Nowy gladjator/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Nowy gladjator
Wydawca Aleksander Nowolecki
Data wyd. 1857
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


I.
L'homme est un apprenti, la douleur est son maître,
Et nul ne se connaît, tant qu'il n'a pas souffert,...
...Les moissons pour mûrir ont besoin de rosée,
Pour vivre, et pour sentir, l'homme a besoin de pleurs.
Alfred de Musset.

Czy widzieliście kiedy dzień świąteczny w Rzymie? dzień jasny, błękitny, gorący, i tłum gwarny, wesoły? jakby natura i ludzie jednem zjednoczone uczuciem, jednym chórem hymn szczęścia i radości wznosiły; jakby ziemia stroiła się w wonie, kwiaty, wdzięki i modliła się pięknością swoją. A ladzie?... i na ich twarzach leżał spokój bezmyślny dziecięcéj wiary. Szczęśliwy, biegł dziękować za to co otrzymał — smutny, szedł ufny że pociechę uzyska; zniechęcony, że mu siły powrócą; znużony, że mu Bóg ulży ciężaru; szli tłumnie do świątyń, gdzie się cudowna twarz Maryi uśmiecha, gdzie Chrystus przebite otwiera ramiona, gdzie się białych aniołów pochylają głowy, jakby czekały tylko modlitwy człowieka. A każdy z prośbą swą idzie śmiało, i wynurza potrzeby, chęci, marzenia; matka prosi o zdrowie dziecka, dziewczyna o miłość kochanka, chłopiec o pocałunek ulubionéj. Wszyscy proszą gorąco, jak dzieci Ojca, ufając, że kto prosi otrzyma, a kto wierzy, wysłuchanymi będzie; bo sercem, nie tylko ustami wymawiają wielkie słowo „Ojcze nasz” i czują się synami Bożemi. Może przez szafirowe przezroczyste niebo południa, łatwiej się wzrok ludzki przebija? jaśniéj, zrozumialéj przemawia głos Boży? może krew żywiej krążąca większą, nieskończoną, miłością porusza ich serca i wszechwładztwem swojem stawa bliżéj Nieba, ukazując Boga zrozumialéj opromienionego na cudownym Taborze, niż owianego w zimne mgły północy.




W dzień Wniebowzięcia Najświętszéj Panny, gdy wszystkie dzwony wzywały ludność do nabożeństwa i modlitwy, ruch i gwar niezwykły panowały w ponurym zwykle Rzymie, a tłum różnobarwny zaległ trawą zarastające ulice, tłum strojny, gwarny, ruchliwy jak zwykle ludność południa. Wśród ogólnego wesela, przesuwał się zwolna, milczący młody człowiek, który na pierwsze wejrzenie zdradzał cudzoziemca. Płeć jego delikatna i biała, niebieskie oczy i jasne włosy odbijały od czarnych głów i ogorzałych twarzy, ale gdyby nawet rysy zbliżały go do otaczających, jeszcze by ruchem, postawą a najbardziéj wyrazem różnił się od nich jak syn północy od południowca, jak Polak od Włocha. Szedł wolnym krokiem w przeciwną stronę, rozpierając cisnącą się ludność na nabożeństwo wieczorne. Potrącony, czasem uniesiony falą ludzką i porywany jéj prądem napróżno starał się wydobyć z tłumu, ale w oporze jego nawet znać było pewną miękkość, pewien brak energii; wreszcie, jakby długą walką zmęczony, szedł posłuszny kierunkowi mass i nie kusił się już wydobyć z ich potężnego uścisku. Nagle, jak to często bywa wśród tłumu, jakiś ruch jego falisty otworzył niespodzianie wolne przejście i młody człowiek wysunął się co prędzéj, otrząsając się i jakby odpoczywając po wysileniach, które jednak zmęczyć go niemogły. Znać jakieś moralne znużenie gniotło go swym ciężarem, bo czoło jego blade schylało się ku ziemi a oczy nieprzyzwyczajone do blasku południa, przymykały się boleśnie, jakby olśnione słońcem, pod którego promieńmi niebo i ziemia zdawały się płonąć, a mury i kamienie rażącéj nabierały białości. Słuchał niecierpliwie dochodzących śpiewów i śmiechów co go fałszywym raziły dźwiękiem i smutnym echem odbijały w jego duszy. Szedł zwolna, prawie nie wiedząc gdzie idzie, chcąc tylko oddalić się od ludnych ulic; gdy głos jakiś wesoły, przemówił do niego w miękkim Romańskim dyalekcie:
— Gdzież idziesz tak samotny, mój ty marzycielu? Rafaelu w kolebce....

I razem jakaś ręka spoczęła przyjaźnie na jego ramieniu.
Zagadniony, podniósł wzrok i ujrzał przed sobą dwóch młodych ludzi, artystów jak on, towarzyszów pracy, marzeń, nadziei. Ten co przemówił do niego, Kamillo, malarz dylletant, piękny jak Antinous, nosił na wesołéj, ożywionéj twarzy, piętno głębszych myśli. Nie mąciły mu one jednak pogody czoła, owszem dodawały blasku oczom, wartości uśmiechowi, zawsze trochę smutnemu, zdradzając wyższą naturę pod lekkim, światowym pozorem. Od razu człowiek ten wyróżniał się od tłumu czemś nieokreśloném, nieujętem; można go było nielubić, nieuważać było niepodobna.
Drugi, rzeźbiarz Marcello, dziwną z towarzyszem przedstawiał sprzeczność: wieku jego trudno było oznaczyć, bo twarz blada i zmęczona nosiła na sobie piętno nieokreślone choroby, namiętności czy pracy? Czoło ogromne, szerokie, otwarte, nieproporcyonalnie rozwinięte względnie do reszty twarzy, ocieniały włosy dziwnie najeżone, co piętrząc się nad niém olbrzymiły jeszcze tę potężną głowę, na któréj nie brakło ani jednéj z wypukłości wskazanych przez Galla. Oczy wielkie, osadzone głęboko i czarno podkrążone, odbijały rażąco na bladem tle twarzy i błyskały fosforycznie, jakby połyskiem wewnętrznego ognia, jak skry ciskane w nocy z krateru wulkanu.
Patrząc na niego, mimowoli przychodziła na myśl włoska nazwa „merzo matto[1] nieraz po cichu dawana młodemu rzeźbiarzowi, którego życie i prace jakaś mgła tajemnicy obwiewała. Z resztą, któż kiedy ściśle odkreślił granice gdzie najpotężniejszy rozum styka się z szaleństwem? kto będzie śmiał zawyrokować, czy więcéj prawdy leży w głębokiéj nieraz myśli szalonego, czy w oklepanych formułkach rozsądnego życia? Może te myśli przeszły przez głowę cudzoziemca gdy patrzył na współtowarzyszy, nie odpowiadając na pytanie Kamilla.
— Gdzie idziesz Wacławie? — powtórzył ten ostatni trącając go z lekka.
— Niewiem doprawdy, smutny jestem i chory, potrzebuję powietrza i ruchu.
— Wierzę bardzo, po tylu dniach pracy; od trzech miesięcy zamknąłeś się jak ślimak w skorupie; musiałeś być bardzo szczęśliwy?
— Szczęśliwy? — powtórzył Wacław z dziwną intonacyą w głosie — dla czego szczęśliwy?
— Musiałeś się kochać?
— Nie.
Kamillo ruszył ramionami i mówił daléj z włoską żywością.
— Jakżebyś inaczéj mógł wyżyć tak samotny; to dobre z kochanką, a i tak kochać się trzeba piekielnie, by zapomnieć o przyjaciołach, o świecie Bożym, tak rozkosznym i pięknym! chyba ci on jaśniał w oczach jakiéj nowéj Beatryce, tak to rozumiem jeszcze. No, spowiadaj się.
— Spowiedź moja krótka — mówił Wacław ożywiając się cokolwiek, jakby porwany mową towarzysza. — Zgadłeś na wpół; nie byłem samotny, tylko cuda o jakich mówisz jawiły mi się we własnym duchu i widomych nieledwie nabierały postaci.
— Rozumiem, Samolubie! dziewięć muz spływało ku tobie, po promieniu słonecznym i okrążając zaczarowanym wieńcem, natchnieniem przepełniały ci piersi. To zresztą dobre na dni kilka, ale trzy miesiące? za długie na podobnie eteryczne towarzystwo. Prawda, że stoi przed tobą śmiertelny, do którego nigdy spłynąć nie raczyły!
— Może ich głośny śmiech Rozarity odstrasza od twojéj pracowni — rzekł Wacław z uśmiechem — one są samowładne i zazdrosne, a od radości uciekają spłoszone: Anioły lubią samotność, cichą modlitwę i łzę cichą.
— Może anioły, ale muzy?... nie zapominaj z łaski swojéj że te bóstwa pogańskie, są rodzaju żeńskiego, można je podrażnić bez szkody jak ziemską kochankę i przywabić weselem, rozkoszą nawet! wierz mi, chętniéj uwieńczą podniesione czoło, niż popiołem pokory posypaną głowę.
— Mówisz to z doświadczenia?
— O mój drogi! znasz mnie, wiesz że się o to nie kuszę. Sława, to dla mnie czczy wyraz, bez treści; wieńców laurowych nie pożądam nawet, praca ciągła mnie morzy, a atmosfera pracowni zabija. Podziwiam was, ale ci zazdrościć nie mogę, nawet tych dziewięciu kochanek co umilały ci długą samotność. Mnie potrzeba gwaru, ruchu, powietrza, bicia serca, i serca coby równo z mojém biło, i wesołych towarzyszy i uścisków Rozarity. Nieraz, gdy myśl jaka zabłyśnie mi w głowie, naciągam płótno, nakładam farby i zabieram się do roboty, ale niech mnie promień słońca doleci, niech piosnka wesoła zabrzmi koło okna, niech Rozarita uśmiechnie się do mnie, postanowienia moje miękną jak śnieg pod niebem naszem. Bo też na co sobie tyle zadajemy pracy, dążąc nieustannie, goniąc niewiedzieć za czem i po co? życie i tak krótkie... używajmy, używajmy póki pora! żyjmy póki życia starczy a żyć to kochać, wszak prawda?
— Prawda, wielka prawda, Kamillo ale do tego coś mówił, chrześcijańskiego słowa brakuje jeszcze. Żyć to kochać ale i cierpieć, bo kto nie przebolał, kocha źle, dziecinnie i zupełnem nie żyje życiem. Czy myślisz że ja nie żyję? gdy samotny w swojéj pracowni obiema rękami przyciskam piersi, bo je rozrywa szalone serca bicie! Czy myślisz, że nie żyję? gdy pośród nocy długich, bezsennych, gorącemi łzami modlę się Bogu i pragnę tego co ziemia dać nie może, a co wśród bólów serdecznych ukazuje mi się, jak zaczarowane wody spragnionym podróżnym Sahary, jak widzenia Nieba konającym męczennikom... a ja, wyciągam ręce bezmyślnie, by pochwycić widziadła owych wielkich, niepojętych krajów co tylko boleść objawić nam mogą; i drżę... by mi nie uleciały. Czy myślisz że nie żyję? gdy bijąc się z myślami własnemi i z trudnością formy, wcielić je chce w pojętne, dotykalne kształty, widzialne. zrozumiałe dla wszystkich, a farb mi brakuje na ich barwy tęczowe? światła mi brakuje na promienie ich oczu i wreszcie, zabraknie mi posągów odpowiednich duchom co je ożywić mają... rozumiesz?
— Nie bardzo, takie życie to piekło.
— Szukasz życia? — mówił daléj Wacław, a oczy jego gorzały natchnieniem, twarz zrumieniła się nagle gorączką wewnętrzną, a słowa dźwięczały serdecznem echem jakby całe życie miał na ustach.
Rzeźbiarz patrzał jednakim, szklistym, przenikliwym wzrokiem, co zdawał się wpijać do głębi ducha. Milczał, nie przerywając dwóm towarzyszom.
— Szukasz życia? — mówił Wacław — napróżno szukasz zewnątrz siebie, co wewnątrz tylko znaleźć możesz; nic cię nie zadowolni, nic ci nie wystarczy; wypijesz morze a pragnąć będziesz, jeśli po krople życia nie sięgniesz do głębi własnego ducha.
— Jesteś w natchnieniu, czy w gorączce — przerwał uśmiechając się Kamillo. — Mówisz, jak najlepszy kaznodzieja.
— Dla czego myśl moja płynie jasném słowem a jasną postacią wypłynąć nie chce? dla czego z gniewu połamałem paletę i rzuciłem pędzel co mi jéj obrazu wcielić nie może? dla czego ta twarz jawi mi się w snach tylko i jak spłoszona rozpływa się w mgłę niewyraźną gdy ją chcę pochwycić na płótno? igra ze mną, widzę ją... zbliża się na obłoku, błyszczy śród promieni, jeszcze chwila... a będzie moją. Ale daremnie! nim ją spamiętać zdołam, nim ją okiem spragnionem obejmę, znika! to męka Tantala! Ileżem postaci nakreślił, a przy tym ideale wszystkie blakną, wszystkie więdną — ja oszaleję nad tym obrazem!
— Brakuje ci modelu? — zapytał Kamillo.
Wacław wstrząsł smutnie głową.
— Bo nie kochasz, bo z własnéj piersi nic nie dobywasz dla niego. Posłuchaj mnie nawzajem. Żyć to kochać i cierpieć powiedziałeś, dotąd cierpisz tylko, znasz piekło, ale nie znasz Nieba, czegoś niestworzył cierpieniem, może stworzysz miłością.
— Czy myślisz że kochać tylko można kobietę? — odparł pogardliwie Wacław. — Mówisz że moje życie to piekło, a kto ci powiada żebym je na twoje chciał zamienić Niebo? Czy nie miłością uderza mi serce gdy z pod pędzla mego wypływa promienista spokojem postać anioła, lub brzemienna myślą głowa mędrca? jak nieśmiało, jak z drzeniem, dotykam końcem pędzla krańca ich szat, pukla włosów, tyś pewno tak nie zadrzał nigdy przyciskając usta namiętne do ust ukochanéj, z jaką roskoszą i trwogą zbliżam się do dzieła mego, jak łza gorąca niezmąconego szczęścia zwilża mi płomienne lice, gdy ideały, marzenia, sny moje!.. żywym uśmiechem przemawiają do mnie. Jeśli to nie jest miłość, Kamillo, to niewiem co nazywacie miłością?
— Więc czego żeś smutny?
— Mówiłem ci, braknie mi farby i światła, braknie mi natchnienia, na postać główną mego obrazu, na postać Ewy nad ciałem Abla, matki grzechu i odkupienia. Piękność mojéj Ewy winna streścić w sobie wszystkie piękności przeczute, boleść wszech boleści i miłość wszechmiłości; a przed jéj okiem otworzonem łzą, pokutą, przesuwać się muszą jak w śnie jasnowidzenia, wszystkie męki cierpienia i ofiary ludzkości. Musi ona połączyć w sobie Kassandrę i Ś. Annę. Chcesz żeby ziemia dała mi postać podobną, kiedy jéj z siebie wysnuć nie mogę?
— Wacławie — odezwał się wreszcie Marcello, co dotąd w milczeniu słuchał całéj rozmowy i tylko czasem lekkiem kiwnięciem głowy przytakiwał. Wacławie, strzeż się dumy, ja się boję czy zamiast kochać sztukę, nie kochasz siebie i tylko siebie w dziełach swoich; a taka miłość płodną być nie może.
— Żebyś wiedział — pochwycił Wacław jakie piekło leży w tem jednem słowie „chcę a nie mogę.” Jestem jak anioł strącony w przepaść, rozumiem potępienie. Widzę Nieba do których wzlecić nie mogę i zapomieć ich nie mogę!
— Aniołowie, upadli dumą, i ty grzeszysz dumą, chcesz być równym Bogu i jak On tworzyć z siebie.
— Nie rozumiesz mnie — jam zawsze tworzył z Bogiem w sercu i z modlitwą na ustach.
— Chciałeś może by Bóg cud dla ciebie uczynił? czyż to nie grzech szatana, czyż to nie pycha? Chciałeś zasklepić się w sobie, tworzyć i kochać sam w sobie, rozkosze i bóle chciałeś wysnuć z własnego łona; Kamillo mówi prawdę: nie kochasz, ztąd bezsilność twoja.
— Kocham — powtórzył Wacław z mocą — tylko ani on, ani ty nawet, miłości mojéj pojąć nie możecie.
Marcello wzruszył ramionami.
— Artysto, malarzu, rzekł z ironiją, chcesz tworzyć arcydzieła, a gardzisz formą, a gardzisz ziemskim objawem Bóstwa.
— Nie, tylko chcę by przywołana, wyższem, wszechwładnem zaklęciem ducha, upostaciła go widomie i urobiła się według myśli mojéj.
— Jakiem słowem ją zaklniesz? jakiem słowem ją opanujesz? Idź pierwéj naucz się go na ustach kochanki, wyjdź z ciasnego kręgu, który własną miłością zakreśliłeś w koło siebie, rozmiłuj się w utworach Boga, w ludziach, a wcielisz ludzkość w swoją Ewę, poznaj miłość i cierpienia w życiu a odtworzysz je w sztuce.
— Kochaj kobietę, dodał Kamillo, a ona ci streści wszystkie piękności, jak sam mówiłeś.
— Ale czyż nie powinienem stać wyżéj i patrzeć z góry, z oddali, na to co odtworzyć pragnę. Czyż wpleciony w koło namiętności i pragnień, nie zstąpię z kapłańskiego piedestału, czyż ucząc się formy, nie zapomnę ducha? Myślicież, że bez walki, bez pokonania siebie, przyjąłem życie jakie wiodę, czy myślisz Kamillo, że jak ciebie i mnie nie nęcił promień słońca, dźwięk wesoły i uśmiech kobiety? alem miłość ziemską zabijał wyższą, szlachetniejszą żądzą. Opuściłem kraj rodzinny, matkę, i ojca, a poszedłem za jakimś głosem tajemniczym, co na mnie wołał: „Daléj i daléj.” Nakazałem milczenie pragnieniom serca i krwi młodzieńczéj; ideałem zabiłem kobietę, duch mój opanował ciało samowładnie i osiągnąłem spokojność.
— Spokojność to śmierć, przerwał Marcello, gdzie niema walki, tam niema życia. Jesteś zgubiony, jeśli nie pokochasz. Będziesz cenobitą, kapłanem, ludzie będą ci stawiać posągi, ale ty już ich niezbudujesz. Wierzaj mi, dodał ponuro.
— Pokochać, powtórzył smutnie Wacław, znajdź mi kobietę którąbym mógł pokochać, piękną duchem i ciałem jak marzenia moje.
— Jak Faust, kochaj prostą Gretchen, któraby cię sercem zrozumiała.
— Gdyby wracać się można do pojęć minionych, gdyby siła niewidzialna nie parła nas naprzód jak Ahasverusa, mógłbym może Gretchen ukochać i być zbawionym jéj miłością, ale prostota ducha, jest jak raj utracony; czyja myśl i oko wybieży za granicę domowego widnokręgu, nie posiędzie go więcéj — około Gretchen przejdę ze czcią, ze łzą żalu może, ale kochać jéj już nie mogę.
— Bo zapatrzony w bezcielesne, bezkształtne ideały, odwróciłeś wzrok od ziemskich aniołów; — rzekł Kamillo — zapomiałeś jak oczy ich płoną, usta uśmiechają się rozkosznie, gdy serce żywiéj zabije w piersiach, a pocałunek wywoła rumieniec na lice. Chodź ze mną, a zaklęte koło co cię otacza, pęknie rozerwane ich uściskiem gorącym.
Wacław milczał, lice mu dziwnym rumieńcem gorzało, Marcello wzrok przenikliwy w nim zatopił, jakby chcąc wyczytać w głębi jego ducha budzące się walki i pragnienia.
— Nie — rzekł wreszcie Wacław — nie zaprę się tak w jednéj chwili przeszłości mojéj, nie stracę w jednéj nocy rozkoszy owocu tylu zwycięztw. Rozpusta, to nie miłość jeszcze.
— Kobieta, miłość i rozkosz to tak z sobą złączone, że przyznam ci się, nigdym ich nie mógł rozróżnić, ale mniejsza o to! zostańże marzycielu z twojemi marami, artysto stworzycielu, zostań z Ewą nieobleczoną jeszcze w ciało, z taką jaką była nim ją Bóg Ojciec wywiódł z serca człowieka, idź błądzić przy świetle księżyca jak dusza pokutująca i wywołuj z grobu, z popiołów, widziadła uczucia, jeśliś go zaznał kiedy, jeśli go wasze niebo północy nie zmrozi, nim się obudzi i ozwie w sercu wszechwładnie. Niech ci Ewa spłynie po promieniu księżyca, bladym jak farby twoich obrazów, zimnym jak krew w twoich żyłach; ja, idę do Rozarity.
Wacław popatrzył chwilę, za odchodzącym i z gorzkim uśmiechem obrócił się do rzeźbiarza, co stał na miejscu ciągle w niego wpatrzony.
— A ty nie kochasz jak on, nie spieszysz jak on? — zapytał.
— On kocha za wiele, ty kochasz za mało, obadwaj nie jesteście w prawdzie.
— A ty?
— Ja? — szepnął Marcello — niech cię Bóg strzeże od dróg podobnych moim, od miłości, jaka mnie pożera. Przed tobą życie całe stoi otworem, kochaj! ale nie jak ten młody szaleniec, duchem zostań w niebie, po formę tylko zstąp na ziemię. Nie mów że cierpisz jak potępiony... dziecko, wyzywasz nieznaną ci potęgę i bóle nieznane; ty kochasz ideał a ideał to przyszłość, rozumiesz? to nadzieja, ale i piekło? Dante go przeczuł. Senza speranza, senza speranza, mówił przerywanym głosem powtarzając wiersz nieśmiertelnego poety.
Po chwili podniósł głowę pochyloną i mówił daléj biorąc drżącą rękę Wacława.
— Nie bierz za śmierć chwili letargu, ale jeśli na prawdę kobieta już ci nie wystarczy, jeśli dusza twa nie trafi na ziemię z obłędnych krain ideałów, jeśli myśli twéj upostacić nie zdołasz i bezsilny, złamany, nic nie wysnujesz z siebie, to chodź do mnie: w ostatniéj chwili zrospaczenia ducha, konania myśli, przyjdź do mnie; odsłonię ci moją kochankę, a pierś jéj wielka, potężna, przygarnie nas obu w miłosnem objęciu, gdy rozpłonie pod gorącym dwóch piersi uściskiem! Pocałunkiem zaklniemy jéj usta milczące, by z nich słowo bytu wypłynęło; aż gdy lice ogrzane czystem tchnieniem naszem zrumieni się powoli, aureola zabłyśnie nad jéj bladem czołem, uwieńczonem w cyprys i powstanie dla nas promienna i jasna, śpiewając hymn jakim może kiedyś, kiedyś, dźwięczały praojcom naszym, harfy Eolskie. A gdy raz dla ciebie strząśnie pył z tęczowej szaty i ukaże ci się w blasku czarodziejskim, gdy ci raz twarz swą wszechpiękną odsłoni, ukochasz ją, jak jam ją ukochał!
I postać rzeźbiarza razem ze słowami zdawała podnosić się i olbrzymieć w półcieniu wieczornem; włos jeżył się na głowie, oczy gorzały jak pochodnie przykrym, gorączkowym blaskiem obłąkania. Patrzał przed siebie z natężeniem, jakby postać tajemnicza występowała widna dla niego we mgle wieczoru i na wywiędłą twarz wywoływała rumieniec. Stał chwile zapatrzony, rozmarzony bezmyślnie wyciągając ramiona i oddalił się spiesznym krokiem, jakby goniąc coś niedostrzeżonego dla ludzi. Wacław został sam zdumiony ostatniemi słowami towarzysza i wolnym krokiem skierował się ku miastu od którego podczas rozmowy daleko odeszli. A w duszy jego brzmiały słowa towarzyszów „kochaj, kochaj!” budząc w nim dawno uśpione pragnienia co jak hydra stugłowa podnosiły się wszechwładne szarpiąc mu serce i krwawiąc dawno zapomniane blizny. Wrócił do siebie, zapalił lampę i stanął przed wielkiem płótnem na którem dopiero „śmierć Abla” ciemną farbą podłożoną była. A jednak już w tych pierwszych zarysach poprawność stylu, harmonija linij a nadewszystko, przerażająca siła wyrazu zdradzały rękę mistrza, co samowładnie odzierżył sposób; dla którego sztuka nie miała tajemnic. Tylko główna postać obrazu nakreślona była kilku linijami, które oznaczały jedynie miejsce jakie zajmować miała; artysta ukształtował ją tak jak mu się przedstawiła, niewyraźna i w mgłę niepewności owiana. Spojrzał na obraz i wzrok jego zatrzymał się sztywny, nieruchomy na próżnem miejscu, jakby chciał potęgą, magnetyzmem woli urobić kształt dla myśli swojéj — patrzał, lica mu pałały, źrenice krwią nabiegły, usta wykrzywił bolesny wyraz rozpaczliwéj niemocy i milcząc cisnął konwulsyjnie dłońmi rozognione czoło.
— Nic! zawołał z stłumioną wściekłością uderzając piersi; wiecznież mi tu próżnia odpowie? Boże, Boże! na coś nam dał myśl, wolę i... bezsilność!
Długo tak stał pasując się z boleścią, z niemocą; oko w oko mierząc się z cierpieniem swojem i rachując nieledwie gorączkowe uderzenia pulsu. Zwolna łagodny powiew letniego wieczoru, dolatując przez otwarte okno, obejmował go czarem swoim i koił myśli wzburzone. Aż wreszcie, łza zabłysła w suchem jego oku, jak gwiazda pociechy. I jak gdyby wszystkie struny ducha naprężone gwałtownie zmiękły zwilżone tą łzą jedną, tak i on zapomniał o zwątpieniach i boleściach swoich, a myśl uciekła daleko, daleko, za rzeki, za góry! I przeniosła go do dworku rodzinnego co stał na wzgórzu, biały i jasny śród grabowych szpalerów i lip odwiecznych, nad bystrą rzeczką i łąką zieloną. Dworek wesoły, poważny, a tak cichy, tak spokojny, jakby go Anioł stróż osłaniał skrzydłami srebrnemi od myśli zgubnych i marzeń dalekich; jakby tam niczyje nigdy nie zapłakały oczy i niczyje pragnienie nie wybiegło za ściany jego! A jednak Anioł stróż tego domu nie strzegł go dość pilnie, może na chwilę odwrócił oczy od śpiących, goniąc za jaką gwiazdą wysoką, może się zapatrzył na siostrzyczkę Anielkę co śliczna jak obrazek, wesoła jak skowronek była radością wszystkich oczu, szczęściem domowego ogniska. I gdy Anioł opuścił skrzydła na chwilę, lub w inną spojrzał stronę, nowe pragnienia, dziwne niepokoje wśliznęły się do tego domu, opełzły pierś jedynaka, że od razu dom rodzicielski stał mu się ciasnym, powietrze dusznem i niebo nie dość błękitnem. Chodził smutny pośród szczęśliwych a czoło przejadały mu myśli dla nich nieznane, serce, uczucia niepojęte. Widział, jak jednego wieczoru gdy chłopiec dorósł młodzieńca, obsiedli wszyscy wesołe dawniéj domowe ognisko, ojciec ze smutnem i poważnem obliczem, ręką spracowaną pocierał czoło; na matki lice, zwykle jak dzień wiosenny pogodne, łza po łzie spływała, Anielka szlochała w kąciku, a wszystkich oczy niby promienie w ognisku zbiegały się na twarzy młodego człowieka, który ostatni wieczór przed długą podróżą spędzał w domu rodziców. I on miał oczy wilgotne, bo któż nie zapłakał za przeszłością niepowrotną na progu nowego życia? ale z za łzy dzisiejszéj przebijał się uśmiech do jutra, co go nęciło tęczową barwą nadziei, a na twarzy jego promieniało tyle wiary i tyle zapału iż ojciec zrozumiał że każde słowo będzie daremne, a matka że go nie powstrzyma. Nazajutrz płakali sami, a młody marzyciel leciał jak niewolnik wyzwolony, jak ptak wypuszczony z klatki w przyszłość, daléj i daléj! nie oglądając się za sobą, nie rozumiejąc co tracił na zawsze, i nie przeczuwając że ten domek i ogród miały wyryć się w jego pamięci jak raj utracony. I tak wspomnienie po wspomnieniu przesuwał daléj, niby ziarnka wielkiego różańca który śmierć dopiero ostatniem zamknąć miała ogniwem, a za wspomnieniami niejedna łza zbiegła, nie jedno westchnienie uleciało do téj przeszłości niepowrotnéj, do tych co go kochali z daleka, a od których dzień każdy większą oddzielał go zaporą pojęć zdobytych krwawą pracą, krwawym znojem, i bolów, których oni nie rozumieli nawet. Nieznacznie w piersi jego dumnéj zagościła tęsknota, uczuł się samotnym w téj dalekiéj ziemi, bez wiary w siebie, zawieszony między niebem a ziemią, nie mogąc ni dostać się wyżéj, ni wrócić do powszedniego życia. Bez nikogo, z kimby mógł myśl swą podzielić, ktoby łzę pocałunkiem otarł z jego oka i uśmiechem pogodę myśli przywrócił.
— Ewo moja! — rzekł, podnosząc wzrok na obraz — tyś symbolem mojego życia, to ty czarodziejko niewyraźna, ukazywałaś mi się wśród lat dziecinnych, stawałaś nad łożem śpiącego i szeptałaś mi tajemnicze wyrazy, co nie wiedzieć skąd śród dni spokojnych, gorączką krew mi burzyły i malowały jaskrawemi barwy dalekie kraje niedościgłe okiem, zaludnione postaciami nadpowietrznych światów!.. słyszałem szelest ich szat białych, widziałem migoczące gwiazdy na ich czołach, paliły mnie promienie ich oczu słonecznych. To ty podmuchiwałaś mi w nocach zapału, marzenia niebiańskie których nigdy, nigdy ziścić nie miałaś, wołałaś mnie za sobą a jam ci uwierzył. Czemuż krzyż, który mi matka kreśliła nad czołem nie obronił mnie od twojéj potęgi? czemuż palma kwietnia, zieleniejąca nad łóżkiem nie dała mi snów spokojnych jak to nam dzieciom obiecywano wieszając ją przy obrazku patrona? a dziś, cożeś mi dała za łzy gorące, za krew serdeczną? odbiegłaś mnie, zostawiłaś samego, bez siły, bez natchnienia.... Zatrzymał się a w odpowiedzi zabłysły mu wszystkie myśli wcielone, wszystkie obrazy wyszłe z pod pędzla i okrążyły go wieńcem wspomnień, jakby wymawiając tę chwilę zwątpienia.
Malarz zakrył twarz rękoma i zawołał z głębi ducha, to jedno słowo serdecznej modlitwy:
— Bluźniłem!







  1. Pół-waryat.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.