O kawał ziemi/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Postać i charakter barona były mieszaniną dwóch natur. Dusza wykwintnego artystycznego smaku, zamknięta w otyłém ciele szlacheckiém, to może najwłaściwsze określenie barona, najlepszy klucz do odgadnienia różnych sprzeczności i dziwactw jego. Dumny i pomiatający ludźmi, umiał być uprzejmym i grzecznym, a nawet z pewnym respektem dla artystów i ludzi utalentowanych; flegmatyczny i ociężały z natury, żywił dużo zapału dla sztuki; pobożny, ultra-katolicki w zachowaniu formalnem przepisów Kościoła, w życiu był poganinem czystéj krwi epikurejczykiem, w szlachetniejszém pojęciu téj szkoły. Jego zamiłowanie sztuki miało ten charakter przeważnie. Lubił muzykę, malarstwo, rzeźbę, poezyą, piękne widoki, kwiaty i t. d., bo to przyczyniało mu przyjemności, dawało sposobność przepędzenia czasu w sposób miły i zajmujący, urozmaicało mu życie. Poetyczna więc natura jego była całkiem zmysłowa. Sztuki nie uważał za boginią, ale za odaliskę, lubo może sam nigdy nie zdawał sobie sprawy z tego. Lepiéj jeszcze może scharakteryzujemy artystyczną stronę barona, skoro powiemy, że sztuka była dla niego rodzajem miękkiéj, wygodnéj sofy, na któréj ociężały duch jego odpoczywał i słodkim oddawał się marzeniom.
Zresztą był niezłym człowiekiem, a jeżeli robił źle, to więcéj była w tém wina zasad, w których go wychowano, niż złego serca. A przytém dodać trzeba, że wiele złego szło na jego rachunek, choć się stało bez jego wiedzy i woli. Baron był nawet litościwym, miłosiernym, już to przez religijność, już dlatego, że widok nieszczęśliwych nieprzyjemne mu robił wrażenie; radził im więc, jak mógł, dla własnéj przyjemności. Miał przytém szlachetne popędy i nigdy nie splamił się podłością, brzydkim czynem, który-by tarczy jego herbowej zakałę przyniósł. Takim był baron.
Adolf z zajęciem przypatrywał się tej ciekawej postaci, o której dotąd tyle ciekawych a sprzecznych słyszał wieści. Pierwsze wrażenie było wcale niezłe; baron nie wydał mu się tak potwornym i strasznym, jak mu go przedstawiali ci, co go nigdy z blizka nie widzieli.
— Adolf Szmi... — tu niewyraźnie powiedział Jerzy nazwisko, rumieniąc się z powodu tego.
— Jak? — spytał baron, u którego nazwisko miało niepospolitą wagę.
— Adolf Szmitowski — rzekł Adolf, wyręczając Jerzego.
— Mój kolega szkolny — dołożył Jerzy.
— Czy nie z Przemyskiego? — spytał baron.
— Nie; moja rodzina ze Szlązka pochodzi.
— To nie znam. Proszę siadać.
Skłonił się niedbałe i przeszedł do dalszych pokoi, nie zwracając więcej uwagi na gościa.
Jerzy się zawstydził za to znalezienie się teścia; chciał go wytłómaczyć przed Adolfem i rzekł:
— Zajęty jest ogromnie swemi kwiatami, które sprowadził z Erfurtu. Ma w tem upodobanie, posunięte do zdziecinniałości.
— Słyszałem o tem — rzekł Adolf, aby uspokoić zakłopotanego Jerzego.
— Ale dlaczegóż nie powiedziałeś mu swego właściwego nazwiska?
— Było-by to równie dla mnie, jak dla barona nieprzyjemném. Po moim odjeździe możesz mu prawdę powiedziéć; gdyż, jak się zdaje, wizyta moja tutaj się nie powtórzy. Dziś przyjechałem tylko głównie dlatego, aby ci to powiedziéć.
— Ależ dlaczego? — spytał Jerzy zdziwiony.
— Mój ojciec jest właścicielem fabryk, graniczących z parkiem.
— Więc to twój ojciec?
— Tak.
Rozmowę ich przerwało wejście barona. Powrócił do salonu, trzymając w ręku wazon z różą bengalską.
— Patrz, Jerzy! — rzekł zasępiony — taka cudowna róża, taki rzadki exemplarz, i więdnieje. Myśłałem, że jéj szkodzi słońce, kazałem przenieść pod balkon. Ale tam jeszcze gorzéj. O! połowa liści uschniętych.
— Pozwól pan — rzekł Adolf, zbliżając się do wazonu i pilnie obserwując łodygę.
— Pan się znasz na ogrodnictwie? — spytał baron.
— Trochę. Słuchałem kilka kursów jednego z najzdolniejszych ogrodników. W taki sposób łatwo przyszedłem do posiadania wielu sekretów ogrodniczych i leczenia wielu chorób roślinnych.
— Czy więc pan nie domyślasz się, czego brak mojéj róży?
— Owszem. Uważasz pan te małe, blade punkciki na zagięciach łodygi? Pod mikroskopem pokazały-by się nam one w kształcie grzybków, które wyciągają pożywne soki z rośliny i niszczą naczynka. Za pomocą pewnego rozczynu, który baronowi przesłać mogę jutro, będzie można łodygę oczyścić i uwolnić różę od tych niebezpiecznych sąsiadów.
— Bardzo panu jestem wdzięczny — rzekł baron z dziecinną radością. Chciał nawet uścisnąć mu rękę, ale się wstrzymał, nie wiedząc, z kim ma do czynienia. Oprócz bowiem tego, że był kolegą Jerzego, i to ze szkół publicznych, nic więcéj o nim nie wiedział.
— W taki sposób — mówił daléj baron — możebyś pan i innym roślinom moim mógł zaradzić? Sprowadziłem je z niemałym trudem z Erfurtu po to tylko, aby patrzéć na ich powolne konanie. Kadzę im, jak umiem, ale nic poradzić nie mogę. Ja i mój ogrodnik wyczerpaliśmy już wszystkie sposoby. Szczególniéj żal mi storczyków. Jeden z nich Zosia bardzo lubiła, to też chodziłem koło niego, jak około dziecka; ale dziś spostrzegłem ze smutkiem, że kwiat już żółknąć zaczyna. Wolałbym niewiedzieć co stracić, niż ten storczyk. Zosia jeszcze nie wie nic о tém, nie miałem odwagi jéj powiedziéć.
Adolf, słysząc te lamenta nad więdniejącym storczykiem, wypowiedziane całkiem na seryo, przyznać musiał, że baron pod tym względem zdziecinniał. Uspokoił go, zapewniając, że, o ile będzie w możności, pomoże mu w utrzymaniu przy życiu tych kosztownych kwiatów.
— W taki sposób, jeżeli Jerzy nie będzie miał nic przeciwko temu, może-byś pan zechciał zaraz obejrzéć pacyentów?
Jerzemu ta propozycya była owszem na rękę; dawała mu bowiem możność powrócenia do altany i delektowania się „Synami ducha“ Maurycego. Uciecha jego była tém większa, gdy się dowiedział, że czekano na niego z czytaniem. Jerzy uściśnieniem ręki podziękował Maurycemu za tę grzeczność. Mniéj może był-by wdzięczny, gdyby był uważniéj przypatrzył się twarzy swéj żony. Alabastry nie rumieniły się, ale płonęły purpurą i drżały ze wzruszenia. Zajmującą widać musiała być rozmowa, która takie kolory dobyła na twarz Ireny. Czekanie więc nie było poświęceniem tak nadzwyczajném.
Nie chcąc podejrzliwym czytelnikom zostawiać pola do domysłów nad treścią rozmowy w nieobecności męża, powiem sam, że Maurycy spowiadał się Irenie ze swojéj miłości dla jakiéjś Włoszki. Romans cały w ustach poety nabierał niesłychanego uroku; był to poemat, opowiedziany prozą, niewykończenie nadawało mu jeszcze więcej powabu i tajemniczości, bo pozwalało domyślać się wielu szczegółów.
Irena z nadzwyczajnem zajęciem i uwagą słuchała mówiącego; dumną była z tego, że się zwierza przed nią człowiek niezwyczajny z najgłębszych tajemnic serca; zazdrościła nieznajomej kobiecie jego miłości tak silnej, poetycznej; oburzała się. na nią, litowała nad nim, i przy tem wszystkiem doznawała pewnego rozkosznego zakłopatania, niepokoju, błądząc po tych tajemniczych labiryntach męzkiego serca, gdzie odbijały się o jej uszy echa niedawnych pocałunków, szeptów miłosnych, wyznań, przysiąg. Rumieniło to jej wstydliwość i rozbudzało dziwne jakieś uczucia.
Każde oglądanie pamiątek wzbudza w nas pewne trwożnie głębokie uczucie, cóż dopiero pamiątek miłosnych, do których oglądania i słuchania ją jednę wybrał Maurycy. Kobieta w takim razie instynktowo czuje się wyższą w oczach mężczyzny od tej, o której on jéj opowiada; wierzy, że, opisując jej miłość do innej kobiety, gdy mówi: kocham ją, jak dawniej, już jej nie kocha. Między słuchającą a opowiadającym wyradza się wtedy związek sympatyczny, po którym, jak po moście, przechodzą wygodnie różne uczucia, które przedtém przepaście dzieliły.
Biblia upostaciowała tę najniebezpieczniejszą pokusę w drzewie wiadomości dobrego i złego. Między wiadomościami, jakich wtedy wąż Ewie udzielił, zapewne musiało być także zwierzenie miłosne. Zwierzenie działa jak narkotyk, usypia duszę i ubezwładnia jéj czujność.
Nie chcę przypuszczać, że Maurycy umyślnie, z wyrachowaniem, użył tego czaru; poznawszy go bliżéj, przekonamy się, że robił to bezwiednie, że natura jego miękka, nerwowa, potrzebowała takiego zwierzenia się, współczucia, dotknięcia delikatnéj ręki niewieściéj do świeżéj rany. Mimo tego, a może właśnie dlatego, narkotyk silniéj działał na nerwy Ireny. Była upojona, odurzona, wzruszona, rozstrojona, cała pod wrażeniem słów miłosnych. Gdyby w téj chwili Maurycy ośmielił się był przycisnąć ją do serca, dotknąć ustami jej czoła, nie była-by może znalazła w tém nic nadzwyczajnego, tak duszą wsłuchała się w podobne sceny, zespoliła siebie z kobietą, o któréj Maurycy opowiadał.
Wejście męża wyrwało ją z tego niebezpiecznego stanu. Podczas kiedy Maurycy rozmawiał z Jerzym, miała czas uspokoić się i przyjść do siebie.
— Któż to przyjechał? — spytała po chwili.
— Adolf, mój kolega
— Nie znam — rzekła krotko, obojętnie.
— Kilka dni temu spotkaliśmy się z nim na stacyi kolei. Pamiętasz?
— A! ten z rumianą twarzą — odezwał się Maurycy, krzywiąc się przytem niezadowolniony. — Ten człowiek na nerwy mi działa swojem kwitnącem zdrowiem i zadowoloną twarzą. Nie lubię takich natur herkulesowych, które dziś chyba są potrzebne tylko na tępienie befsztyków i sznycli po restauracyach. Zdaje mi się, że dusze takich ludzi muszą siedzieć w ich muszkułach, a życia ich celem odżywianie i konserwowanie tych muszkułów. W hodowli koni takie rasowe exemplarze mają swoję wartość, ale pomiędzy ludźmi nie pojmuję ich potrzeby.
Wątła i zwiędła komplexya Maurycego tłomaczyla poniekąd to jego rozdrażnienie przeciw Adolfowi. Dowiedzionem jest, że ludzie słabego zdrowia, szczególniej zagrożeni chorobą piersiową, czują pewien wstręt do ludzi silnych i zdrowych, podobnie, jak go mają ubodzy do bogatych. Wstręt ten tłómaczy się pewnym żalem, zawiścią, a wreszcie chorobliwym stanem nerwów. A Maurycy był do wysokiego stopnia nerwowym. Pod wpływem tego nerwowego rozstroju, kierował się więcej sympatyami i antypatyami, niż rozsądkiem. Do Adolfa od pierwszej chwili powziął był odrazę i nie taił się z tém nawet przed Jerzym, choć wiedział, że to jego szkolny kolega.
Jerzy, jakkolwiek widział niesłuszność zarzutów, jakiemi Maurycy obsypywał Adolfa, nie bronił go, ani tłómaczył, znając uparte usposobienie poety, który nie lubiał być przekonywanym o niesłuszności i oporem rozdrażniał się jeszcze więcéj. Nie odpowiedział więc nic i usiadł, czekając na rozpoczęcie czytania.
— Czy pojechał sobie już ten gość? — spytała Irena, która podzielała całkiem antypatye Maurycego przeciw Adolfowi.
— Nie. Ojciec twój zabrał go do oranżeryi. Jestem więc wolny i mogę daléj przysłuchiwać się czytaniu.
— Nie będę czytał więcéj; nie czuję się usposobionym — rzekł rozkapryszony Maurycy i schował manuskrypt.
Rozmawiali jeszcze czas jakiś o rzeczach obojętnych, a potém przeszli do salonu. Jerzy z obowiązku gospodarza poszedł do oranżeryi odszukać Adolfa.
Irena i Maurycy zostali znowu sami. Oboje czas jakiś milczeli.
Irena usiadła do fortepianu i wzięła kilka akordów, potém spuściła głowę i zamyśliła się.
— Co panią tak zasępiło? ~ spytał Maurycy, zbliżając się ku niéj.
— Myślę о pańskiej Włoszce.
— Jak pani jesteś dobrą!
— Dobroć moja nie wróci panu tego, coś pan stracił.
— Może, tracąc mało, zyskałem wiele: pani współczucie, przyjaźń.
— Przyjaźń!? — Roześmiała się jałowo, z przymusem. Potem, nagle zwracając się ku niemu, spytała: — Czy pan wierzysz w przyjaźń pomiędzy mężczyzną i kobietą?
Maurycy chwilę się namyślał; potem odrzekł, spuszczając oczy przed jej bystrem spójrzeniem:
— Nie wierzę.
— I dlaczegóż pan mówiłeś to, czego nie myślałeś?
— Bo nie miałem innego wyrazu na oznaczenie tego uczucia spokojnego, jakiego doznaję przy pani. Tamta miłość szarpała nerwy, paliła mnie zazdrością...
Irena czy się domyślała reszty, czy słyszeć nie chciała; uderzyła silnie w klawisze i zagrała jakiś urywek z Beethovenowskiej sonaty.
— Kiedy skończyła, zwróciła się do Maurycego, stojącego za nią, i spytała: — Kiedy pan widziałeś się z nią raz ostatni?
— Na kilka dni przed wyjazdem z Medyolanu.
— Więc ona była w Medyolanie?
— Przyjechała z ciotką swoją po wyprawę.
— А ja pana gwałtem wyciągnęłam z Medyolanu. Jakże pan musiałeś ini złorzeczyć!
— Zrobiłaś mi pani tem łaskę, za którą błogosławić panią muszę. Dłuższy pobyt w Medyolanie był-by nad moje siły. Był-bym się strawił gorączką, albo zwaryował. Wtedy nie wyobrażałem sobie, jak można żyć bez niej.
— A dziś? — spytała i zawisnęła oczyma na jego twarzy.
— Dziś dziwię się, jak mogłem kochać.
— I czujesz pan, że bez niej możesz być szczęśliwym?
— Jestem nim.
— Nie rozumiem pana — rzekła, spuszczając oczy na nuty i przewracając kartki z pośpiechem.
— Czy mam się tłómaczyć jaśniej?
Udała, że go nie słyszy i zwróciła rozmowę na inny przedmiot.
— Słyszałeś pan duet z opery mego męża?
Ostatnie słowa powiedziała z naciskiem.
— Nie.
— Podaj mi pan, zagram go panu.
Maurycy ściągnął brwi zachmurzony, poszedł do biurka i, wziąwszy z niego nuty, zbliżył się do Ireny. Wyciągnęła rękę po nuty; on zatrzymał je czas jakiś, patrząc na nią dziwnym wzrokiem.
— Będę szczerszym od pani — rzekł.
— А to w jaki sposób? — spytała z udaną, naiwnością.
— Pani powiedziałaś mi przed chwilą, że mnie nie rozumiész; a ja odpowiem pani, że zrozumiałem. Służę pani: oto nuty męża!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.