Noc i świt/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 30.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
30.

Jeżeli wielu Polakom, osiadłym na ziemiach piastowskich, było ciężko żyć, a niepodobna weselić się, to przecie byli oni wysoce uprzywilejowani w porównaniu z nieszczęsną rzeszą tych Polaków, którym zabrano wszystko, co posiadali i kochali, a ziemia praojców usunęła się im z pod stóp, a zapach jedyny wspomnień młodości nasiąkł swędem zgliszcza i sromotnym zaduchem rozsiadłej na miejscach świętych tłuszczy.
Polacy mordowani, ograbieni, wyparci z Litwy Kowieńskiej, z Inflant Polskich, z Białorusi, z Ukrainy, poszli ogromną ławą nędzy i rozpaczy na Zachód, do pokrewnej Polski i w niej znaleźli niezbyt otwarte ramiona rodaków, jednak po mękach — przytułek. Szli bez jęków i złorzeczeń, przypadli w przygodnych kątach bez skargi — tak cicho, że gdyby jaki Polak amerykański nieświadomy migracji z lat ostatnich, zwiedzał szczegółowo oswobodzone ziemie Rzeczypospolitej i spotykał w nich „Kresowców“, sądziłby, że to jakaś warstwa inteligencji mniej przedsiębiorcza: upośledzeni krewni, rezydenci, może pasorzyty?... A przecie byli to członkowie rasy najprzemyślniejsi, którzy daleko na Wschód nieśli dobrą sławę polskiej gospodarki i polskiej kultury, zbieracze, lecz i szafarze bogactw, „panowie“ uznawani za takich bez przymusu przez ludność litewską i ruską, luminarze pasa neutralnego między Europą, a dziczą wschodnią.
Siedzieli cicho, ale czynnie w zimnej gościnie u rodaków, obliczając szanse upragnionego powrotu do miejsc urodzenia i warsztatów pracy, zmawiając się między sobą, szukając sprzymierzonej siły, na której mogliby oprzeć swe plany odzyskania zagrabionej ziemi.
Tadeusz Sworski podczas swej emigracji poznał na miejscu wybujałość życia, przywiązanie do siedzib Polaków litewskich i ruskich, widział okrucieństwo rugów i wandalizm spustoszeń, rozumiał zatem dokładnie żałość tkwiącą w umysłach wypędzonych Kresowców. A jako Polak, obejmujący troskliwą myślą całość spraw ojczystych, bolał sam nad straszną krzywdą, która dzieje się tłumom obywateli i nad srogiem okaleczeniem dawnej Rzeczypospolitej.
Skoro tylko zaczął krążyć po mieście, wybrał się na odszukanie przynajmniej znajomych z Kijowa, o których dowiedział się, że zamieszkali w Warszawie, więc najpierw do Łabuńskich.
— Przyznam ci się, Zosieńku — mówił do żony, wychodząc z domu — że idę tam z obowiązku wdzięczności za ich gościnność w Kijowie, ale bez ochoty. Co ja im powiem na pociechę? Co mogę wskazać w przyszłości, aby wzbudzić nadzieję? — — Akt pospolitej kondolencji, jak tam ten w Inogórze — tam po stracie syna, tu tylko po stracie wymarzonego zięcia — ale i całej fortuny. To dla niektórych ludzi jest równoznaczne z cywilną śmiercią. A boję się, że Łabuńscy do takich należą.
Skoro jednak przestąpił próg mieszkania Łabuńskich, rozweseliły się nieco jego smutne przewidywania. Mieszkanie było skromne, ale nie tchnęło ani nędzą, ani klasztorną ciszą. Do przedpokoju dolatywały z za ściany dźwięki ożywionej męskiej rozmowy. Gdy Stefan Łabuński dowiedział się o nazwisku gościa, wyszedł żwawo z gwarnego gabinetu, uściskał Sworskiego serdecznie i pchnął go do pustego pokoju, obiecując, że zaraz się tam zjawi.
— Tymczasem moja żona...
Sworski znalazł się w pokoju, który mógł być i sypialnym, bo parawan odgradzał kąt zagadkowy. Na ścianach tkwiło kilka portretów i obrazów bez ram. Meble były nieskładne i obojętne. Na jednym tylko stole stała wielka skrzynia inkrustowana, śniada od patyny wieków i pociągała ku sobie oczy niespodziewaną tutaj świetnością. Sworski jął się jej przyglądać:
— Sceny biblijne krajobraz i figury włoskie, ale robota zapewne holenderska. — — Początek baroku, może nawet schyłek 16-go wieku. — — Dobry numer muzealny.
Wtem weszła pani Łabuńska z córką Hanką. Obie nie odmłodniały zaiste przez te trzy lata, ale matka więdła ozdobnie, szlachetnie, córka zaś kwitła chorobliwie. Powitano się ze znacznem rozrzewnieniem, ale w skąpych, wstrzemięźliwych wyrazach, bezsilnych dla naprawy nieszczęść, zdolnych tylko rozedrgać minione dni szczęśliwe i podkreślić ich niepowrotność. Ponieważ obie kobiety czuły, że Sworski wie o nich wszystko, co najcięższe, zaczęły wypytywać raczej o jego losy. Sworski rekapitulował swobodnie, bez nacisku na czarne strony swego istnienia. I rzeczywiście, jak wobec Linowskich w Inogórze, czuł się i tutaj względnie oszczędzonym przez los najokrutniejszy:
— Cóż powiem, drogie panie? Zasiedziałem się w tem mieście tortur, Kijowie — — wpadłem w łapy bolszewików, którzy za głupi byli, aby poznać we mnie groźnego przeciwnika ich zasad i... trochę długo trzymali mnie w więzieniu, aż nareszcie wypuścili. — Zachorowałem wprawdzie po powrocie do kraju, ale i to było tylko wstępem do najszczęśliwszego okresu mego życia: zyskałem taką Opiekunkę mego zdrowia i życia, że mi je naprawiła i... wzięła mnie za męża...
— To jest? — czy dobrze rozumiem? — ożenił się pan? — pytała ciekawie pani Łabuńska.
— Tak jest — i wyjątkowo dobrze; nie ja jeden jestem tego zdania.
W tej chwili Stefan Łabuński wszedł do pokoju.
— Słuchaj, Stefku — zawołała pani — pan Tadeusz Sworski ożenił się!
— Serdecznie winszujemy — rzekł Łabuński — musimy koniecznie poznać małżonkę pańską.
— W najbliższych dniach przedstawię ją państwu.
Na tem poprzestano. Trudno było przekonać naprędce Łabuńskich, że pani Zofja jest osobą jedyną na świecie; pozostawiono to przyszłości. Hanka mniej radośnie, niż rodzice, uścisnęła rękę Sworskiego i wyszła z pokoju. Wyjście to było tak jakoś wymowne, że Sworski zaryzykował pytanie:
— Czy ciągle pamięta?...
— Ach, panie — rzekł Stefan Łabuński porywczo, ale zarazem boleśnie — to jest nieszczęście!
— Że pamięta? — zagadnął Sworski.
— Właśnie! Gdybyśmy żyli dawnemi projektami... dawnemi marzeniami, wszyscy wstąpilibyśmy chyba do klasztoru, albo jeszcze głębiej. Trzeba żyć pomimo wszystko, panie. — — Tereska wyszła za porządnego człowieka, Wapowskiego; mają ładny majątek w Lubelskiem.
Odezwała się pani Łabuńska:
— Żeby pan, panie Tadeuszu, pomówił z Hanką i wybił jej z głowy ponure myśli. Pan miał na nią taki wpływ pokrzepiający. — — A ona rzeczywiście przemyśla o klasztorze!
— Słyszałem o tem. Rozmawiałem z Linowskim w Inogórze.
— Ach, to już się rozniosło — — westchnęła pani.
A pan Łabuński inaczej zareagował na oświadczenie Sworskiego:
— Aa, był pan w Inogórze. — Jakże tam? Wielkie spustoszenia?
— Znaczne i po wierzchu. — Ale nie rozmawialiśmy o tem z prezesem. Sam on wywołał rozmowę o synu, którego ja widziałem jeszcze w Kijowie, w krechowieckim mundurze, a on, ojciec, już go takim nie oglądał.
— To najnieszczęśliwsi ludzie, Linowscy! — zawołała pani Łabuńska. — Stracić jedynego syna i nie wiedzieć nawet, gdzie leżą jego kości!
— Ale pozostała im ziemia, własna siedziba... — dodał mąż zadumany głównie o treści swojej własnej niedoli.
— Nie pozostało nic z posiadłości pana tamtejszych? — zapytał Sworski, wchodząc w istotę myśli niedopowiedzianej.
— Z tamtejszych nic absolutnie — bo i banki ograbiono. A tutejszych nie było żadnych. Całe nasze mienie oparte było na ziemi posiadanej tam i na bankach krajowych. Nic nie wywieźliśmy oprócz kilku kufrów i drobnej części pamiątek.
— Więc jakże państwo tu?... — dodał machinalnie Sworski.
— A cóż? — ja pracuję w banku i w towarzystwie asekuracyjnem; żona moja maluje „batiki“. — — Nie pójdę przecie, jak wielu ze szlachty rosyjskiej, grać na bałabajkach Żydom po gabinetach.
— Oczywiście. — Ale jakże w przyszłości?
— O przyszłość to ja chcę pana zapytać, panie Tadeuszu. Pan zna lepiej swoich tutaj. Czy oni myślą o nas, przecie braciach i przecie najokropniej pokrzywdzonych?
Sworski milczał długą chwilę. Nareszcie wycedził przez zęby:
— Przyszłość wasza, Kresowców wydziedziczonych, wydaje mi się na tam tych ziemiach... problematyczną.
— A nie! — obruszył się Łabuński — to nie może być! Musimy powrócić, albo otrzymać stosowne odszkodowanie. My z naszej strony robimy, co tylko możebne. Ot i dzisiaj trafiłeś pan u mnie na sesję z dwoma waszymi viceministrami, jakoś miłosierniej patrzącymi na naszą sprawę. Czy drogą dyplomacji, czy wojny, musi nas poprzeć Polska i Europa. Nas są tysiące, a zagarnięte nasze mienie przedstawia miljardy rubli złotych. Takiego subsidium nie dacie chyba na podtrzymanie bolszewizmu?! Mieliście tylko co w ręku tych draniów — w Rydze. I cóżeście otrzymali? — liche granice i trochę niepewnych przyrzeczeń. — Nas wydaliście na zatracenie!
— Nie ja robiłem traktat pokojowy w Rydze — odparował Sworski żartem gwałtowne zarzuty, które wyglądały, jak napaść osobista.
— Bo i rzeczywiście, Stefku!...
— Czyż ja do pana, kochany panie Tadeuszu?! Ja mam głęboką urazę do waszego rządu za jawne postponowanie interesów ogromnych kolonij polskich, jeżeli nie uważać ich już za część Polski.
— Daleki jestem od chwalenia naszych rządów — odparł Sworski. — Sprowadziły one wiele klęsk i nie dopatrzyły wielu okazyj dziejowych. A pan wymaga od nich czynów bohaterskich: odrobienia na naszą korzyść zbrodni rewolucji rosyjskiej.
— Sami tego nie zrobimy — spierał się Łabuński — ale możemy pobudzić przeciw Sowietom akcję Europy. Nikt się tem nie zajął! Nawet wasz Dmowski ignorował interesy kresów wschodnich.
— Dmowski z Komitetem Paryskim wywalczył u Europy dla Polski wszystko, co było możliwe. Trudno mu zarzucać, że się nie zajmował w Paryżu sprawami nieziszczalnemi.
— Może być. — — Więc niech się zajmie nami kto inny: sejm, dyplomacja obecna, skoro Dmowski nie potrafił sobie zyskać zaufania większości społeczeństwa...
— Powiedz pan: nie zjednał sobie Żydów, ale się im też nie poddał.
— Nie będę się spierał o osoby. Ale przyzna pan chyba, że Polska winna nam nietylko przytułek, lecz i obronę?
— Zasadniczo tak... bez wątpienia. Ale musi najprzód sama okrzepnąć, uporządkować się, zanim przystąpi do tak skomplikowanego zadania, jak walka chociażby dyplomatyczna, z Rosją, z którą w przyszłości zmuszeni będziemy zawrzeć jakieś przymierze.
— Jednak musimy rewindykować nasze posiadłości — i to jak najśpieszniej. — Kiedyś tam? — — my pomrzemy, a prawa nasze się przedawnią. Jakaś przecie siła musi wkrótce zabrać się do obalenia bolszewizmu. Czy to będzie akcja obcego państwa, czy bunt wewnętrzny rosyjski, z każdą taką siłą musimy współdziałać.
— Podziwiam zawziętość waszą; w słusznej i doniosłej sprawie. Upór ludzki natężony i zrzeszony przenosi góry.
Rozmowa utknęła na martwym punkcie, bo obaj uznawali doniosłość sprawy, a żaden nie umiał doradzić sposobu jej wykonania. Zaczęto więc wyliczać znaczniejszych poszkodowanych Kresowców i porównywać ich lośy. Łabuńscy należeli do najsrożej poszkodowanych: cały ich majątek utkwił w piekle; bolszewiekiem. Hornostajowie zdążyli cóś sprzedać ze swych lasów (podobno Żydom za dolary?), sami zaś przez Krym i różne meandry wyjechali do zachodniej Europy z przyjacielem Gołowinem i z Wielkimi Książętami. Było wielu takich, którzy, posiadając majątki w różnych okolicach dawnej Rusi polskiej, utracili wschodnie, zachowali zaś zachodnie, objęte przez skąpe granice nowej Polski. W pasie granicznym oglądali niektórzy z okien folwarku ocalonego — swe fundum główne z dworem ojców, leżące po tamtej, zatraconej stronie kordonu. I tym jeszcze zazdrościli inni, którzy utracili wszystko.
Między wydziedziczonymi były głośne nazwiska rodów historycznych, jak Potoccy, Sanguszkowie, Braniccy, którym zrabowano obszary tak wzorowo administrowane, przyozdobione i lejące polskie złoto, jak Antoniny, Sławuta, Białocerkiew. — — I nazwiska wytrwałych od stu lat zbieraczy ziemi i skarbów: Sobańskich, Mańkowskich, Jaroszyńskich, których bogactwa nie szły przecie na inny, jak na polski pożytek. — — Wszystko to było żywiołowo polskie, ze starożytnemi przywarami, ale i z zaletami rzadziej u nas spotykanemi: z jasnym zmysłem ekonomicznym, z uporem w pracy, z żarliwszą, niż po innych prowincjach, zawziętością trwania w dumnym rozkwicie. Typy w rodzaju Hornostajów, chylące się już niedwuznacznie ku zmianie narodowości, należały do wyjątków.
Pogwar nędzarzy, wspominających w Warszawie świeże, a tak już głęboko w przepaść zapadłe straty osobiste i narodowe, zawadził i o los Polaków na ziemiach białoruskich, rozciętych arbitralnie na polskie i bolszewickie, o wygnanie z tych ziem jedynej warstwy mądrze pracującej, polskiej, a rzucenie ich na pastwę ospałego chłopa i bandyty.
Wspomniano też o strefie najbardziej godnej opłakania, o Litwie i o Inflantach, gdzie się kultura polska przyjęła najdawniej i najbujniej w dworach i dworkach szlacheckich, nie świecących tyle przepychem, ile wzorową cnotą obywatelską. Pleniło się tam dzisiaj karykaturalne odrodzenie gminu, fabrykowane przez wrogów dla osłabienia Polski, na zgubę plemion od Niej oderwanych.
— Jedyni, którym nibyto dobrze dzieje się na ziemiach wydartych prawym właścicielom — mówił Sworski — to chłopi. Wasi tam, ukraińscy, sami zagarnęli pola dworskie; litewskim rozdano je darmo w dzierżawę przygotowawczą do własności. Przyznać trzeba, że takiej pokusie nie oparłyby się nawet warstwy inteligentniejsze i bardziej uspołecznione. Gdy bezprawie stosowane jest przez rząd i ogłoszone, jako prawo, każdy, który korzysta z tych zarządzeń, poczuje się rozgrzeszonym.
Łabuński patrzył na Sworskiego oczyma zgorszonemi:
— Że też pana tak bardzo obchodzi los tych chamów! Litwinów nie znam bliżej, ale nasze „hady“ niewarte najlżejszego współczucia.
— Jednakże do tych chamów, hadów, a szczególniej do polskich chłopów należy przyszłość.
— Zauważyłem, panie Tadeuszu, że pan wszystko oblicza na wieczność. — A nam potrzeba żyć — dzisiaj i jutro.
— Nasze poczynania musimy stosować do wyraźnie nadciągającej przyszłości — odrzekł Sworski.
— Tak... pan zawsze był postępowy. — — Ale czego się pan spodziewa po panowaniu chamów?
— Po waszych Ukraińcach niewiele spodziewam się, coprawda. To jeszcze tłum wcale nie uspołeczniony i z potwomemi instynktami. — — Potrzeba nad nimi panowania jakichś mądrzejszych carów, lub mocnych rządów obcych. — Ale z polskich chłopów będzie główny pożytek dla przyszłej Polski.
— Wierzy pan w Polskę chłopską?!
— Proszę mnie wysłuchać i zrozumieć. Polska musi się przecie składać z Polaków, — a ci, którzy dorwali się do chwilowej przewagi w Polsce, to.... dziwnie mieszana czereda: szlachta, mieszczanie, olbrzymki niewiadomego pochodzenia, neofici i Żydzi. Rysy ich wspólne to pożądanie władzy i osobistych korzyści. Nikły pośród nich odsetek szczerych Polaków przepada i nie komenderuje; prawdziwą, choć nie głośną komendę mają Żydzi. Nie potrzeba dowodzić, że taki zespół trzeba co najmniej...
— Powiesić — poddał wyraz Łabuński, nienawistnie.
— Nie, ale choć częściowo odmienić, ulepszyć przez dobranie dzielnych Polaków, którzy przecie tu i ówdzie się znajdą. A najwięcej znajdzie się ich między włościanami-rolnikami. Ich ogromna masa — dwie trzecie ludności Rzeczypospolitej — składa się z samych Polaków. Ich zgodna postawa przeciw Niemcom w ciągu całej wojny — ich twardy opór zarazie bolszewickiej — uwydatniły zdrowy instynkt rasowy i zrozumienie obowiązków obywatelskich.
— Więc jakżeż? — zawołał Łabuński — chce pan rządy w Polsce powierzyć chłopom?
— Nie mówię tego — odrzekł Sworski — ale chcę rządów, które zajęłyby się gorliwie dobyciem i zużytkowaniem dobrych sił z narodu, gdziekolwiek one są, a przedewszystkiem z warstwy najczyściej polskiej, z chłopów. Chłopi z powodu swych wielkich zaległości w kulturze umysłowej, bardzo rzadko bywają dotąd obywatelami gotowymi do działania na wysokim posterunku; są jednak najlepszym materjałem obywatelskim. Z innych warstw wybierzemy dzisiaj indywidua niezarażone zgnilizną i posadzimy na odpowiednich ich zdolnościom stanowiskach. — Chłopów należy dźwignąć całą masą, z której stanie się zczasem uświadomione polskie społeczeństwo, a wybiją się zapewne i odpowiedni kierownicy.
— Nie sądziłem, że pan ma takie iluzje co do chłopów!
— Staram się nie mieć żadnych złudzeń co do stanu kraju, ani uprzedzeń do warstw takich, lub owakich. Obserwuję najskrupulatniej. Wolność i niepodległość zastała społeczeństwo nasze w stanie anormalnym. Można rzec bez przesady, że w klasach kierowniczych grasuje epidemicznie pomieszanie zmysłów. To jedyne uniewinnienie pewnych działaczy, których w przeciwnym razie trzebaby oskarżyć o świadome działanie przeciw Polsce. A między rzeszą, przepychającą się do stanowisk rządowych, są i trzeźwi popsuje, spekulanci, nawet łapownicy. Pośród reszty oświeconego społeczeństwa roi się od indyferentów, od sybarytów, od próżniaków. Dodać trzeba, że i najtęższe głowy polityczne, najczystsi patrjoci nie odznaczają się energją, ani waleczną ochotą. — Napływ do rządu tandety ludzkiej ułatwia wpływy Żydom, którzy, im rząd jest gorszy dla spraw polskich, tem mocniej go popierają, jako lepszy dla ich wrogich machinacyj. Klęskowi dzierżyciele władzy polskiego pochodzenia są stale podtrzymywani i wielbieni przez Żydów. Żydzi też są zawziętymi krzewicielami bolszewizmu w Polsce.
— Tak, oni wszędzie ci sami — zgodził się Łabuński tym razem bez zastrzeżeń.
— To też działanie przeciw Żydom — ciągnął dalej Sworski — jest integralnym paragrafem programu każdego patrjoty polskiego. A że są u nas ludzie, którzy działają przez Żydów i dla Żydów, to jest właśnie chorobą, lub obłędem naszego społeczeństwa. Otóż jedyna warstwa absolutnie i powszechnie antysemicka — to nasi chłopi. Muszą oni zadawać się z nimi, bo Żydzi trzymają po wsiach i miasteczkach cały handel w ręku, a potrzebni są chłopu i do praktyk złodziejskich, jako wspólnicy i paserzy. Bo niestety pośród gminu wiejskiego szerzy się złodziejstwo. Jednak każdy chłop ma Żyda w pogardzie i w nienawiści, gada z nim tylko w razie koniecznej potrzeby, nie puszcza go do domu, ani do rodziny. Otóż tę wielką rasową zaletę naszego chłopa trzeba popierać i wyzyskać. Podnieść stan oświaty i dobrobyt ludności gminnej, aby ułatwić wybijanie się z niej na powierzchnię i na wyżyny czysto polskich obywateli — a wyzyskać liczebną siłę i zawziętość chłopów przeciw Żydom.
— Wszystko to piękne, panie Tadeuszu, ale obliczone na bardzo daleką przyszłość. A my, Kresowcy, musimy dojść swych praw, jeżeli nie w tym roku, to na początku przyszłego.
— Daj Boże!
Pani Łabuńska skierowała rozmowę na tory realniejsze:
— Pragnęłabym jak najprędzej poznać małżonkę pana. — — Może państwo byliby łaskawi przyjść do nas na herbatę... choćby pojutrze?
— Jak najchętniej; mogę, zdaje się, przyrzec i za żonę.
— A niech pan nie zapomina i o swej wiernej przyjaciółce Hance — dodała troskliwie matka.
— Nigdy nie zapomniałem: I śmiem przewidywać, że poznanie się panny Hanki z moją żoną będzie pożyteczne. — — Znała ona i Bronka Linowskiego...
— Ach, doprawdy? znała go?!
— I jest wogóle... uosobioną pogodą i równowagą. — — No, trudno mi mówić. Sami państwo osądzicie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.