Obrazki z pożycia dobrej rodziny/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fryderyk Henryk Lewestam
Tytuł Obrazki z pożycia dobrej rodziny
Wydawca Księgarnia Fr. Spiess i Spółki
Data wyd. ok. 1844
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.


Bal.



Od dwóch tygodni przeszło pani Krasnołęcka na świeże już wychodziła powietrze, i korzystając z czystego nieba i z zamarzniętych, lekką powłoką śniegu przykrytych spacerów, co dzień prawie z dziéćmi w Saskim albo w Krasińskim bywała ogrodzie. Jaś tylko jeden nie mógł miéć udziału w takowych przechadzkach, — zamierzywszy sobie bowiem stanowczo, iżby przy końcu roku szkolnego nietylko promocję do wyższéj klassy ale i nagrodę otrzymał, — nie bez nadziei, że to tém więcéj spowoduje Rodziców do zabrania go z sobą w podróż zagranicę, — bez ustanku pracą i naukami bywał zajęty. Troskliwa Matka, z radością widząc w najstarszym swoim synie takową usilność i wytrwałość, gdzie mogła, rozmaitemi przyjemnościami starała mu się to wynagradzać, tém bardziéj, że i tamte dzieci, tak dobry z starszego brata mając przykład, równie szczerze do pełnienia swoich brały się obowiązków.
Izabelka szczególne miała zamiłowanie w muzyce, i nauczyciel jéj nie mógł się w téj mierze jéj pilności odchwalić; to zaś upodobanie i w młodszym jéj bracie, w Bronisiu, który zawsze przy lekcjach bywał przytomnym, wielką do nauczenia się téj sztuki wzniecało ochotę. Dawno już prosił Matkę, aby i dla niego metra przyjęła, — ale ta zawsze mu przekładała, że zbyt jest młodym jeszcze na uczenie się rzeczy tyle trudnéj, — że Ojciec za powrotem swoim sam mu zapewne pozwoli, — lecz chłopczyna ciągle i ciągle się upierał. Izabelka widząc w braciszku tak szczerą chęć do nauki, ulitowała się wreszcie nad jego niecierpliwością, a gdy razu pewnego na dobre się o to rozpłakał, przyrzekła mu, że ona go nót i gamm nauczy, i że potém zapewne Mama, jeśli tylko zobaczy że istotnie postępuje, prośby jego dłużéj odmówić nie zechce.
Któż był szczęśliwszym od Bronisia! Prawda, że odtąd, kiedy tylko wolna nadarzyła mu się chwila, zaraz siadał przy fortepianie i niemiłosiernie czasem na nim klepotał, — prawda, że pani Krasnołęcka w ciągu trzech niedziel drugi raz już musiała go kazać nastroić; — nie broniła mu wszakże téj niewinnéj zabawy, tém bardziéj ile że widziała, iż to nie prostą u niego było zabawką, ale że do muzyki gust, kto wié nawet czy nie talent posiadał.
Była niedziela; a pani Krasnołęcka zawsze w ten dzień miewała zwyczaj, razem z dziéćmi swojemi chodzić do kościoła i własnym przykładem nakłaniać je do otwartego wylania najskrytszych uczuć i myśli przed Bogiem. Modlitwa nie jest to rzecz, któréjby można się nauczyć; — słowa modlitwy są to jakby owe pączki kwiatów: jeśli ich ciepło słońca, to jest uczucie i wiara, nie przenika, tedy na zawsze one zostają pączkami, zwiędną takiemi ani się nigdy z nich kwiatek nie rozwinie. Pani Krasnołęcka więc już była gotowaną do wyjścia, kiedy nie widząc dzieci w żadnym z pobliskich pokoi, udała się do dziecinnego, do którego już ją z daleka odgłos fortepianu przywabiał.
Koncercistą był pan Bronisław; tylko że nie chcąc przeszkodzić rodzeństwu bardzo, z lekka paluszkami na fortepianie przebierał. Jaś i Izabelka, przy osobnym siedząc stoliku, zajęci byli książkami; — pierwszy z nich powtarzał sobie jeszcze zadaną lekcję na dzień jutrzejszy, — ostatnia rozczulała się nad Pamiętnikami biednéj Sieroty, książką bardzo ładną i nader godną czytania.
— Ach, Mama już idzie! zawołały dzieci gdy ją we drzwiach ujrzały, i zerwawszy się prędko, zarówno do płaszczów, czapek i kapeluszy się zabierały. Zaraz, Mamo, zaraz!


Koncercistą był pan Bronisław,... Jaś i Izabelka, przy osobnym siedząc stoliku, zajęci byli książkami.
— Dobrze, moje dzieci, rzekła pani Krasnołęcka; cieszy mnie, że was przy tak pilném znalazłam zajęciu. Pracować nigdy nie jest grzechem, i lepiej w niedziele i w święta zatrudniać się, aniżeli swawolą martwić Rodziców i starszych. Ale teraz pójdziemy do kościoła, bo modlitwa i wzniesienie się do Boga główną powinny bydź pracą świąteczną. Po modlitwie i po pracy dopiero może nastąpić zabawa, — i bydź może że dzisiaj......

— Już ja wiem, co dzisiaj! zawołał Broniś, — wiem, bo słyszałem jak Mama mówiła z Jadwigą, żeby nam suknie na dziś wieczór przygotowała.
— A, czy to się godzi tak podsłuchiwać! rzekła z uśmiechem pani Krasnołęcka. No, ale kiedy już wiecie połowę, wszystko wam powiem. Jesteście proszeni na dziś wieczór do państwa Wielogórskich, gdzie podobno jest wilja twojéj przyjaciółki.
— Ach prawda, zawołała Izabelka; jutro ś. Elźbiety! Trzeba Elizie powinszować.
— Zapewne, odpowiedziała Matka; uczynicie to dziś wieczór.
— Ale ja, rzekła Izabelka, chciałabym jéj jaki dać upominek; ona mi w moje imieniny tak ładny darowała pugilares.
— Wyjmże pieniądze ze swojéj skarbonki, z kościoła pójdziemy do jakiego sklepu; może co ładnego dobierzesz.
Izabelka śpiesznie z komodki wydobyła puszkę i znajdujące się w niéj dwanaście złotych Jasiowi oddała na schowanie; potém zaś w przykładném milczeniu, i o światowych rzeczach już nie myśląc, poszli do kościoła.
Msza ś. się skończyła, — Matka z dziéćmi przy stopniach ołtarza jeszcze się modliła za zdrowie kochanego Ojca, za szczęśliwy i rychły jego powrót; — nareszcie podniósłszy się, z czystém sumieniem i z wyrazem wesela i spokojności na twarzy wyszli z kościoła, albowiem polecili się byli opiece Wszechmogącego i niezłomne w Nim mieli zaufanie.
Niektóre sklepy na wpół jeszcze były pootwierane; pani Krasnołęcka z dziećmi weszła do jednego z nich, w którym rozmaite przedawano towary galanteryjne. Spodobała się bardzo Izabelce ładna toaletka z tektury, za którą właśnie taką żądano cenę, jaka stanowiła całe mienie dobréj dziewczynki. Już, poglądając z boku na Matkę i z jéj oczów starając się wyczytać przyzwolenie, prosiła brata o zapłacenie powierzonéj mu sumki, kiedy nagle wielki rozległ się krzyk na ulicy.
Wszyscy poskoczyli do okna, — lecz tu jakże okropna przedstawiła im się scena!
Biedny staruszek, z siwemi jak gołąb’ włosami, szaraczkową odziany kapotą, ale cały krwią zbroczony, leżał na trotoarze, — tłum ludzi wokoło niego się nagromadził.
Poczciwy kupiec, pan Korycki, litością zdjęty, natychmiast wybiegł na ulicę i za pomocą dwóch najbliżéj przy nieszczęśliwym stojących osób, bezprzytomnego wniósł do sklepu.
— Jakże to się stało? zapytał pan Korycki jednego z tych, którzy mu w przeniesieniu chorego byli pomocni. Zkądże biednego starca tak okropny spotkał przypadek?
— Słabo już widać trzyma się na nogach, bo i wiek nie po temu, iżby bez podpierającéj ręki sam jeden się odważył wyjść na ulicę. Przechodził zaś właśnie z jednego trotoaru na drugi, kiedy się dwie sanki spotkały; każdy z powożących chciał ominąć, ale ulica zbyt wązka, izby się jeszcze pomiędzy niemi kto zmieścił. Krzyknął jeden z sankarzy na starego, gdy ujrzał że się zbytnie do koni przybliża, — ale biedny starowina, już i tak nie wiedząc gdzie się podziać, przeląkł się zapewne tego krzyku, potknął się i upadł na ziemię. Konie w bok się zerwały i dyszlem o tamte sanki zawiązłszy, nieszczęśliwego kopytami bez miłosierdzia potratowały.
— Gdzie mój Dziadzio? mój dobry Dziadzio? zawołała wbiegająca z wyrazem rozpaczy mała dziewczynka, wprawdzie ubogo ale ochędożnie ubrana. Gdzie mój Dziadzio? i w tém ujrzawszy go, z krzykiem przerażenia i ze łzami rzuciła się na niego.
— Daj pokój, moje dziecko, rzekła łagodnie odrywając ją pani Krasnołęcka; daj pokój! Dziadziowi twojemu nic nie będzie; — zemdlał tylko z przelęknienia, — zaraz przyjdzie do siebie.
Godny pan Korycki wydobył tymczasem z szafy flaszkę wody kolońskiéj i cucił omdlałego, który téż istotnie zwolna otwierał oczy. Ale widać silna miotała nim gorączka; — wnuczki nie poznał.
Dzieci pani Krasnołęckiéj niememi były widzami téj sceny; przestrach, litość i rozczulenie na przemiany na ich malowały się twarzach.
— Gdzież mieszkacie? zapytał nareszcie pan Korycki dziewczynki. Trzeba będzie Dziadka twojego zawieść do domu.
— Mieszkamy ztąd bardzo daleko, dobry Panie, odpowiedziała tonąc we łzach dziewczynka, — aż na końcu Zakroczymskiéj ulicy. Dziadzio dziś rano jak zwykle poszedł do kościoła, — ale że długo nie wracał, matka moja, która od pół roku już leży chora, kazała mi iść za nim. Wiedząc któremi zawsze ulicami przechodzi, poszłam na spotkanie dobrego Dziadzia, — aż tutaj przed domem mnóstwo ludzi zgromadzone zaraz mi dało przeczuć jakie nieszczęście. Dopytywałam się u znajoméj kobiety, która przypadkiém tam stała, coby zaszło? powiedziała mi o całym wypadku i wskazała ten sklep, do którego, jak mówiła, litościwi ludzie biednego Dziadzia zanieśli, i do którego i ona dla odwiezienia go właśnie wejść miała, kiedym ja nadeszła.
— Matka twoja jest chorą? zapytała pani Krasnołęcka; a twój Ojciec?
— Ojciec mój już dawno nie żyje. Matka jest wprawdzie chorą, ale nie zważając nato, całemi dniami i nocami haftuje i szyje, bo ja jeszcze dosyć na życie zarobić nie umiem, a Dziadzio już nie może.
— Kochana Mamo, rzekła z cicha Izabelka, a głos jéj ciągłe przerywały łkania; — kochana Mamo, Eliza gniewać się nie będzie choć jéj nic nie daruję, albo jéj co z moich rzeczy wyszukam; pozwól niech téj biednéj dziewczynie dam moje dwanaście złotych na lekarstwo dla dziadka, który zapewne nie mało będzie chorował.
Matka skinęła i natychmiast leżące już na stole obok tak gorąco upragnionéj toalety pieniądze, wzrucone[1] zostały do fartuszka dobréj wnuczki nieszczęśliwego starca.
— Niech Pan Bóg panience za to dobrodziejstwo pobłogosławi, zawołała dziewczynka; i Wam wszystkim, łaskawi Państwo, którzy tyle okazujecie litości nad ubogiemi.
Już bowiem wszyscy przytomni, idąc za przykładem Izabelki, dosyć znaczne dawali jałmużny, tak iż w mgnieniu oka kilkadziesiąt złotych było zebranych.
— Ja swoich pieniędzy nie wziąłem, rzekł po cichu Jaś, przysunąwszy się do siostry, ale zwrócę ci w domu połowę; niech i ja mam udział w tak dobrym uczynku!
— I ja także! i ja także! zawołał Broniś; o ja mam ośm złotych w skarbonce, które tylko do mnie należą.
— Na równo się podzielicie, rzekła pani Krasnołęcka, która słyszała była tę rozmowę swych dzieci. Każde z was da po cztéry złote, — a teraz, — zwracając się do Izabelli, — teraz kiedy znowu masz ośm złotych do ciebie należących, ja cię swoją kassą zastąpię. Może sobie wybierzesz co mniéj kosztownego, a co zarówno jednak Elizę ucieszy.
— Nie śmiałbym tak grzecznéj i dobréj panience, którą dziś pierwszy raz widzę, tak bagatelny ofiarować prezent, odezwał się pan Korycki. Ale kiedy Mama Dobrodziéjka żąda, aby panienka co mniéj ładnego za ośm złotych obrała, mogę zapewnić że ta summa jest bez mała tyla, ile mnie toaletka kosztuje, tak iż odstępując ją za tę cenę, żadnéj prawie miéć nie będę straty. Panience zaś i paniczom będzie to dowodem, jak mnie ucieszył piękny ich postępek względem téj biednéj dziewczyny.
Po krótkiéj namowie ze strony pana Koryckiego pozwoliła pani Krasnołęcka na przyjęcie tak pochlebnéj oliary. Jasio zaś poskoczył po sanki, do których wsadzono chorego z wnuczką, nie bez poprzedniego zapytania o nazwisko i o bliższe oznaczenie mieszkania tych nieszczęśliwych. Poczém pożegnawszy poczciwego pana Koryckiego, pani Krasnołęcka z dziećmi wybrała się do domu.
Zadowolona z dzisiejszego postępowania swych dzieci, postanowiła wypełnić przyrzeczenia względem wieczornéj zabawy. Gdy więc nadszedł zmierzch, kazała im się w najlepsze poubierać suknie i pojechała z niemi do państwa Wielogórskich.
Pan Wielogórski dawnym jeszcze był przyjacielem, podobno że i szkolnym kolegą pana Krasnołęckiego. Znajomość między dwiema rodzinami była więc cokolwiek serdeczniejszą, aniżeli to się zwykle dzieje na świecie; — tém bardziej że i dzieci państwa Wielogórskich, Gustaw i Elizka, pierwszy lat jedenaście, druga zaś dziewięć lat mająca, dla proporcji wieku i dla wzorowych obyczajów nader pożądanemi dla Jasia i dla Izabelki były towarzyszami. Gustaw oprócz tego do téj saméj jeszcze uczęszczał szkoły i klassy, do któréj chodził Jasio; częstsze więc stosunki więcéj ich także wiązały.
Na schodach już uderzył ich odgłos hucznego mazurka, — mnóstwo płaszczów, futer i kapeluszy w przedpokoju kazało się spodziewać wielkiego zgromadzenia; istotnie téż wszedłszy do salonu zastali licznie zebrane towarzystwo, w najlepsze już tańcami i innemi zabawami zajęte.
Był to bal: — ale bal dziecinny.
Troje nowych przybyszów, przywitawszy się przedewszystkiém z panią domu, oczyma śledziło Elizy, żeby jéj złożyć swoje powinszowanie, Izabelka zaś, żeby oddać przeznaczony dla niéj podarunek. Ujrzeli ją nareszcie stojącą w parze do mazurka.
— Dziękuję ci, kochana Izabelko, rzekła Eliza gdy z rąk jéj toaletkę odebrała i misterną podziwiając robotę nią się radowała. O już ja wiedziałam, że mi co bardzo ładnego przyniesiesz.
— Oto ten pan, odpowiedziała Eliza wskazując na jednego Jegomości, który był przy tém, jakeś dziś kupowała; — a że widział ciebie kilka razy u nas i wiedział że dziś moje imieniny, zaraz się domyślił że to dla mnie.
Spojrzała Izabelka i natychmiast poznała; był to pan Korycki.
Zarumieniła się, jakby od złego uczynku; dobrze ukształcone serca bowiem nie lubią, kiedy ich szlachetne postępki zbytnie na jaw wychodzą. Chcąc sobie i rodzeństwu ująć zasługi, zaczęła natomiast wychwalać dobroć pana Koryckiego, który dla biednego staruszka tyle się ludzkim okazał.
Tymczasem pani Krasnołęcka także się z panem Koryckim poznała, i przy sobie usiadłszy o dzieciach rozmawiać zaczęli. Pan Korycki prosił jéj o pozwolenie, aby mógł i swoją dziesięcioletnią Basię z niemi zapoznać, co gdy Matka Izabelki na to przystała, natychmiast uskutecznił. Wszystkie troje zaś, ożywione ogólną wesołością, jaka w tém gronie panowała, szczerze się do tańca zabrały. Broniś szczególnie hasał po swojemu i wszystkich swoją wesołością ucieszał, — do tego stopnia iż rozsądniejszy Jasio już go chciał od niéj wstrzymywać. Ale pan Wielogórski przystępując do niego:
— Daj mu pokój, kochany Jasiu, rzekł; — niech się bawi, niech skacze! Dzisiaj to wasz wieczór, — bylebyście nic nieprzystojnego nie robili, wolno wam dokazywać póki tchu starczy.
I na nowo szły radośne okrzyki, i gry różne i tańce. Starsi zaś, ponieważ wszyscy i swoje mieli dzieci w tém zebraniu, z pobłażaniem i z uśmiechem patrzyli na tę niewinną rozpustę małego świata.
Nastąpiła kolacja, do któréj wszyscy jak najprzyzwoiciéj zasiedli. Było i słodkie winko w drobnych kieliszkach, któremi najprzód spełniono zdrowie solenizantki.
Potém zaś powstał pan Korycki i biorąc kieliszek do ręki, przemówił do pilnie słuchających balowników.
Opowiedział im, jaki dziś wypadek przed jego domem miał miejsce, — jak się dzieci pani Krasnołęckiéj litościwemi okazały, — jak przed wszystkiémi Izabelka, z poświęceniem własnéj przyjemności w ofiarowaniu wiązania przyjaciołce, natychmiast tylko o pomocy dla biednych pomyślała, — jak tym swoim przykładem na starszych nawet dobroczynnie wpłynęła.
Wszystkie dzieci, jakby z uszanowaniem poglądały na dobrą Izabelkę i na jéj braci, — Eliza zaś z Gustawem, przybliżywszy się rzekli po cichu:
— My tu już każde po rublu odłożyli; — wiecie, gdzie ci nieszczęśliwi mieszkają, — prosimy was, abyście im jutro te pieniądze posłali.
— Ja tu nie mam pieniędzy, zawołał mały Franuś Dembicki, który z Bronisiem stał opodal, i widział jak Eliza Jasiowi wsuwała do ręki pieniądze, — ale mam w domu dwadzieścia i trzy złote; to jutro, jeśli Ojciec pozwoli, sam do was zaniosę.
— I ja także! i ja także! odzywano się ze wszech stron. Niektórych dzieci rodzice natychmiast nawet w ich imieniu składki robili, tak że w przeciągu dziesięciu minut bardzo ładna już zebrała się sumka. Izabelka nie mogła się wstrzymać od płaczu, i rzucając się w objęcia równie rozczulonéj Matki, zawołała:
— Mamo, cóż ja tak wielkiego zrobiłam, że mnie wszyscy chwalą?
— Za zdrowie dobréj Izabelki! krzyknął pan Korycki i spełnił kieliszek; — Izabelki, która to wsparcie sama zapewne zechce doręczyć swoim protegowanym.
Muzyka huczno przygrała, wszyscy się podnieśli wołając:
— Za zdrowie Izabelki! za zdrowie Izabelki!
Pani Krasnołęcka zaś, przytulając dzieci swoje do łona, rzekła z rozrzewnieniem:

— Widzicie, jak każdy dobry uczynek sam w sobie już zawiera swoją nagrodę!









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wrzucone.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Fryderyk Henryk Lewestam.