasnołęcka, wprowadzając na nowo dziewczęta do pokoju, — jeszczeście nie widziały, jaka tu waszych gości czeka kolenda. Patrzcie, ot, tu na tym osobnym stoliku! Twój ojciec, kochana Basiu, i twój także, Franusiu, prosili mnie, abyście razem z mojemi dziećmi swoją Wilję odprawiały; przyjdą i oni późniéj i z wami się nacieszą.
Franuś i Basia, którym, jakkolwiek żadnéj nie czuły zazdrości, przecież trochę przykro było na sercu, że o nich zupełnie zapomniano, z radością rzuciły się na przeznaczone dla nich podarunki. Wesele było ogólne, huczne okrzyki rozległy się po wszystkich pokojach.
W tém przed oknami odezwał się odgłos liry sabaudzkiéj, rodzaj dziwnych katrynek, z jakiémi w ostatnich czasach kilkunastu małych biédnych Sawojardów do Warszawy przybyło.
— Ach, żeby on tu przyszedł na górę, zawołała Izabelka; jeszczem żadnego z nich z bliska nie widziała!
— Możesz go zawołać, Jasiu, rzekła pani Krasnołęcka; — niechaj się biedaczek trochę zagrzeje, — niezwyczajny on zapewne naszéj zimy Warszawskiéj.
Pobiegł Jasio co prędzéj, — za nim Franuś i Bronitek, i niezadługo, jakby w tryumfie, biednego, małego cudzoziemca wprowadzili do pokoju.
Zziębły od ostrego mrozu chłopczyna nisko się ukłonił i przebiérając lewą ręką palcami na lirze, prawą obracał korbę, która tym sposobem dość skrzypiącą i niekoniecznie harmonijną muzykę wydawała. Dzieci nie bardzo w niéj gustowały i po krótkiém słuchaniu odezwała się po francuzku do grającego pani Krasnołęcka:
— Pewnie ci się w Polsce nie podoba; — u was nie takie zimno.
— Nie wiele co ciepléj u nas w górach, kochana Pani, rzekł z dziwnym i właściwym tému ludowi akcentem mały chłopczyk; a u nas jeszcze nie ma co i jeść, tutaj zaś dobrzy są ludzie, którzy biédnemu dziecku dają na chléb dla rodziców.
— Jak to? zawołał Jasio; — więc ty ztąd rodzicom swoim na chléb poséłasz?
— Nietylko ja tak robię, ale wszyscy, których ubóstwo z kraju naszego wygania. O! każdy szeląg jaki zarabiamy, natychmiast oddajemy najstarszemu z nas na schowanie, — a jak się, tylko sumka uzbierze, zaraz ją poséłamy ojcu i matce do domu.
— Poczciwe dzieci! zawołała pani Krasnołęcka. Oto prawdziwe poświęcenie! Żadnych ze strony swoich rodziców nie doznawszy przyjemności, żadnych dowodów prawdziwego przywiązania, bo ci biedni ludzie nie są w stanie okazania im całéj swojéj miłości, idą w świat daleki, ale nie dla siebie, tylko dla tych rodziców, — na nich pracują, o nich myślą przy każdym groszu, jaki im litościwa ręka podaje.
— Pani się myli, rzekł cokolwiek obrażony Sawojard; nasi rodzice bardzo nas kochają; i oni także dosyć nam udzielają dowodów swojego przywiązania. Ile to razy ojciec mój zemną chodził w góry, chociaż był zmęczony od pracy, a to na to tylko, abym się ja przy nim ubawił. Zresztą, dodał po pauzie, ojciec mój swoim rodzicom robił tak samo; poszedł do Paryża i zebrał dla nich cztérysta franków, — więc i jemu się to odemnie z prawa należy.
— Chodź, kochany chłopczyno, rzekła z rozrzewnieniem pani Krasnołęcka; chodź, niech cię ucałuję! Pomyśl sobie że to twoja matka.
Mały Sawojard z uszanowaniem, ale ze łzą w oku, gdyż mu się domowe przypomniały strony, pocałował rękę dobréj pani i zabrał się do czapki.
— Nie, o nie! zostań u nas! zawołał Broniś. Jesteś tak dobry, że już ciebie kocham. Dzisiaj Wilja Nowego Roku; patrz, ile to pięknych rzeczy nasi rodzice nam podarowali. Zostań, to i ty się z nami ubawisz!
— Uprzedziłeś moje życzenia, rzekła Matka. Chłopczyk ten tak dobre ma serce, tyle w nim jest szlachetnéj i cnotliwéj prostoty, iż go bez najmniéjszéj obawy przy was mogę zostawić. Zresztą dobrych waszych chęci dla niego w niczém nie ograniczam.
— Ja mu dam mój patrontasz, krzyknął Franuś. Masz, mój kochany! czy ci się podoba?
— A ja fuzję, zawołał Broniś; — będziesz mógł nią nastraszyć twoich przyjaciół, jak powrócisz do domu.
— Ja, rzekła nieśmiele Izabelka, — jabym rada dać ci rzecz taką, któraby bardzo cię ucieszyła. Oto masz srebrny naparstek, — poślesz go swojéj matce.
— A odemnie masz zegarek, dodał Jasio; — pewnie twemu ojcu w górach niemało potrzebny.
— Moi kochani, moi dobrzy państwo! zawołał mały Sawojard, ja tego od was przyjąć nie mogę. Rodzice wasi niedawno wam samym wszystko podarowali, — nie wypada więc, abyście tak piękne rzeczy tak lekce ważyli. Zresztą, nieśmiałbym nawet poséłać takich kosztowności do domu; gotowiby mnie posądzić, żem nieuczciwą drogą do nich doszedł, i jużbym się nigdy przed nikim nie mógł pokazać.
— A gdybyśmy, zapytała pani Krasnołęcka, zupełnie ciebie chcieli wziąść do naszego domu, i dawać ci piękne suknie i nauki i wszystkiego tak samo jak naszym dzieciom? Wszakżeby wtedy już wiedziano, żeś właśnie dobrem swém postępowaniem na takie względy sobie zasłużył.
— Jabym i tego przyjąć nie mógł, dobra Pani, odpowiedział chłopczyk. Chętniebym się wprawdzie uczył czytać i pisać, jak niezawodnie umieją ci panicze i te panienki, ale niechciałbym jednak wyrzec się nadziei powrócenia do Sabaudji, — chcę tak samo jak mój dziadek i ojciec osiąść w małéj chałupie i uprawiać leżący przy niéj ogródek.
Dzieci spojrzały na Matkę, a oczy ich wyrażały podziwienie ze skromności biednego chłopczyka. Jasio zaś przystąpił do niego i podał mu rękę.
— Nie przyjmujesz naszych podarunków, rzekł; przyjm moją przyjaźń. Widzę, że jesteś dobry i poczciwy i kocham cię; zechcesz się nauczyć czytać i pisać, póki będziesz w Warszawie, przychodź do mnie z rana i wieczorem, a ja cię będę uczył jakby własnego brata. Zgadzasz się?
— Zgadzam, zawołał uradowany Sawojard. O, będziesz panicz miał ze mnie posłusznego ucznia.
— Nie nazywaj mnie paniczem, odpowiedział Jasio. Ojciec mój zawsze powiada, że między dobremi dziećmi nie ma żadnéj różnicy.
— Musisz mieć bardzo dobrego Ojca, rzekł ośmielony już trochę chłopczyk. Ale gdzież on? wszak go nie widzę.
— O, nasz Ojciec bardzo daleko! odezwał się Broniś. Aż w Berlinie. Czy ty wiesz, gdzie Berlin?
— Nie wiem, ale brat twój mnie nauczy. Ach, jakże jestem szczęśliwym! Będę mógł sam napisać list do rodziców!
Pani Krasnołęcka tymczasem Jasia przyciągnęła do siebie i ucałowała go w czoło. Spojrzał na nią, — łza zabłysła w jéj oku; — zrozumiał ją. Była to nagroda za jego piękne obejście się z małym cudzoziemcem.
— O dla Boga! dla Boga! zawołała nagle wpadająca do pokoju Jadwiga, — tu obok nas się pali!
— Pali się! krzyknęła pani Krasnołęcka; Boże! Twojéj świętéj opiece polecam moje dzieci i siebie.
Młodsze dzieci, widząc matkę i służącą w takim przestrachu, gorzko płakać zaczęły. Jaś pocieszając je, od jednego do drugiego podchodził; — zaledwie zaś potrafił je nieco uspokoić, gdy, obejrzawszy się, spostrzegł, iż mały Sawojard podczas powszechnego zamięszania wymknął się był z pokoju.
Pani Krasnołęcka otworzyła lufcik, aby się przekonać o stanie niebezpieczeństwa, jakie im zagrażało. Tłum ludzi był zgromadzony na ulicy, — straż ogniowa jeszcze nie nadjechała, ale spodziewano się jéj lada chwila. Zresztą ogień był niewielki, — sami nawet mieszkańcy domu już, już go dogaszali.
Wtém raptém okropne dały się słyszeć krzyki: „Gdzie moje dziecko! moje dziecko!“ Młoda niewiasta z rozczochranemi włosami i z wyrazem rozpaczy na twarzy wybiegła na ulicę.
— Ja tu jestem, Mamo! odezwał się głos dziecięcy, i wszyscy przytomni z przerażeniem przy najwyższém okienku, z którego ciągle dym największy wychodził, ujrzeli stojącego chłopczynę, syna biédnéj kobiety. Ja tu jestém, przyszedłem tu po jabłka, co je Mama do skrzyni schowała i chciałem zjeść jedno. Ale już tu dłużéj nie wytrzymam, bo mnie dym zaraz udusi, — to téż lepiéj oknem wyskoczę.
— Nie skocz! Wojciechu, nie skocz! krzyknęła matka, ja pobiegnę po ciebie! czekaj na mnie! — i zanim jeszcze stojące obok niéj osoby wstrzymać ją od tego zdołały, już napowrót wleciała do domu.
Przedsięwzięcie było szalone, — już na trzeciém piętrze powiększający się coraz dym tak ją ogarnął, że zemdlona upadła na schodach, — tak, iż co prędzej na świeże wynieść ją musiano powietrze.
Tymczasem rozpościerano pod domem materace i piernaty, na przypadek gdyby nieszczęśliwy, ciągle jeszcze w oknie stojący chłopczyk istotnie miał spaść na ulicę.
— Dajcie mi linę, odezwał się łamaną francuzczyzną mały Sawojard, który dotąd niemym był widzem całéj sceny; — umiem ja wdrapywać się na skały i mury, — może biédne to dziecko ztamtąd wydobędę.
I nie wiele pytając uchwycił powróz, na którym już jeden z obawiających się tego domu lokatorów, spuścił był z okna pakę różnych sprzętów i rzeczy, a obwinąwszy się nim do koła, po gzymsach i framugach w mgnieniu oka wdrapał się do osłabionego już długą męczarnią chłopczyny. Odwiniętym powrozem opasał biodra płaczącego dziecka i powoli i ostrożnie spuścił je na ziemię. Tam zaś, z wyrazem wdzięczności ku Bogu i ku małemu oswobodzicielowi z niedoli, przyjęła kochanego syna ocucona z omdlenia przez radosne okrzyki matka, i modląc się padła na kolana. Mały Sawojard tymczasem przymocowawszy do okna linę, sam na niéj zręcznie i niepostrzeżony dostał się na ziemię. W tém i Straż ogniowa przybyła, a pożar w kilkanaście minut zupełnie już był ugaszony.
Pani Krasnołęcka z dziećmi całemu temu wydarzeniu z okna się przypatrywała. Niemało więc była zdziwiona, gdy niemogąc już rozróżnić w uradowanym tłumie małego swego ulubieńca, raptem go za sobą w pokoju ujrzała.
— Ty nas tak nie opuścisz, moje dziecko, odpowiedziała pani Krasnołęcka, i czule go uścisnęła. Zostaniesz z nami na wieczerzę, a jeśli żadną miarą dłużéj u nas zabawić nie zechcesz, dasz przynajmniéj przyrzeczenie, że co dzień u jakimkolwiek czasie nas odwiedzisz, by ci mój Jasio również swojéj mógł dotrzymać obietnicy. Moje dzieci z łaski Najwyższego także dobre mają serca, ale widzę, że w obcowaniu z tobą jeszcze więcéj niźli z prostych tylko nauk mogą korzystać, bo jesteś biédnym i opuszczonym, a nauki cnoty ściśle jednak wykonywasz. — Wy zaś, moi kochani, pamiętajcie, że prawdziwie szacownym jest tylko ten, kto z własnego natchnienia dobrze czyni i tysiączną do zepsucia mając sposobność, pośród skażenia najniższego pospólstwa czyste zachowuje serce. Obyście zawsze tak szczęśliwie od znalezienia szlachetnéj duszy każdy Nowy Rok zaczynały!