O kawał ziemi/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Tymczasem Adolf z baronem odbywali naradę w oranżeryi nad więdniejącemi roślinami. Główną przyczyną chorobliwego stanu, jak się pokazało, było nieumiejętne obchodzenie się. Ogrodnik bowiem barona nadzwyczaj szczupłe posiadał wiadomości; baron jednak nie chciał przyjąć zdolniejszego, bo stary Franciszek był jego ulubieńcem i ślepo wykonywał jego rozkazy, a baron lubił takie poddajne natury, posłuszne jego zachceniom, zwłaszcza w rzeczach tyczących się ogrodnictwa, bo tu baron miał pretensye do znawstwa. Wistocie, czytał dosyć książek, traktujących o tym przedmiocie, ale wyczytane teorye nie udawały się w praktyce i dlatego, pomimo wielkich nakładów, cieplarnie barona w nędznym znajdowały się stanie.
Adolf, jako znający te rzeczy z praktyki, podał mu kilka skutecznych rad, mianowicie co do krzyżowania gatunków, zaprawiania ziemi chemicznemi czynnikami, które korzystnie działają na rozwój i kolor roślin, i zastosowania do niektórych roślin szkieł kolorowych. Szczególniej bardzo się baronowi podobał projekt urządzenia cieplarni w kształcie stopni, pod któremi przechodząca rurami woda, w miarę spadku, udzielała roślinom coraz to mniejszego ciepła. W taki sposób można było, grupując rośliny wedle potrzeby ciepła, łatwym sposobem utrzymywać dla nich odpowiednią temperaturę.
Adolf obiecał mu przysłać dokładny rysunek takiej cieplarni. Baron był uszczęśliwiony i w dobrym humorze; słuchał z uwagą rad Adolfa, których ten udzielał mu z taką jasnością i precyzyą, że baron na chwilę przypuszczał, iż może kolega Jerzego jest ogrodnikiem z powołania i przyjechał tutaj w nadziei dostania obowiązku. Nie śmiał jednak głośno wypowiedzieć swego domysłu. Zachowanie się bowiem Adolfa, pełne taktu, ogłady i znajomości form towarzyskich, w wątpliwość podawało ten domysł.
Za przybyciem Jerzego rozmowa przeszła na inne pole. Baron zauważył, że gość jego był oczytany i posiadał obszerny zasób wiadomości.
Z oranżeryi wyszli na taras, zkąd widok był na cały ogród, urządzony w guście angielskim. Na tarasie biła fontanna, która szumiącą kaskadą spadała po konchach kamiennych, trzymanych przez olbrzymich trytonów, do basenu, otoczonego posągami nimf. Adolf zachwycał się urządzeniem ogrodu, umiejętnem grupowaniem drzew, i udzielił baronowi kilka uwag i poprawek, mianowicie względem kierunku niektórych ścieżek i odsłonięcia kilku odleglejszych widoków, co dało-by się zrobić przez wycięcie kilku drzew.
— Ależ pan widocznie specyalnie poświęcałeś się ogrodnictwu! — odezwał się baron, pełen podziwu.
— Nie, panie baronie; zajęcia moje niewiele pozwalały mi zajmować się tem. Ale lubię ogrodnictwo i dlatego nie mogłem się oprzeć pokusie bliższego zapoznania się z niem.
— Czem-że on tedy się zajmuje? — pomyślał sobie baron, nie mogąc z rozmowy gościa wymiarkować, kto on taki, i jaki jest właściwie rodzaj jego zatrudnienia. Samego nawet Jerzego zdziwiła obfitość wiadomości i trafność sądu, jaką posiadał Adolf w przedmiotach, nienależących całkiem do zakresu jego powołania. To też, kiedy na chwilę zostali sami, wyraził mu w tym względzie swój podziw.
— Zdaje mi sic, mój kochany — rzekł do niego — że twoje studya techniczne bardzo ucierpieć musiały na tem zamiłowaniu, z jakiem snadź oddawałeś się innym naukom. I nie dziwię się temu wcale. Dla duszy, tak pełnej ognia i zapału, cyfry i machiny musiały się wydawać bardzo suchą strawą. Oddawałeś się im więcéj może z obowiązku, przez wzgląd na ojca.
— Omyliłeś się. Nauki techniczne studyowałem z zapałem, z miłością; znalazłem w nich bowiem prawdę, pewność i grunt. Wprawdzie był czas, że miałem zamiar poświęcić się historyi i filozofii; ale po kilku latach zmieniłem ten zamiar. Nabłąkałem się po różnych systematach filozoficznych, po zawiłych i mglistych drogach spekulacyi i nie znalazłem nigdzie prawdy bezwzględnéj, nie domacałem nigdzie dna. Każdy systemat mówił mi co innego, każdy historyk napinał fakta do swych teoryi i poglądów. Ten sam chaos, tę samę sprzeczność widziałem w pojęciach estetycznych. To téż błąkałem się odurzony, zrozpaczony, po tych krętych drogach myśli ludzkich, szukając napróżno wyjścia. Aż w końcu dałem za wygrana i wziąłem się do nauk przyrodniczych i matematycznych. Tu mam wprawdzie tylko okruchy prawdy; ale prawdy rzeczywistéj, namacalnéj, nie opartéj na mrzonkach, na urojeniach fantazyi, na osobistych domniemaniach, jeno na doświadczeniu. Wstecznik i postępowiec, legitymista i rewolucyonista, Francuz i Niemiec, zgodzić się tu musi na jedno, że dwa a dwa cztery, że suma kątów w trójkącie równa się dwom prostym. Na takich podstawach budując, jestem pewny trwałości budowy; podczas gdy systemat filozoficzny, budowany na wątłej podstawie myśli, kwalifikującej się lada chwila do szpitala waryatów, nie daje mi żadnej gwarancyi trwałości.
— Więc potępiasz te olbrzymie zapasy myśli ludzkich z zagadkami życia, które rozwiązać pragnie? Niczem są dla ciebie tytaniczne prace ducha, usiłujące zdobyć sobie niebo, wieczność, odgadnąć drogi przeznaczenia i dojść do źródła tego wszystkiego, co jest?
— Owszem; mam szacunek dla usiłowań, ale żal mi daremnej pracy, czasu. Ja, człowiek praktyczny, pytam przedewszystkiem o rezultat pracy. A rezultaty tutaj, w porównaniu do czasu straconego, do sił zużytych, tak małe, że kiedy widzę dawne systemata filozoficzne, co, jak zużyte, stare maszyny, leżą gdzieś w kącie zapomniane, i pomyślę, że tysiące ludzi lata trawiło nad ich budowaniem mozolnem na to tylko, aby się przekonać, że na nich ludzkość nie dojedzie do mety — żal mi tych ludzi, żal ich pracy.
— A ja mam cześć dla tych ludzi, ho w usiłowaniach ich, aczkolwiek nieraz bezskutecznych, było coś bozkiego, nieśmiertelnego; podczas gdy wasza filozofia pełza po ziemi i ludzkość uważa za maszynę. Przyznaj, że to rzemieślnicza, warsztatowa filozofia.
— Przyznaję. Ale jeżeli naszę filozofią przyrównałeś do rzemieślnika, pracującego w warsztatach, to przyznać także muszę, że ludzkości większy pożytek przyjdzie z tej prozaicznej pracy, niż z owych gimnastycznych szermierek ducha z niewidzialnemi, niepochwytnemi potęgami. Nie potępiam ich, ho one były historyczną koniecznością w rozwoju ludzkości; ale nie mogę im przyznać pierwszeństwa, a szczególniej użyteczności wobec dzisiejszej filozofii pozytywnej. Ludzkość, jak ptak zamknięty w klatce, rzucała się z wysileniem na żelazne pręty, chciała przełamać je i dojść myślą za granice grobu i śmiertelności. Obecnie przekonała się, że tych zapór nie przełamie, i wzięła się do pracy w ciaśniejszym obrębie, do wynalezienia modus vivendi w oznaczonej czasem i ziemią przestrzeni.
W tej chwili baron zbliżył się do nich i zaproponował powrót do salonu. Zastali tam panią Irenę, siedzącą przy fortepianie, i Maurycego, który w drugim kącie salonu siedział zachmurzony nieco i przeglądał gazety. Irena obojętnym, sztywnym ukłonem przywitała wchodzącego gościa; Maurycy także niewiele zadał sobie trudu w okazywaniu mu grzeczności; a że Jerzego coś zatrzymało na chwilę w drugim pokoju, więc na baronie ciężył obowiązek bawienia gościa. Obowiązek ten był mu o tyle przykry, że nie wiedział, z kim ma do czynienia, co dla barona, sądzącego ludzi podług urodzenia, było rzeczą niemałej wagi. Kilka razy dotykał umyślnie stosunków familijny eh, ale gość krótkiemi i niedość jasnemi zbywał go odpowiedziami. Barona ta niepewność w pocieszne wprawiała zakłopotanie. Nie wiedząc o czem mówić, zabawiał gościa pokazywaniem mu obrazów, gęsto rozwieszonych po ścianach. Baron był dumny z posiadania tych obrazów, między któremi było kilka cennych oryginałów. Nie sądził jednakże, iż gość będzie umiał ocenić ich wartość. Tymczasem, ku wielkiemu zdumieniu barona, Adolf nietylko, że bez objaśnień poznawał pęzeł, że w kilku obrazach, które baron miał za oryginały, poznał tylko dobre kopie, wykazując zarazem, gdzie się oryginały znajdują; ale przytem, w sądzeniu szkół i pojedynczych mistrzów, okazał tyle znajomości przedmiotu, tyle trafności sądu, że baron, który spodziewał się znaleźć w nim profana, był olśniony, oszołomiony tem niespodziewanem odkryciem.
— Ależ pan mówisz o tych rzeczach — rzekł — jak skończony artysta. Czy pan i tą sztuką zajmowałeś się od niechcenia?
— Tą już więcej na seryo. Sam nawet malowałem.
— I nieźle malował — odezwał się Jerzy, wchodząc właśnie do salonu.
— I dlaczegóż zaniedbałeś pan swój talent?
— Aby zostać technikiem i budować fabryki — odpowiedział za niego Jerzy.
— Jakto? pan jesteś technikiem? — spytał baron. — Tego był-bym się najmniéj domyślił. Widziałem w panu tyle smaku estetycznego, tyle poczucia piękna...
— Czy sądzisz pan, panie baronie, że nauki techniczne zatracają w nas to poczucie?
— O! zatracają, zatracają! nie wytłumaczysz mi pan tego. Może jesteś wyjątkiem, rzadkim wyjątkiem; ale w regule ludzie twojego zatrudnienia są prozaiczni, zmateryalizowani, zimni. Wy to nazywacie postępem. Jednak ja wolę nie znać postępu, a zostać przy ideałach piękna, przy marzeniach moich, choćby złudnych. Wolę ten świat złudzeń, tajemnic i uroków, niż ten wasz odmierzony, odważony, wyrachowany, odarty ze wszelkiéj poetyczności, świat kupców, spekulantów i fabrykantów.
— Czyż cyfra i miara odejmują co piękności? Muzyka polega na bardzo ścisłym rachunku; natura rozwija się według stałych praw, gwiazdy poruszają się w oznaczonéj przestrzeni czasu, a przecież to nie zmniejsza ich uroku.
— Dla nas, co żyjemy zachwytem, natchnieniem; ale nie dla was, którzy samego Boga radzibyście odmierzyć, i zważyć, i zużytkować.
— A więc utylitaryzm masz nam pan za winę?
— Tak. Wszystko, со nie przynosi korzyści, dla młodego pokolenia jest niczem: poświęcenie, uczucie — to dziś liczmany bez wartości. Okropne czasy!
— Więc baron przypuszczasz, że ludzkość cofa się wstecz; a mnie się zdaje przeciwnie. Ten tak zwany przez panów wiek materyalny nie wyziębił uczuć, ale je zużytkował praktycznie, jak ogień lub inne żywioły; nie zniweczył poezyi, ale ją zrealizował.
— Zrealizował poezyą? — spytał Maurycy z ironią.
— Tak jest. Legendy średniowieczne mówiły o ludziach z siedmiomilowemi butami, o geniuszkach, co w sekundzie przelatywały ogromne przestrzenie, budowały brylantowe pałace. Legendy te były-by zostały kłamstwami poetycznemi, gdyby nasz wiek nie dał im prawdopodobieństwa. Nasze koleje, telegrafy, podziemne tunele, światła elektryczne stworzyły w rzeczywistości to, co poezya wymarzyła tylko. Szczęście ludzkości, do którego wzdychali poeci, zaczyna się dziś urzeczywistniać w stowarzyszeniach, kasach oszczędności, spółkach. Wiek nasz zatém, tak potępiany przez wielu, jest może poetyczniejszym, niż owe wieki uprzywilejowanéj poezyi. Tam pisano poezyą, dziś ją tworzą. Dlatego ci, co dzisiaj tylko piszą poezye, są anachronizmem.
Przytyk ten skierowany był wprost do Maurycego, zrozumiał go dobrze, ale przyjął w pogardliwem milczeniu. Zbyt się cenił i wierzył w siebie, aby miał się bronić. Za to Irena nie mogła powściągnąć się, by nie odpowiedzieć Adolfowi w jego imieniu. Tonem nieco drwiącym odezwała się:
— W taki sposób pan, malując bohatera nowszych czasów, zrobił-byś go z ważkami w ręku lub łańcuchem mierniczym.
— Zaręczam pani — odrzekł z uśmiechem Adolf — że dla ludzi, rozumiejących istotną poezyą, byłby to większy bohater, niż ten, co krew ludzką przelewał. Przyjdą czasy, w których rzeżnik, zabijający wołu z konieczności na pożytek bliźnich, większym będzie człowiekiem, niż ten, co dla nasycenia żądzy sławy mordował ludzi i niszczył miasta.
W odpowiedzi była cierpkość i ostrość, która, lubo pokryta grzecznym uśmiechem, nie mniej była dotkliwą. Irena uczuła się obrażoną i zmarszczyła lekko brwi. Jerzy chciał załagodzić tę sprawę i zagadać, ale nie wiedział naprędce, co powiedzieć. Na szczęście, drzwi się otwarły i weszła szybkim krokiem do salonu, rumiana jeszcze z umęczenia, amazonka, siostrzenica barona — Zofia.
Adolf przestał mówić; dusza jego teraz przeniosła się do oczu. Patrzał i zapomniał,gdzie jest, со go otaczało. Amazonka, wszedłszy, pobiegła ku baronowi, podała mu twarz do pocałunku, potem, skinąwszy lekko towarzystwu, rzuciła się na kanapę.
— Wody z sokiem! — rzekła do lokaja. — Ach, jestem zmęczona, zachwycona i rozciekawiona.
— O! — rzekł baron, patrząc na nią z zajęciem — tyle uczuć naraz!
— Mam państwu coś bardzo pięknego opowiedzieć.
— Posłuchamy chętnie. Tymczasem pozwól sobie przedstawić. Pan... jak się nazywa... Szmitowski, wszak tak? kolega Jerzego.
Na chwilę zatrzymała trzpiotka na przedstawionym swoje czarne oczy, skinęła główką i mówiła dalej:
— Tobie się to bardzo podobać będzie, wuju, a! i panu Maurycemu. Ty będziesz podziwiać, a pan Maurycy to opisze w poemacie. Dobrze?
— Z wielu łokci ma być poemat? — spytał Maurycy.
— Pan drwisz, a ja mówię na seryo. Opowiem bowiem państwu jeden czyn bardzo piękny, pełen poświęcenia, który się wydarzył w okolicy.
— W okolicy? — spytał baron. — Tu, czyn jaki bohaterski, a to ciekawe! I gdzież się to stało?
— W fabryce Schmidta.
— Znowu ten Schmidt. Uwzięłaś się męczyć mnie tém nazwiskiem, które, wiész, humor mi psuje zawsze. Ja umrę kiedy na tego człowieka! On widocznie postanowił zamęczyć mnie. Turkotem machin swoich zakłócił spokój moich najpiękniejszych ustroni, zadymił, zakopcił mi łasy i ogrody, zapowietrzył całą okolicę temi fabrykami. Och! nienawidzę tego człowieka!
Jerzy spójrzał niespokojnie na Adolfa, jak przyjmie te słowa. Adolf słuchał spokojnie, z oczyma spuszczonemi ku ziemi.
— Ależ tu nie tyle o Schmidta idzie, jak o Salkę — rzekła Zofia niekontenta, że jéj przerwano.
— Jakiż związek ma Salka z tym człowiekiem?
— Wiecie państwo, że w przeszłym tygodniu był u Schmidta wielki pożar.
— Nie tak wielki, skoro nie uciszył tych przeklętych machin — mruknął baron.
— Otoż w pożarze tym o mało Salusia nie straciła życia. W przestrachu bowiem schroniła się do piwnicy, gdzie był skład nafty. Biedną dziewczynę czekała śmierć okropna, bo ogień po schodach zbiegał już do piwnicy, z której nie było wyjścia. Przez okratowane okienko wołała nieszczęśliwa pomocy; ale nikt nie chciał się odważyć zbliżyć do niéj, bo spodziewano się, że lada chwila nastąpi explozya. Gdy wtém zjawia się człowiek — ale proszę państwa uważać, bo to doprawdy zajmująca historya.
Słowa te skierowała opowiadająca do Maurycego, który podczas jej opowiadania półgłosem prowadził rozmowę z Ireną. Zawezwany w ten sposób niespodziewanie do uwagi zmieszał się i rzekł:
— Ależ słuchamy.
— Warto posłuchać; takie rzeczy nie codzień się zdarzają. Otoż zjawia się człowiek, który, nie dbając na grożące niebezpieczeństwo, rzuca się z siekierą, czy tam czemś, na ratunek nieszczęśliwej, wyrębuje okratowane okno i ocala moję drogą Salusię.
— Dzielny i zacny chłopak — zawołał baron. — Cóż pan na to, panie Szmitowski? Według teoryi pańskich, czyn taki nazwać-by może trzeba szaleństwem? Praktyczności i rozumu w nim za grosz dopatrzyć się nie można.
— Jakto? pan mógł-byś nie pochwalić takiego czynu? nie unosić się nad nim? — spytała z rodzajem oburzenia Zofia, mierząc zarumienionego Adolfa zdziwionym wzrokiem.
— Jeżeli państwo pytacie mnie o ocenienie tego czynu — odrzekł Adolf — to nie mogę go nazwać, jak tylko szaleństwem i nierozsądkiem. Ten człowiek dla niepewnego ocalenia biednej dziewczyny, narażał nietylko siebie, ale może byt swojej rodziny. Był to więc czyn nierozważny; ale potępić go nie można, choć-by dlatego, że to było zapomnienie się.
— Zapomnienie szlachetne — rzekł Jerzy z naciskiem.
— I jakąż nagrodą udarował ów Schmidt tego zacnego chłopca? — spytał baron.
— Żadną — odrzekła Zofia i chciała coś dalej mówić, ale przerwał jej baron, mówiąc:
— Byłem tego pewny. Gdzie taki człowiek umiał-by ocenić podobny czyn!
— Ależ wuju, tym młodym człowiekiem był właśnie syn Schmidta.
— Syn?
To objaśnienie pomieszało baronowi szyki. Nie wiedział przez chwilę, co powiedzieć. Potem odezwał się, spuszczając z tonu:
— Proszę! Nie był-bym przypuszczał, że taki dorobkowicz może się zdobyć na podobne poświęcenie.
— Bo też to nie było poświęcenie, panie baronie — odezwał się Adolf. — O ile słyszałem, syn Schmidta nie tyle ocalenie dziewczyny miał na myśli, jak raczej składu nafty, którego pożar obróciłby w perzynę jego i ojca jego mienie.
— Tak, to co innego — rzekł baron.
— Można się było spodziewać podobnych motywów — dodał drwiącym tonem Maurycy.
— То nieprawda! — odezwała się rumiana oburzeniem Zofia — on nie wiedział, że tam była nafta.
— W takim razie nie znał także niebezpieczeństwa, na jakie się narażał — rzekł znowu Adolf.
— Jakto? gdy cały dom był w płomieniach? O! nie przekonacie mnie państwo, że ten człowiek nie poświęcił się. Trzeba słyszéć Salusię, z jakiém ona uwielbieniem mówi o tym człowieku. Rada-bym go poznać i podziękować mu za to.
— Salusia exageruje — powiedział baron. — Blizkość niebezpieczeństwa powiększała czyn zwyczajny w jéj oczach do nadzwyczajności. Wolę zgodzić się na zdanie pana Szmitowskiego tym razem, bo nie mogę przypuścić, aby syn bogatego dorobkowicza chciał się narażać dla ocalenia biednéj dziewczyny.
Całą tę historyą obrócono w śmieszność, poczęto nawet żartować sobie z bohatera, co bardzo gniewało Zofią, która do ostatka broniła swego protegowanego. Jeden tylko Jerzy milcząco podzielał jéj zdanie. Zbliżył się do Adolfa i, ścisnąwszy go za rękę, rzekł po cichu:
— Teraz cię rozumiem. Widzę, że lepiéj robisz, niż mówisz.
— Wszak ei wytłómaczyłem powód mego poświęcenia.
— Nie uwierzę. To było poświęcenie szlachetne.
Niedługo potem Adolf wstał i pożegnał całe towarzystwo. Baron odjeżdżającego zapraszał najgoręcéj, by powtórzył wizytę.
— Moja oranżerya czekać będzie niecierpliwie na pana — rzekł, ściskając mu rękę — a szczególniéj storczyk Zosi. Musisz go pan koniecznie wyleczyć, jeżeli chcesz przeprosić naszę demokratkę za dzisiejsze sponiewieranie jéj bohatera.
Adolf nie wymawiał się, ani obiecywał wyraźnie. Ukłonił się zakłopotany, zaambarasowany, niewiadomo czy zaproszeniem barona, czy spójrzeniem Zofii, i wyszedł. Jerzy odprowadził go do bryczki.
— No, kiedyż przyjedziesz do nas? — spytał wsiadającego.
— Powiedziałem ci, że nigdy. Nie chciał-bym nadużywać łatwowierności barona i kłamać dłużéj. Przyjadę chyba we właściwym charakterze.
— To niepodobna. Nie chciał-bym cię narażać. Zostawmy starego czas jakiś w błędzie. Może to na dobre wyjdzie. Baron jest popędliwy i uparty, ale da się rozzbroić, gdy kto chwyci go za serce. A on dla ciebie był bardzo łaskaw. Kto wié, czy to zbliżenie się nie oszczędzi i ojcu twemu wiele przykrości; czy baron nie zechce zrobić dla syna to, czego nie zrobił-by dla ojca.
— Tą nadzieją gotów-byś mnie uwieść. Jakże rad-bym, gdyby mi się to udało!
— Więc czekamy cię. Ja incognito twoje zachowam do czasu w sekrecie.
— Do widzenia więc — rzekł Adolf i pojechał.
Wracając do domu, myślał o pięknéj protektorce demokratycznych bohaterów. Kto wié, czy chęć zobaczenia jéj nie więcéj namawiała go do powtórzenia wizyty u barona, niż słowa Jerzego i jego obietnice.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.