O kawał ziemi/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Po powrocie z owéj tajemnéj, nocnéj wycieczki, baronówna dziwnie się zmieniła. Trzpiotowata i lekka przedtém, teraz spoważniała, zamyślała się często. Oprócz innych powodów téj zmiany, był jeden główny. Zofia podczas uroczystości w fabrykach miała sposobność przypatrzyć się z blizka życiu czynnemu, pracowitemu dwóch ludzi, którzy sami przez się umieli stworzyć dla siebie i dla tysiąca biednych źródło zarobku i bytu. Porównywała ich życie ze swojém i z życiem tych, co ją otaczali, i widziała ogromną różnicę. Przekonała się, że w porównaniu do fortuny, jaką posiadali, do stanowiska, jakie zajmowali — nic prawie nie zrobili dla drugich; że życie ich całe, pomimo idealności pozornéj, było tylko wegetowaniem samolubów. To ją gryzło, martwiło, bolało, to sprawiałо jéj niezadowolenie i czczość. Nieraz w takich chwilach zrywała się, kazała siodłać konia i wyjeżdżała to do ochronki, to do wioski; tam zaglądała do chat, sypała hojną ręką datki dla biednych, pomagała do polepszenia gospodarstwa, sprawiła dzieciom nową odzież i tym podobne czyniła dobrodziejstwa. Ale po kilku tygodniach przekonywała się, że jéj czyny przepadały w ogólnej nędzy i niedbalstwie, jak krople wody w piasku, bez śladu, nie widziała owoców swoich usiłowań, i to ją zniechęcało, niecierpliwiło. Gniewało ją, że ona, dziedziczka bogatych włości i majątku, chcąc zrobić ludziom dobrze, nie umié; że dwaj fabrykanci, ludzie bez przeszłości, bez imienia, bez stosunków, znaczą więcéj w społeczeństwie, niż ona, że praca ich dla tych łudzi tak błogie wydaje owoce. Nie umiała sobie téj wątpliwości rozwiązać, i nikt nie umiał jéj tego wytłómaczyć, że tylko systematyczna, ciągła praca z pewnym planem i jasną dążnością podjęta, jest produkcyjną, że jałmużna nie jest dobrodziejstwem, a oderwane chwilowe napady dobroczynności są podobne do gwałtownych burz letnich, które obfitą ulewą więcéj nieraz szkody, niż pożytku, przynoszą.
Te trapiące myśli o nieudolności własnéj prześladowały ją i nie dawały jéj spokoju. Nieraz napadała ją chęć cały majątek zapisać na dobroczynne cele: pozakładać szkoły, szpitale, a saméj iść do służby. I kto wié, czy-by nie ziściła była tych szalonych projektów, gdyby majątek miała w swych rękach.
Ale Zofia zostawała jeszcze pod opieką barona, on zarządzał majątkiem, który miała po matce, i była pewną, że rozśmiał-by się z jéj planów i nigdy-by nie pozwolił na ich urzeczywistnienie. Musiała więc trzymać w sekrecie pomysły swoje i nie spowiadała się z nich przed nikim, wiedząc, że ją-by wyśmiano.
— A jednak tak żyć niepodobna! — mówiła do siebie niecierpliwie. A przecież tyle lat żyła tak, przecież i dawniéj widziała koło siebie nędzę, nieszczęście, i pozwala im spokojnie istniéć obok siebie, żyjąc sama swobodnie, wesoło, zbytkownie. Cóż ją tak nagle zmieniło? co jéj otwarło oczy? Może nie umiała-by na to odpowiedziéć, może nie zdała jeszcze sprawy z tego przed sobą samą. Wyręczymy ją przed czasem i powiemy czytelnikom to czarowne zaklęcie, co zdziałało przemianę, odsłonimy ten talizman, co piersi jej nowem ożywiał życiem i przeczytamy imię, które niewyraźnie zarysowało się na niem. Imię to: Adolf.
Baronówna sama nie domyślała się jeszcze, jak to imię zaciężyło jej na sercu. Zdawało się jej, że tylko zasługi tego człowieka tak ją zajmowały, opętały prawie i zachęcały do naśladowania. Tymczasem rzecz się miała inaczej. Zasługi, choćby nierównie większe, niż te, które położył Adolf, przeszły-by pewnie niespostrzeżenie przed jej oczyma, gdyby ich dokonał człowiek inny, który-by jej nie obchodził. Nie czyny, ale osoba przemówiła do niej i pociągała ją za sobą. Zofia podjęła szlachetną rywalizacyą, siliła się sprostać mu, bo chciała go być godną.
Taka była geneza jej odrodzenia; nie wiedziała jeszcze o tem, jak dziecię w dniu urodzin nie wić, kto mu dał życie. Świadomość ta przychodzi później dopiero.
Obecnie zdradzała się tylko tem, że Zofia była ciekawą wieści z fabryki Schmidtów. Na przekór jednak jej życzeniom, wieści nie było żadnych, gdyż Salusia od tego czasu nie pokazała się w ochronce. Doniesiono baronównie, że pielęgnuje chorego ojca, który leży zamknięty w śpichlerzu i pilnie jest strzeżony. Z obawy, aby przez córkę nie porozumiewał się ze wspólnikami, strwożono ją także i nie pozwalano jej mieć styczności z ’ ni.
W taki sposób Zofia przez kilka tygodni nic a nic nie słyszała o Adolfie, nie miała nikogo, z kimby o nim rozmawiać mogła. Kilka razy zaczynała o nim rozmowę z Jerzym i z wujem. Ale wuj ograniczył się do kilku ogólnych pochwał dla młodego człowieka, a od Jerzego dowiedziała się tylko, że się poznał z Adolfem w Paryżu, że wtedy Adolf poświęcał się malarstwu, a potem obrał sobie zawód techniczny.
Ta ostatnia wiadomość dużo jej dała do myślenia. Porzucił malarstwo, a obrał sobie zawód techniczny. Dlaczego? Człowiek taki rozsądny i szlachetny nie zrobił tego bez powodu. Porzucił sztukę dla rzeczywistości. Zofia usiłowała odpowiedzieć sobie na to pytanie. Rozmyślanie nad tem rozwijało nadzwyczajnie jej umysł, naprowadzało na wiele głębokich prawd, nasuwało jej wiele pytań innych, któremi w podziwienie i kłopot wprawiała otaczających.
I tak, jednego razu, gdy baron był zajęty zawieszaniem jakiegoś krajobrazu, który mu świeżo nadesłano z monachijskiej wystawy, Zofia przyszła do niego i, oparłszy się o poręcz krzesła, machinalnie przypatrywała się jego robocie. Myśl jej widocznie czem innem była zajęta. Po chwili zapytała poważnie barona:
— Mój wuju, powiédz mi, dlaczego my właściwie żyjemy na świecie?
Baron spojrzał na nią zdziwiony, jak na waryatkę. Pytanie wydawało mu się nadzwyczaj dziwaczném. On nigdy jeszcze nie uczynił sobie podobnego pytania, to téż nie umiał na nie odpowiedzieć.
— Dziwna z ciebie dziewczyna... na co?... hm... na co?... abyśmy żyli i drugim dobrze czynili.
— A ci, którzy nie mogą czynić dobrze, dlaczegóż ci żyją?
— Ależ uwzięłaś się, moja kochana, z takiemi pytaniami! Nie wiedzieć zkąd ci one przychodzą do głowy.
— Bo chciała-bym wiedzieć, dlaczego żyjemy, a wtedy-bym wiedziała, jak żyć.
— Alboż ty źle żyjesz, moje dziecię? Jesteś dobra, posłuszna, uczynna, robisz tyle dobrego dla biednych. Sumienie nie powinno ci nic wyrzucać w tym względzie.
— Otoż właśnie, że wyrzuca. Robię dobrze biednym, ale przez to bieda nie zmniejszyła się na świecie, nie znikła nawet z naszéj niedużéj włości. Więc musi być inny sposób zaradzenia temu.
— Powinni pracować.
— A dlaczegóż my nie pracujemy?
— Jakto nie pracujemy? Czy nie widzisz nas ciągle zajętych: mnie, Jerzego, Maurycego, choć wszyscy jesteśmy w tym stanie, że mogli-byśmy nic nie robić.
— No tak, to prawda, że robimy, Ale eo świat ma z tej naszej pracy? Ty, wuju, zajmujesz się ogrodem, sztukami pięknemi, skupujesz obrazy — dajesz więc zarobek wielu ludziom. Ale, naprzykład, pan Maurycy pisze, Irenka śpiewa, Jerzy komponuje — to prawda; ale jaka korzyść z tej ich pracy? co świat ma z tego?
— Jakto co? Sztuka podnosi narody, uszlachetnia, cywilizuje.
— Tak, czytałam o tem; ale w życiu nie widziałam tego nigdy prawie. Najczęściej lichy obraz lub słaby wierszyk rozpalał ludzi do czynu, zachęcał do modlitwy. Arcydzieła więcej bawiły ludzi, niż podnosiły. Naprzykład ten obraz, który teraz wieszasz, wuju: powiedz mi, czem on podniesie ludzi, uszlachetni? Dlaczego malarz namalował starą, pół-zapadłą chatę, nędzę?
— Może, żeby tkliwe serca pobudzić do litości.
— A tobie przyszła taka myśl litośna, wuju, gdyś patrzał na ten obraz?
— Ależ, moja droga, przestań-że raz zadawać mi tak dziwne pytania! Zkąd u ciebie coś podobnego się wzięło? Pewnieś do jakiej przemądrej filozofii dorwała się w biblioteczce.
— Nie, kochany wuju; pytania te wysnułam sobie sama z jednego pytania, które sobie kiedyś zadałam, i rada-bym, żeby mi kto na nie odpowiedział; bo z tego, co sama widzę, nabrałam przekonania, że my żyjemy tak, na oślep, bezmyślnie; że robimy dużo rzeczy niepotrzebnych, uczymy się dużo niepotrzebnych rzeczy, które zwyczaj podniósł do pewnej godności i przywiązał do nich pewną wagę, jak nasz szwajcar, Jan, do swojej laski urzędowej; że otaczamy się wielu drobnostkami, bez których mogli-byśmy się obejść łatwo. A natomiast zaniedbujemy wielu rzeczy ważnych, istotnych, które stanowią rdzeń życia i wiodą do celu. Otoż mnie właśnie idzie o ten cel, o proste drogi do niego.
— Moja Zosiu, zostaw te łamigłówki filozofom.
— Ja też nie mam pretensyi do ich rozwiązania; ale chciała-bym, aby mi kto podał rozwiązanie, do którego-bym mogła życie zastosować. Pytałam się o to Jerzego, Maurycego, ale mnie zbyli śmiechem, łub mówili mi tak mglisto, niepewnie, że poznałam z tego, iż oni sami w tem niepewni. Miała-bym jeszcze ochotę spytać tego pana... Szmitowskiego; to podobno bardzo wykształcony i czynny człowiek. Nie prawdaż?
— Ależ nie rób-że dzieciństwa. Gotów się roześmiać; weźmie cię za dziwaczkę, której się w głowie przewróciło.
— Nie, on tego nie zrobi — odrzekła ze stanowczością. — I dlaczego? Czyż ma prawo śmiać się z nas człowiek, którego pytamy o drogę? A ja tylko drogę chcę wiedzieć. Nie wiesz, wuju, czy on tu będzie u nas?
— Powinien-by... obiecał. Mam mu podziękować za twoje storczyki i w wielu rzeczach poradzić się jeszcze. Jerzy miał podobno list od niego, w którym donosi mu, że w tych dniach będzie, że jakieś ważne czynności wstrzymywały go dotąd.
Zofii ta wiadomość widocznie była przyjemną, bo rozpogodziła jej twarz zasępioną. Chodziła czas jakiś po pokoju, potem zbliżyła się znowu do barona, który, nadelektowawszy się obrazem, otrzepywał teraz z kurzu biust Nerona, arcydzieło jakiegoś włoskiego dawniejszego rzeźbiarza. Promień słońca, który przez roletę wcisnął się do pokoju, oświecił przepysznie głowę. Baron unosił się nad grą światła na rysach posągu.
— Patrz — mówił do Zofii — ile tu życia, jaka przepyszna gra muskułów! Artysta, który stworzył to arcydzieło, od kilkuset lat w grobie, a dzieło jego mówi wciąż do ludzi, żyje. Piękno, które wlał w ten marmur, myśl, którą nim wyraził. Bóg wić, ile lat będzie się odzywać z tego posągu i zachwycać ludzi. Widzisz, czem jest sztuka. Sztuka — to nieśmiertelność.
Zofia słuchała go niby uważnie, ale nie słyszała nic z tego, co mówił; myśl jéj czem innem zajęta była, i w chwili, kiedy baron oczekiwał od niéj potwierdzenia swego zdania, ona niespodziewanie zagadnęła go:
— Powiédz mi, wuju, dlaczego ty nie zakładasz fabryk w swoich dobrach?
— Zosiu! co ty dziś nie wygadujesz! Zkąd tobie znowu fabryki przyszły do głowy?
— Powiadają, że tam, gdzie są fabryki, podnosi się dobrobyt ludu, cywilizacya jego. I wistocie, fabryki muszą być dobre, bo nietylko, że korzysta z nich kraj, że przemysł się rozwija, ale i mieszkańcy znajdują stały zarobek; a to ważna rzecz przecież. Gdybyśmy tu mieli fabryki, lud nie cierpiał-by takiéj nędzy na przednówku, jaką teraz cierpi.
— Fabryki? tu, u mnie? — rzekł baron — przenigdy! Małoż macie tych fabryk? A toż spójrzyj po naszéj okolicy. Wszędzie, zamiast dawnych zamków, sterczą kominy fabryczne, które poprzerastały wieże kościelne. Fabryki zadymiły nam, zaczerniły naszę piękną ustroń, wytrzebiły lasy; wszelkiego rodzaju exploatatorowie poryli nam, jak krety, nasze łany zielone, zasypali je żużlami i węgłem, najpiękniejsze widoki oszpecili woalami kolejowemi i słupami telegraficznemi, gorączka złota i przemysłu wydała śmiertelną wojnę pięknu i sztuce, i wszędzie je niszczy, tępi, wypiera. Co nie przynosi zysku, to niepotrzebne. Duch niech z głodu umiera, byle-by ciało miało swoje wygody. I oni to nazywają cywilizacyą! Dopóki ja żyję, taka cywilizacya nie wejdzie tutaj; chronić będę od niéj ten mój zakątek, niech przynajmniéj tu u siebie żyję po dawnemu, otoczony tém, co piękne, wzniosłe, co mi przypomina nieśmiertelność, bozkość. Starożytni mieli gaje, poświęcone bogom, do których ludziom wzbroniony był przystęp; — moje dobra będą rodzajem gaju, poświęconego poezyi, sztuce, i żaden komin fabryczny, pod karą świętokradztwa, nie wejdzie do nich.
— Nie przeczę, wuju, że dusza nasza, że uczucie, a wreszcie zmysły nasze potrzebują swego pokarmu, potrzebują się czémś pokrzepić, odżywić, podnieść. Ale idzie o miarę, o pewną proporcyą przyjemności do pożytku, ażebyśmy nie mieli za wiele, gdy inni mają za mało, albo nic. Jaką objętość ma Zalesie?
— A tobie na co to wiedzieć?
— Odpowiem ci, skoro mi powiesz.
— Sam nie wiem dokładnie. Zdaje mi się, że dwa tysiące morgów ornego pola, a cztery tysiące lasu.
— Więc aż taki obszar ziemi zajmuje nas kilkoro, podczas gdy inni nie mają nic. Taki obszar dla wygody kilku ludzi, a inni nie mają tysiącznej cząstki tego na konieczne potrzeby.
— Jak widzę, panna Zofia została komunistką. Może masz zamiar wywłaszczyć mnie i rozdać ziemię twoim protegowanym sankiulotom?
— Nie było-by to przecież nic złego, kochany wuju. Jednak nie o tem myślałam. Chciałam cię tylko spytać, dlaczego, mając takie obszary ziemi, nie chcesz cząstki małej odprzedać Schmidtom?
— Więc do tego zmierzamy! Schmidt, nie mogąc nic wskórać u mnie, ciebie wziął za protektorkę.
— Omyliłeś się, wuju, w domysłach. Nie znam wcale tego człowieka; ale, rozmawiając wczoraj z rządzcą o tem, przypadkiem dowiedziałam się, że stary Schmidt kilka razy już robił ci korzystne propozycye względem nabycia kilkuset morgów dla rozprzestrzenienia swych fabryk. I czemuż nie chcesz przystać na to?
— Baron nie sprzedaje, bo nie chce uchodzić za bankruta — odrzekł nieco napuszyście. — Darować mógł-bym, ale darować nie chcę fabrykantowi, który podstępnym sposobem wślizgnął się w środek moich posiadłości i zapowietrzył okolicę fabrycznym dymem.
— A jednak na takiem rozprzestrzenieniu fabryk zyskało-by Zalesie. Ludzie z naszej wsi znaleźli-by tam zarobek. Przytém, jak słyszę od Salusi, Schmidt nietylko na fabryki potrzebuje tego lasu: chce on tam założyć szkołę, szpitale. Czyż takich poczciwych zamiarów nie powinniśmy wspierać?
— Ty wierzysz w uczciwość tych spekulantów? Zakładać chce szpitale, bo go dużo kosztuje utrzymywanie chorych robotników w mieście.
— Jakkolwiekbądź, zawsze to dobrze z jego strony, że pamięta o swoich robotnikach, że chce im uprzyjemnić ich los. A my, co powinniśmy wspierać takie cele, bo mamy możność po temu, bo urodzenie i stanowisko obowiązuje nas do tego, my właśnie przeszkadzamy.
— Jakto? więc chcesz, żebym kilkaset morgów najpiękniejszego parku, urządzonego z takiém staraniem, oddał na łup siekiery tych fabrykantów? bym twoję Zofijówkę otoczył kominami i zadymił sadzami? Czy ty pomyślałaś, co-by to było?
— Może spokojniej-bym czas tam przepędzała przy turkocie machin, niż teraz wśród ciszy, w której nieraz napada mnie dziwny niepokój, gdy myślę, że jestem szczęśliwą kosztem tylu nieszczęśliwych, że jest mi dobrze na świecie, a tylu cierpi przeze mnie. Czy sądzisz, wuju, że, myśląc o tém, można się bawić przyjemnie? o! nie. Wspaniałe cienie alei parku straszą mnie wtedy, drzewa patrzą na mnie groźnie, w szeleście ich zda mi się słyszéć wyrzuty i skargi. Jeżeli więc o mnie tu tylko chodzi, to nie przykrość, ale dobrodziejstwo mi zrobisz, pozbawiając mnie tego kawałka ziemi.
— Nie, nie! to być nie może. Ani piędzi ziemi nie ustąpię. Nie proś mnie, nie mów mi nigdy o tém, jeżeli nie chcesz psuć mi humoru. Dopóki ja żyję, Schmidt nie wejdzie w te poświęcane gaje!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.