O kawał ziemi/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Na zachodniéj stronie fabryk Schmidta, w parkanie, okolającym posiadłość barona, była furtka, zasłonięta zaroślami. Adolf, objeżdżając nieraz fabryki, zauważył, że po-za te zarośla wchodziły nieraz drobne dzieci robotników, nadzwyczaj schludnie ubrane, z obrazkami lub książkami w ręku. Dzieci szły zwykle z dorosłą dziewczyną. Była to ocalona przez niego z pożaru, Salusia. Głębokim ukłonem oddawała zawsze cześć swemu wybawcy, gdy go mijała. Adolf ani domyślał się powodu; nie zapamiętał bowiem wcale rysów ocalonéj dziewczyny, a nikt nie zwrócił na to jego uwagi. Dziwiły go jednak częste wycieczki téj dziewczyny z gromadką dzieci w stronę zarośli. Dziwiło go tém więcéj, że dzieci, wszedłszy w zarośla, ginęły mu z oczu i nie widać ich było więcej, choć zarośla ledwie z kilku krzaków się składały, Rozciekawiony tem tajemniczem znikaniem dzieci, posunął się raz w tę stronę za niemi. Wszedłszy między zarośla, wytłómaczył sobie zagadkę, zobaczywszy furtkę, prowadzącą do wnętrza parku. Furtka była zamknięta. Zajrzał więc przez parkan i zobaczył dwie zakonnice, chodzące po ogrodzie wśród dziatwy, śpiewającej pieśni nabożne. Podczas gdy dzieci śpiewały, zakonnice myły je, czesały, ubierały lub uczyły. Salusia pomagała im w tych zatrudnieniach. Gdy ukończyły tę robotę, wtedy dzieci, ubrane w białe fartuszki, na których świeciły krzyże na szerokich, niebieskich wstążkach, stanęły rzędem, potem uszykowały się w pary i poczęły maszerować po ścieżkach ogrodu, klaszcząc w takt rękoma i śpiewając znowu jakąś pieśń pobożną, ułożoną w formie marsza.
Ciekawie i zabawnie wyglądało to wojsko liliputków. Najstarsze bowiem mogło mieć najwięcej lat cztery, a były takie, co i po dwa liczyły. Adolf z zajęciem przyglądał się różnym manewrom wojskowym tych niedorosłych krzyżowników, aż mu znikły za drzwiami. Zaintrygowało go to bardzo i, powróciwszy do domu, nie zaniechał spytać się ojca, kto zajmuje się tą gromadką dzieci i pozwala im wchodzić do parku barona. Schmidt na to pytanie skrzywił się niechętnie i rzekł:
— А to ta panna z Zalesia robi sobie takie zabawki.
— Siostrzenica barona? — — spytał Adolf, więcej na domysł.
— Podobno... Sprowadziła dwie Felicyanki i komedye wyprawiają z dziećmi...
— Ja tego, przyznam ci się, ojcze, wcale za komedyą nie uważam. Widziałem, jak starannie te zakonnice zajmują się dziećmi, które w domu pewnie bez dozoru-by zostawały, i byłem zbudowany ich troskliwością i opieką. Więc to panna Zofia założyła tę ochronkę?... Nie myślałem, że to rozpieszczone dziecko umie się tak poważnemi rzeczami zajmować...
— Bawi ją to i dlatego się zajmuje. Ci panowie z nudów wymyślają różne zabawki, które nazywają dobremi uczynkami.
— Było-by to wistocie dobrym uczynkiem dla naszych robotników, gdyby wszystkie ich dzieci mogły korzystać z dobrych chęci baronówny...
— Nigdy nie zechcą, bo Felicyanki chcą gwałtem protestanckie dzieci chrzcić na swoję katolicką wiarę. Widzisz więc, że nie bez powodu baronówna jest tak łaskawą. Chce się zabawić w apostołkę i gwałtem nawracać dziatwę, żeby potem z Rzymu sobie jaki odpust lub relikwie wyprosić.
Adolf nie odezwał się więcej; wiedział, jak w kwestyi religii, wolności sumienia, ojciec jego był drażliwym, jak oburzała go wszelka przymusowa propaganda; dlatego nie ciągnął dalej rozmowy, by nie drażnić ojca. Ale stary Schmidt, raz wszedłszy na tę drogę, nie opuścił jej, by przy sposobności nie wyrazić swego oburzenia względem barona i całej jego partyi.
— Wierz mi, mój Adolfie, ja się boję tych ludzi, nawet gdy dobrze robią, bo zawsze wietrzę w tem zdradę lub samolubstwo. Ci ludzie nie umieją nic robić bez interesu. A ich interes niezawsze z pożytkiem drugich chodzi w parze.
— Są jednak wyjątki... — wtrącił delikatnie Adolf.
— Nie wierzę. Na pokoleniu tem cięży złe, odziedziczają je po przodkach, oni już rodzą się zbrodniarzami...
— To już nieco za wiele, mój ojcze — rzekł Adolf z uśmiechem.
— Jakto? wątpisz? A czem urosły ich fortuny? Pracą ludu, krwią jego i potem. I czyż sądzisz, że na takiej fortunie nie cięży przekleństwo, nie ciężą łzy i cierpienia?... A pomyśl przytem, co ci ludzie robią z owemi fortunami, na co się rodzą?... Aby używać i nic więcej. Karty, metresy i wojaże... to treść ich życia... Wobec nędzy ogólnej, czyż to nie zbrodnia?... Kto używa a nie pracuje, ten u mnie zbrodniarzem, bo okrada społeczeństwo. Cieszy mnie, mój Adolfie, że w tobie nie dostrzegłem skłonności do czepiania się klamki pańskiej, do spinania się na ich progi, jak to robi wielu majętnych dorobkowiczów, którzy za szczęście sobie uważają uścisk hrabskiej dłoni, lub skoligacenie się choćby z metresą hrabiego, albo starą i szpetną księżniczką. Bolało-by mnie bardzo, gdybym dostrzegł w tobie podobną słabość. Wolałbym, żebyś się ożenił z córką prostego robotnika, niż z jaką damą salonową, która-by nosem kręciła na twoje urodzenie, z obrzydzeniem patrzała na ręce twego ojca, zczerniałe od pracy... Dzięki Bogu, że, o ile mi się zdaje, podzielasz w zupełności moje zasady.
Adolf nic nie odpowiedział; nie mógł zdobyć się na odpowiedź, a słowa ojca paliły go, jak świece, po twarzy. Na szczęście, wszedł służący i przyniósł gazety, stary Schmidt więc nie zauważył pomieszania syna i silnego rozpalenia twarzy. Wziął gazetę i przejrzał najprzód kursa, następnie ceny targowe, a potem wiadomości polityczne i rozmaitości.
Czytając rozmaitości, zachmurzył się; wzrok jego niespokojnie począł przebiegać po wierszach gazety, a na twarzy malowało się silne wzruszenie.
— W Dolnej Hucie — rzekł do syna — znowu bunt robotników; spalono fabryki, a Müller w starciu z robotnikami zabity. Ja mu to przepowiadałem, że jego nieludzkie postępowanie zły koniec weźmie. Jednak to zawsze wielkie nieszczęście. Szkoda człowieka. Był nieludzki, ale tęga głowa.
— I jakiż powód buntu? — spytał Adolf, nieznający jeszcze dokładnie stosunków miejscowych.
— Robotnicy żądali podwyższenia płacy, a on im jeszcze umniejszył, wiedząc, że, dla braku zarobków okolicy, będą musieli przystać na cenę, nałożoną przez niego. To robotników oburzyło. Rzucili się na dom Müllera, podpalili. Wśród zgliszczów znaleziono ciało jego, jak pisze gazeta. Trup był tak na węgieł spalony, że nie można było rozeznać, czy zginął od pożaru, czy z ręki ludzkiej. Wiadomość o tyra wypadku zgubnie oddziała na inne fabryki. Taki przykład działa zaraźliwie. Szczególniéj, że nie brak pokątnych agitatorów, którzy rozdmuchują niechęć robotników do właścicieli. I u mnie pojawił się tu niedawno taki podżegacz; ale ludzie moi wypędzili go.
— Więc chciał ich również namawiać do buntu?
— Tak. Aby żądali ode mnie podwyższenia płacy.
— A ile robotnik bierze tutaj?
— W kopalniach dziesięć srebrnych groszy, w kuźnicach dwanaście.
— To bardzo mało. W Anglii...
— Naszych fabryk nie możesz porównywać z angieskiemi — przerwał mówiącemu Schmidt — tu inne stosunki. Powiąż nasze fabryki z główną linią kolei, jak w Anglii, a wtedy będziesz mógł robić porównanie.
— Jednak zawsze wynagrodzenie to ogromnie małe za dziesięć godzin ciężkiej pracy.
— Dwanaście godzin — poprawił go ojciec.
— Dwanaście godzin? To niepodobna! Nic dziwnego, że robotnicy słuchają podszeptów swych doradzców. Że tu nie buntują się, to dlatego, że obchodzisz się z nimi, jak ojciec, że w potrzebie znajdują pomoc u ciebie.
— Dodaj i to, że ceny produktów tu są dosyć nizkie.
— Tak; ale ceny te były dawniej jeszcze niższe; dziś, o ile widzę z gazet, poskoczyły znacznie w górę, a płaca za robotę została ta sama. Wiesz, ojcze, radził-bym nie czekać, aż robotnicy upomną się o swoje prawa, i podnieść cenę.
— To niepodobna. Cóż-by na to powiedzieli okoliczni właściciele? Okrzyczeli-by mnie za buntownika, podżegacza. Miał-bym ich wszystkich przeciw sobie.
— Ale miał-byś za sobą robotników. Czyn twój był-by moralnym przymusem dla innych.
— Jak widzę, mój pan syn jest gorliwym agentem „Internacyonału“ — rzekł Schmidt pół-żartobliwie, pół-seryo.
— Nie, ojcze; jestem tylko agentem sprawiedliwości. Jeżeli pracą tych biednych robotników bogacimy się, jeżeli ty sam zdołałeś w krótkim czasie dorobić się takiego majątku, słuszna rzecz, aby i ci ludzie mieli jakiś udział w korzyściach.
— Gdyby się im raz zrobiło ustępstwo, kto wie, jak daleko posunęli-by swoje wymagania. Ludzka natura jest chciwa; popuszczanie jéj cugli, ustępstwo wszelkie, nie zadawalnia jéj, ale rozzuchwala. Zamiast podwyższenia płacy, wolałbym wznieść dla nich kilka zakładów pożytecznych. Niech-no skończę z baronem, a wnet się tém zajmę.
— A tymczasem może nastąpić wybuch. Odwłoka tu niebezpieczna. Cóż poczniesz, skoro wystąpią z żądaniami? Czyż nie lepiéj uprzedzić ich? Czyn twój, teraz spełniony, będzie się nazywał dobrodziejstwem; potém — tylko ustępstwem. No, cóż, ojcze?
— Zostaw mi kilka dni do namysłu. Muszę rozważyć te rzeczy. Nie byłem na nie przygotowany.
— Wszak jutro masz mnie przedstawić robotnikom, jako swego wspólnika. Jutro więc najlepsza pora będzie po temu. No, cóż?
— Jutro? — spytał Schmidt syna, namyślając się. — Niech będzie jutro. To dzień twoich urodzin i imienin. Niech to więc będzie dla ciebie wiązaniem, podarunkiem. Dla ciebie tedy zrobię to ustępstwo. Widocznie nie chcesz zostać milionerem.
— Będę nim, będziemy obaj, mój ojcze. Ci ludzie z wdzięcznością oddadzą nam to, co dla nich zrobimy... w dwójnasób oddadzą. Będzie to tylko pożyczka na dobry procent.
— No, pamiętaj, mój Adolfie, że u ciebie upomnę się o te procenta.
— Oddam ci je, ojcze, z wdzięcznością — rzekł syn, całując rękę ojca i ściskając ją serdecznie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.