Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/443

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   441   —

— Ale pozostała im ziemia, własna siedziba... — dodał mąż zadumany głównie o treści swojej własnej niedoli.
— Nie pozostało nic z posiadłości pana tamtejszych? — zapytał Sworski, wchodząc w istotę myśli niedopowiedzianej.
— Z tamtejszych nic absolutnie — bo i banki ograbiono. A tutejszych nie było żadnych. Całe nasze mienie oparte było na ziemi posiadanej tam i na bankach krajowych. Nic nie wywieźliśmy oprócz kilku kufrów i drobnej części pamiątek.
— Więc jakże państwo tu?... — dodał machinalnie Sworski.
— A cóż? — ja pracuję w banku i w towarzystwie asekuracyjnem; żona moja maluje „batiki“. — — Nie pójdę przecie, jak wielu ze szlachty rosyjskiej, grać na bałabajkach Żydom po gabinetach.
— Oczywiście. — Ale jakże w przyszłości?
— O przyszłość to ja chcę pana zapytać, panie Tadeuszu. Pan zna lepiej swoich tutaj. Czy oni myślą o nas, przecie braciach i przecie najokropniej pokrzywdzonych?
Sworski milczał długą chwilę. Nareszcie wycedził przez zęby:
— Przyszłość wasza, Kresowców wydziedziczonych, wydaje mi się na tam tych ziemiach... problematyczną.
— A nie! — obruszył się Łabuński — to nie może być! Musimy powrócić, albo otrzymać stosowne odszkodowanie. My z naszej strony robimy, co tylko możebne. Ot i dzisiaj trafiłeś pan u mnie na sesję z dwoma waszymi viceministrami, jakoś miłosierniej