Na wyżynach/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na wyżynach
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nazajutrz rano Skin wstąpił po chłopców, ale już ich nie zastał. Kryszpinowa krzątała, się po izbie, porządkując swe mizerne ruchomości. Elżunia głośno mówiła pacierz, klęcząc na ławce u okna.
— Niech się chłopcy zbierają! — rzekł Skin.
— Już poszli na dzwonek. Dyzma mówił, że trafi do kantoru. Chcieli być pierwsi.
— Zuchy! Po takiej drodze, w tym wieku i nie zaspać! Jakże tu pani? Moja żona zaraz przyjdzie do pani, a i od Balcera się wybierają. Gości nie zabraknie. Ja zmykam, żeby chłopakom dopomóc. Do zobaczenia!
Wyszedł poczciwiec, bo się bał spóźnić.
Dyzma nie zaspał, bo mu i we śnie roił się obowiązek i ambicja pierwszeństwa. Wstał o świcie, zbudził brata, ubrali się, jak do pracy, przełknęli trochę mleka i pobiegli, gdy dzwon się odezwał.
Szaro było, mglisto i chłodno. Drżeli obadwaj w swych bluzach z niewczasu, a trochę z niepokoju. Od młyna szła ulica obok farbiarni, potem mijali warsztaty ślusarskie, potem pałacyk właściciela.
Dzwonek jeszcze dźwięczał. Oni byli pierwsi.
— Patrz-no, nikt nas nic wyprzedzi nigdy! — rzekł Dyzma do brata.
Tu się obejrzał na szelest kroków za sobą i ujrzał pannę Tony, wracającą z mleczarni.
Usunęli się jej z drogi, ona spojrzała mimochodem na nich i przeszła bez powitania.
— Może jej trzeba się kłaniać! — szepnął Franek, który miał wielki respekt dla władzy.
— Nie, bo ona nas znać nie chce, a my nie jej podwładni. Ale przecie raniej wstaje! To dla mnie upokorzenie. Jutro tego nie będzie.
— Jak to? Zbudzisz jeszcze raniej? — westchnął Franek żałośnie.
— Zobaczymy. Patrz, patrz, machina tu na wstępie. Może to będzie moja?
Zapałały mu oczy i stanął na sekundę, wpatrzony w potężny motor, widoczny przez okno olbrzymiego gmachu. Potem żywo naprzód pobiegł. Weszli do kantoru.
Ucieszył się Dyzma niezmiernie, gdy zobaczył pulpity niezajęte. Myślał, że i tu wszystkich uprzedził, bo nie przypuszczał, że w oszklonej klatce dyrektora siedział ukryty Rudolf z zegarkiem na biurku, rachując minuty opóźnienia administracji i urzędników.
Dzień ten właśnie wybrał na lustrację kantoru.
Chłopcy stanęli przy ścianie, oglądając próbki sukna w oszklonych ramach i gwarząc swobodnie.
— To ten gruby i siwy wuj nasz? — pytał Franek.
— Niby tak, ale naprawdę nie. On Czech, i Luter, i bogaty, i zły, i głupi, kiedy naszą matkę wypędził, a ojca nie ocenił. On cudzy.
— To jego kochać nie potrzeba, ani bardzo dla niego pracować?
— Owszem. To ci nakazuję. Upracuj się do ostatniej siły, dobra jego patrz, jak swego! Wszystko myślenie i chęci jemu oddaj!
— Dlaczego? — zdziwił się Franek.
— Bo wtedy ty będziesz bogatszym od niego, a każdy, patrząc na cię, uczci rodziców twoich i ciebie. Pamiętaj!
Urzędnicy zaczęli się schodzić i zajmować miejsca. Stary kasjer i buchalter powitali chłopaków po ojcowsku, pytali życzliwie o rodziców, o przeszłość, o pracę.
Wreszcie Skin wszedł ostatni, a jednocześnie otwarto oszkloną klatkę Rudolfa, i on się ukazał z zegarkiem w ręku.
— Pół godziny po dzwonku. Piękny przykład dla podwładnych, piękny ład i ścisłość — wybuchnął swym tenorowym głosem.
Wszyscy milczeli, zajmując miejsca.
— Miły dzień się zapowiada — szepnął Balcer.
— Taki bezład i nieakuratność będę karał na przyszłość. Może to w tym kraju jest przyjęte, ale ja słowiańskiego porządku nie znoszę — i nie zniosę!
Czoła starszych urzędników pomarszczyły się ponuro, młodsi poczerwienieli, nikt się nie odezwał — tylko Skin, który tego dnia musiał iść na pierwszy ogień, zbliżył się do Jowisza i rozpatrywał swą torbę. Przystąpił też i Dyzma pewny siebie.
— Proszę pana dyrektora o rozporządzenie, gdzie mamy się udać do pracy.
Rudolf spojrzał na niego i podał dwie kartki.
— To dla twego brata, do magazyniera, a to dla ciebie, do starszego mechanika.
Dyzma wziął kartki, ale widząc utkwione w siebie zimne oczy Rudolfa, patrzał też na niego nieustraszenie.
— A radzę ci uwag o swoim chlebodawcy nie czynić! — dodał ostro Rudolf.
Chłopak jeszcze wyżej głowę podniósł.
— Ja, Kryszpin, mam prawo mówić o panu Fust memu bratu — odparł.
— A ja ci zabraniam, błaźnie! — wybuchnął Rudolf.
— Więc niech pan nie podsłuchuje! — odparł Dyzma, zwracając się do drzwi.
Rudolf podniósł rękę i usta otworzył, ale się pohamował, a chłopcy tymczasem byli już na ulicy.
Wszyscy obecnie słyszeli każde słowo, widzieli niebywałą scenę, martwieli z ciekawości i podziwu. Milczeli, ale każdy drżał z radości nad tym pierwszym triumfem Kryszpina, i ledwie mogli usiedzieć i pracować dalej.
Rudolf kipiał. Blady był i ledwie głos mógł wydobyć z gardła.
Burza szczęściem wylała się na głowę Skina, wytrawnego, flegmatycznego pedanta.
— Rachunek z Warszawy zrobiony?
— Oto jest.
Dyrektor począł go przeglądać, spierać się o każdą cyfrę, napadać na każdą cenę.
Skin odpowiadał flegmatycznie, ocierając pot co chwila.
— Co to? Na Kryszpinów wydano 120 rubli. Jakiem prawem? Przeznaczyłem sto.
— Zabrakło. Komorne zalegało, nie mieli odzieży, należności po sklepikach...
— Mnie nic do tego. Przeznaczyłem sto — powinno starczyć. Te dwadzieścia zapiszę na pańskie konto!
— Jeśli się panu słusznem zda — i owszem!
— Zresztą można i na nich. Panie Balcer, wystawić dwa konta. Dyzma Kryszpin, pomocnik maszynisty — trzydzieści rubli rocznie i ordynarja, dano dziesięć rubli. Franciszek Kryszpin — dwadzieścia rubli i ordynarja, dano dziesięć rubli. Gotowo?
— Gotowo — ponuro burknął Balcer.
— Wydać im dzisiaj służbowe książki.
— Wydam — mruknął Balcer, a w duchu dodał:
— Niesmaczny ci Kryszpin, pludrze! Ale my mu zginąć nie damy, bo on rodzony, nasz!
A flegmatyczny Skin pomyślał:
— Łamać chcesz chłopaka. Oj, widzi mi się, że rady nie dasz, boś już od niego pierwsze mydło zjadł. Awantura, słowo daję, setna...
Tymczasem przyszedł Fust, niczego nieświadom i w najlepszym humorze. Dostrzegł zaraz zły humor pasierba i spytał dobrodusznie:
— Pewnie wełna podskoczyła?
— Jeszczem nie czvtał notowań! — odburknął Rudolf.
Fust gazety i listy zagarnął i wnet się w nich zatopił. Miał zwyczaj nie zaczepiać swego dyrektora, gdy sapał i milczał.
Wreszcie obaj poszli na śniadanie. Po drydze Rudolf się odezwał:
— Mamy już tedy rozsadnik demagogji w fabryce.
— A to kto znowu?
— Starszy siostrzeniec ojca dzisiaj w kantorze nauczał brata...
— Nie może być. A chłopak wydał mi się tak sympatyczny i dobry!
— A bardzo! Gdym mu zrobił wymówkę, skoczył jak kot do oczu, dowodząc, że sądzić ojca on, Kryszpin, ma prawo! O, będę się ja z nim miał. On siebie ma za spadkobiercę, a mnie za intruza.
— Patrzcie-no go! Zawołam go do siebie i natrę uszu należycie.
— Żeby jeszcze większego nabrał o sobie rozumienia! Najlepiej właśnie, żeby ich ojciec ignorował. Wrócą do opamiętania rychło.
— Może to i racja. Dałem dach, pracę, utrzymanie... zresztą, co mi do nich? Na starość nie będę zmieniał zasad i postanowień. Niech dźwigają rodzicielskie brzemię. Zamiast wdzięczności, błazen rezonuje i sądzi! Ojca natura!
Zasapał się i Fust. Uczucie, które się w nim wczoraj zbudziło, nagle zagasło. Obraz siostry znikł, zapanował znowu chłód, interes z dodatkiem niechęci i urazy.
Ulmowie mogli być spokojni o swe stanowisko.
Dzwonek, oznajmiający obiad, zastał Kryszpinów już na stanowisku. Franek gorliwie zwijał sukna, Dyzma gorliwie smarował i wycierał machinę.
W pakamerze rządził magazynier, stary Truski, który nowego rekruta powitał serdecznie i zaopiekował się jak synem, a maszynistą był Tiede, Niemiec, grubjanin i impetyk, oburzony, że mu zmieniono dotychczasowego pomocnika, z którym się znał od kilku lat. Więc okoliczności nierówne były dla braci. Ale Dyzma był odważny, a Franek nieśmiały, więc los był tym razem sprawiedliwy.
Motor zajmował całą izbę; obok, przez małe drzwi i schodki zstępowało się w piekielne czeluście kotłów i pomp.
Tiede otrzymywał przez tubę rozkazy z góry, z warsztatów, a sam podawał je palaczom. Dyzma dostał na początek oliwiarkę i szmatę i zalecono mu ochędóstwo machiny.
Niemiec przyglądał mu się z boku, z ustami pełnemi klątw i wymysłów. Musiał je połknąć rad nierad, bo nowy rekrut rzecz swą rozumiał, machinę znał i funkcję swą podrzędną spełniał z ochotą i pilnością, z jaką Dyzma zwykł, był wszystko czynić.
Nawet patrząc na drapieżną twarz starego maszynisty, pomyślał sobie w duchu swawolnie:
— Nie ja będę, jeśli za tydzień ty się beze mnie obejść potrafisz!
Dzwonek dał hasło obiadu; powtórzyły je dzwonki i sygnały po warsztatach. Tiede zamknął parę, motor stanął.
Dyzma, korzystając z nieruchomości, począł czyścić i smarować ruchome części, wcale się do odejścia nie zabierając.
Tiede wtedy po raz pierwszy burknął:
— Możesz iść. Ja zostanę.
— Dziękuję panu — odparł grzecznie i z uśmiechem. — Myśmy ledwie wczoraj przyjechali, jeszcze i garnka pewnie babka nie ma. Poco jej o obiad dokuczać? Niech się biedaczka zagospodaruje. Obędę się.
— No, to ja pójdę do domu — rzekł Tiede z widoczną przyjemnością. — Gdyby dyrektor się natknął, powiedz, żem poszedł do ślusarni.
— Niech pan będzie spokojny!
Dyzma tedy sam pozostał i zajrzał do kotłów. Palacze posilali się też i wogóle w całej fabryce o tej porze była może tylko jedna para szczęk niezajętych — jego.
Pozdrowił palaczów, którzy przyglądali mu się ciekawie, i nareszcie jeden się ośmielił wyrazić to, co inni mieli w myśli.
— Może to być, żeby pan pracował jak każdy z nas, będąc siostrzynym synem pana Fusta?
— A cóż mam robić? Próżnować? A nigdy! Moje ręce chcą chleb zapracowany krajać, jak i każdy z was. Żeby mi pan Fust pracy nie dał, a łaskę, tebym precz poszedł. A tak, będę tu z wami żył i umierał.
— To ci zuch! — zaśmiali się palacze.
— Ojciec pana był taki — wtrącił najstarszy.
— Pamiętacie go?
— A jakże, dobrodziejów swoich każdy pamięta.
— Jakem posłyszał, że pan jego sierota, tom pana chciał uściskać.
— A no, to uściskajcie!
— Kiedym bardzo brudny.
— A ja?
Zaśmiał się i objąwszy starego za szyje, uścisnął jak brata, śmiejąc się serdecznie.
— Jakże wam na imię? — spytał.
— Jakób. Jakób Łysiak! O, ojciec wasz mnie leczył w tyfusie, znał mnie.
— A mnie Dyzma.
— A czemu to pan na obiad nic poszedł? — zagadnął nagle któryś z palaczów.
— Stary poszedł.
— To się pewnie strąbi i będzie pana beształ.
— Niech tam! Starszemu trzeba zmilczeć.
— A to pan pewnie głodny?
— Nie. Z ochoty do machiny tom się nasycił.
— Oho, do siódmej daleko. Niech pan choć chleba przegryzie, bo się mdło zrobi.
— Mojego! — zawołał Jakób, podając mu kawał czarnego chleba. — Niech pan weźmie! Gdyby nie ojciec pański, tobym go dawno już nie jadł, i moje dzieciska też!
Dyzma wziął chleb, usiadł na schodkach i gryzł z humorem.
— Czy tu wypłata co sobota? — spytał.
— Gdzie zaś! Co miesiąc.
— Oho! A jeść też dają co miesiąc?
— Do woli. W każdv piątek wydają ordynarję.
— A ile też ja pobierać będę?
— Panu dadzą trzydzieści rubli pewnie.
— Oho! To suma!
Zamyślił się jednak frasobliwie i westchnął:
— A od siódmej niema gdzie zarobić?
— Zmęczy się pan setnie w tym upale, że i życie obmierznie. W nocy ino mechanik i ślusarze często pracują, jeśli się narazie co zepsuje w warsztatach, a rano ma być gotowe. Nam dosyć dnia aż nadto.
— To pewnie! — pomyślał Dyzma, patrząc na ich spalone żarem twarze.
— Czemu pan doktorem nie został? — zauważył stary patrjarcha kotłów. — Byłby pan, jak ojciec.
Dzwonek poobiedni się rozległ. Dyzma poskoczył na górę z chlebem w garści.
— Gdziebym nie był, będziecie mnie jak jego kochali i pamiętali! — rzucił im na pożegnanie.
Ruch się uczynił poobiedni, gwar, tupotanie po schodach. Tiede się nie zjawiał.
Po chwili z góry rozległ się sygnał:
— Puszczaj machinę!
Dyzma odkręcił wentyl, motor ruszył prawidłowo.
Chłopak chleb schował w zanadrze i objął kierunek uważny na każdy rozkaz.
Gdy tak stał z ręką na wentylu, zapatrzony z lubością w ruchy ścisłe i lekkie stalowego olbrzyma, nagłe głos, już mu znany, rozległ się tuż za jego plecami:
— Gdzie jest Tiede?
Dyzma służbowo się zwrócił i spojrzał w oczy dyrektora.
— Wyszedł na chwilę.
— Zepsuj-no tu cokolwiek, błaźnie!
— Postaram się dobrze zrobić.
— Wolniej! — zakomenderowano z góry.
Dyzma się zwrócił do kierownika, a przy tym ruchu chleb mu się wysunął z zanadrza i upadł pod nogi Rudolfa.
Dyrektor rozdeptał go i poszedł dalej. Dyzma spojrzał żałośnie na ziemię.
— Ten nie był nigdy głodny, kiedy miał serce mnie tak ukrzywdzić — pomyślał, zbierając skrzętnie okruszyny. — Cóż robić? Piątek za trzy dni!
I powrócił do swej roboty.
Po chwili wszedł Tiede, bardzo czerwony na twarzy, z fajką w zębach.
— Du Fratze! — huknął. — Jak śmiałeś ruszać machinę? Będziesz mi smarował, trutniu!
Odepchnął go pięścią od wentyla.
Dyzma skoczył zręcznie poza zakres pięści i wziął oliwiarkę.
— Był dyrektor — rzekł spokojnie.
— Był?!
Tiede w jednej chwili wytrzeźwiał.
— Mówiłeś, żem poszedł do ślusarni?
— Powiedziałem, że pan wyszedł, a że machina była w ruchu, myślał, żeś pan ją puścił.
— To dobrze. Du bist brav!
— Braw to jestem, ale niech pan mi pięścią nie wygraża. To zbyteczne.
Ton jego miał w sobie coś tak stanowczego, że Tiede nagie przypomniał sobie wszystko, co od tygodnia gadano w fabryce o Kryszpinach, i pohamował się.
Zamruczał coś niewyraźnie, ale do wieczora nie odezwał się już grubjańsko do swego pomocnika.
Dyzma pracując rozmyślał, co też porabia babka w starym młynie.
Musiała się też dowiedzieć, że pieniądze otrzymają za miesiąc, a produkty spożywcze za trzy dni, i pewnie medytuje, jak przebędą te trzy dni, a głodna Elżunia płacze. On sam na to sposobu nie znajdował w głowie, która jednakże przez lata przebytej biedy wydoskonaliła się w pomysłowości.
Głód mu dokuczał, niepokój dręczył, ale dobry humor przewyższał wszystko, i smarując swą machinę, Dyzma nucił półgłosem.
Nareszcie dzwonek oznajmił siódmą godzinę i rumor się rozpoczął radosnego powrotu do domów. Tiede narzędzia swe sprzątnął do szafki, machinę zatrzymał i uciekł, jak od pożaru.
Dyzma miał także ochotę drapnąć, ale przemógł się, aby być wiernym postanowieniu: pierwszy do roboty, ostatni z roboty. Wytarł machinę, jak lustro, stancję zamiótł, ściany okurzył, krzątał się, wciąż nucąc.
Palacze zagasili kotły, wielki gmach ciemniał, bo gaszono lampy, wszyscy odeszli. Rozległ się brzęk kluczów i głosy majstrów pod ścianą. Lampucer wszedł gasić ostatnią lampę. Wtedy Dyzma raz ostatni na machinę spojrzał i wyszedł zadowolony.
Policjant fabryczny odbierający klucze od stróżów, zajrzał mu w oczy.
— Skąd tak późno?
— Porządkowałem — odparł wesoło, ruszając w stronę starego młyna.
Droga szła mu obok pałacu.
Noc była czarna, deszcz padał i mroził do kości, okna świeciły jasno, i Dyzma, zajrzawszy mimochodem, ujrzał zbytkowny gabinet, w którym dyrektor z właścicielem odpoczywali w wygodnych fotelach, paląc cygara.
Spadkobierca Fusta, siostrzany syn, wcale się tą różnicą fortuny nie zasępił.
Musi być im nudno, że takie kwaśne mają miny! — pomyślał z politowaniem i pobiegł dalej.
— Panny niema — dodał w myśli — a dyrektor pewnie jej tak nie kocha, jak ja swoją Elżunię. Aj, byle do piątku przetrwać, to ja będę większy pan od nich!
Zwolnił kroku, bo ciemność zgęstniała poza oświetlonym pałacem, i drogi dobrze nie znał. Trzymał się brukowanej ścieżki i śpiewać zaczął śmielej, pewien samotności.
Wtem się natknął na jakąś postać kobiecą, usunął się spiesznie i umilkł.
— Słowo daję, pałacowa panna! — pomyślał z urazą. — Ona mi nie da być pierwszym i ostatnim. Trudno ją ubiec!
Poszedł dalej, struty na humorze; już śpiewać mu się odechciało, i znowu opadły go niepokoje, czem się przekarmić do piątku.
Młyn świecił na uboczu, jak gwiazdka mglista. Wszedł do sieni i wnet załechtał jego powonienie zapach pieczywa i pary herbatniej.
— Pewniem zbłądził w tę czarną noc!
Ostrożnie otworzył drzwi, zajrzał i wpadł z podziwu oniemały. Pierwszą izbę babka urządziła na kuchnię i jadalnię zarazem. Ale czyż ta ta sama była, dokąd ich wczoraj rzucono?
Na kuchni palił się bujny ogień, ogrzewając dwa garnki, w głębi pod oknem był stół nakryty ceratą, nad stołem lampa oświetlała samowar, szklanki, koszyk bułek i wielką misę smażonych kartofli.
— Babuniu! Co to? — wykrzyknął Dyzma.
Staruszka w białym, domowym czepku, krzątała się po izbie, porządkując jakieś kuchenne statki, Franek przybijał na ścianie półki, a Elżunia, z minką bardzo poważną, podawała mu talerze, z których każdy był innego kształtu i gatunku.
W izbie panowała atmosfera dobrego bytu i zadowolenia.
— Uczynili nas ludzie bogaczami z nędzarzy! — odparła babka, całując go w głowę. — Ledwoście odeszli do fabryki, do mnie zaczęły się zbierać kobiety, stare znajome. Skinowa, Balcerowa, Micińska, Turska, a każda wniosła dar jakiś i serdeczne rodziców wspomnienie. Do południa miałam spiżarnię pełną i całe gospodarstwo zebrane. Patrz: o niczem nie zapomniały!
Dyzma ku drzwiom się zwrócił:
— Pójdę im podziękować! — zawołał, nie mogąc pohamować wdzięczności, która mu rozpierała serce.
— Dokąd lecisz w te noc? Nie trafisz! Poczekaj, w niedzielę razem pójdziemy.
— Nie wytrzymam do niedzieli. O, złoci dobrodzieje! A toć my magnaci, babuniu, a ja dzień cały się gryzę, żeście głodni!
— Myślałam też, żeś pewnie obiadu się nie spodziewał, kiedyś do domu nie zajrzał.
— A właśnie! Alem chleba też dostał i teraz tom syt z radości.
Siostrzyczkę wziął na ręce i nosił po izbie, całując i pieszcząc, potem Franka uściskał, wreszcie za stołem siadł, śmiejąc się i rozglądając wokoło.
— Jak u nas ładnie, jak wesoło! Z nikimbym się nie zamienił! — wołał co chwila.
— Przysłano tu wasze służbowe książki — rzekła babka. — Pięćdziesiąt rubli bierzecie we dwóch, ale dwadzieścia macie już długu.
— Aha, za sprowadzenie. To słuszne. Babunia taki rachmistrz, że i trzydzieści nam wystarczy, a ja sobie i Frankowi na książki muszę zarobić.
— Ja jutro pójdę do szkoły, wiesz? — wtrąciła Elżunia.
— Dokądże to?
— Balcerówna prosiła, aby ją do nauki przysyłać; uczy sama dwie najmłodsze siostry.
— Chwała Bogu! Będzie dziecku weselej.
Wieczerza upłynęła wśród śmiechów i radości, a patrząc na niefrasobliwość i swobodę tych trojga dzieci, staruszka uśmiechała się też, szczęśliwa, że w tem gnieździe nikt się nie czuł ukrzywdzonym i wydziedziczonym.
— Biedni są i marni, a przecie szczęśliwi — myślała. — Niech takimi pozostaną przez życie!
I widziała w Dyzmie siłę, uważała go za głowę i przodownika, wiedziała, że on to czuje i poważnie i głęboko.
Ale Franek był bezpieczniejszy od Dyzmy ze swym spokojem i łagodnością, a Elżunia była ich obu ukochaniem i aniołem stróżem.
Wtem gwizd stróżów nocnych ogłosił dziesiątą godzinę, a mijając stary młyn, który miał złą renomę we dworze, bo w nim się młynarz powiesił — nocny dozorca zajrzał do wnętrza.
Ujrzał staruszkę i troje sierot na klęczkach, odmawiających głośno wieczorne pacierze.
Zaraz potem we młynie światło zagasło.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.