Na turniach/Rysy i Gierlach

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Limba
Tytuł Na turniach
Podtytuł Opowieści turystyczne z Tatr
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
RYSY I GIERLACH.

Wielka wycieczka w Tatry została postanowiona, program ułożony. Towarzyszki naszych dawniejszych wycieczek, panna Cesia i Lusia wraz z profesorem T. i jego żoną miały przyjechać do Zakopanego rano a po południu mieliśmy wyruszyć końmi do Morskiego Oka na noc. W programie wycieczki były Rysy i Garłuch i „co się jeszcze po drodze wziąć da“. Ja z kolegą Karolem mieliśmy dopełniać towarzystwa. Serce mi biło na myśl, że spędzę znów dni kilka wśród czarów tatrzańskiej przyrody z miłą sercu istotą, że swobodni jak ptaki bujać będziemy u szczytów niemal oderwani od ziemi.
Czekaliśmy z Karolem na dworcu kolei, gdy pociąg zajechał z łomotem i szumem na stację; przebiegłem niespokojnym wzrokiem okna wagonów: radość! są, są! Filuterny profil Lusi a za nim rozmarzone i jaśniejące radością oczy Cesi. Skinienia, ukłony, ruch zawrotny. Pierwsza wyskoczyła z wozu Cesia a gdym jej podawał rękę, sprowadzając ze schodów i ściskając mocno na przywitanie, nachyliła się do mego ucha i szepnęła:
— Jest z nami Ciocia Rita.
Spojrzałem pytającym wzrokiem, ale pojawienie się korpulentnej Cioci przerwało wyjaśnienia.
Witając się, obejrzałem Ciocię podejrzliwie od stóp do głów, oceniając okiem znawcy jej przybory turystyczne. Miała na plecach mały i prawie pusty worek, w ręku coś na kształt laski, zwykłe buciki z wykrzywionymi obcasami. Odetchnąłem; chyba z takim wyekwipowaniem nie puści się na kilkudniową wycieczkę w góry; może przyjechała po zakupy.
— Otóż jestem i ja! — wołała Ciocia rozpromieniona — pewnie zdziwiliście się panowie; a może nie będziecie zadowoleni?
— Ależ i owszem, bardzo nam będzie przyjemnie — rzekłem, całując ją w rękę i czując, że mam jakąś nieszczególną minę. Spojrzałem na kolegę Karola, miał także głupią minę i bąkał coś niewyraźnie w rodzaju:
— Ależ bardzo, ależ i owszem.
Figlarne oczy Lusi śmiały się trochę złośliwie, Cesia była zakłopotana.
Na szczęście wysunęła się z pociągu najpierw żona profesora T. a potem on sam; on — zawołany turysta z ogromnym czekanem, w olbrzymich gwoździastych butach, opasany dokoła ogromną trzydziestometrową liną. Och, ta trzydziestometrowa lina stała się powodem naszych przygód.
Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Ruszyliśmy ku miastu. Ciocia otwierała pochód, ja z panną Cesią zostałem nieco w tyle.
— Po co ta Ciocia? — zapytałem.
— To niespodzianka — odparła. — Szliśmy na kolej, gdy nagle Ciocia Rita wybiegła ze swego letniego mieszkania gotowa do drogi i oświadczyła nam, że jedzie z nami.
— Po drodze starałam się Ciocię wybadać; oświadczyła, że towarzyszyć nam będzie do Morskiego Oka a potem wróci.
Odetchnąłem.
— Ale ja się obawiam — rzekła Cesia, przechylając się ku mnie — żeby jej nie przyszła ochota towarzyszyć nam dalej. Ciocia chodziła kiedyś trochę po górach i teraz odżyły w niej wspomnienia lat dawnych. Uważam, że się zapala, gdy mowa o Garłuchu.
Przy obiedzie na werandzie hotelowej Ciocia zamyśliła się a potem nagle mię zagadnęła:
— Prawda, panie, że Garłuch to najwyższy szczyt w Tatrach?
— Tak, proszę pani — podchwyciłem — nie tylko najwyższy, ale niełatwy, diablo niełatwy. Niejeden już na nim kark skręcił. Czyż nie prawda? — rzekłem do kolegi T., o którym wiedziałem, że lubił powiększać grozę wycieczek tatrzańskich.
— To się rozumie, że niełatwy — odparł profesor T. — Któż by na łatwe szczyty chodził? Jest tam kilka ślicznych żlebików, parę ścianek pierwszorzędnych, a galeryjka — pyszność! tu ściana ani ugryźć, a tu przepaść pięćset metrów, a galeryjka szeroka na dwie stopy.
— Jezus Maria! — krzyknęła Cesia, trochę wystraszona — i my tamtędy pójdziemy?
— Gdzie tam na dwie stopy — zawołałem do Cioci — szeroka na stopę, ot tyle, że jeden bucik zaledwie się zmieści. Chmielowski najwyraźniej o tym pisze: droga bardzo trudna. A wiadomo, że u Chmielowskiego wszystko łatwe.
Kłamałem jak najęty, bo część przewodnika Chmielowskiego traktująca o Gierlachu jeszcze wcale wtedy nie istniała a trzeba dodać nawiasem, że i sam na Garłuchu jeszcze nie byłem.
Lusia mrugała na mnie znacząco, Cesia rumieniła się a profesor T. mówił z zapałem:
— Ale to nic — proszę państwa — będziemy się linować. Moja trzydziestometrowa lina pokaże, co umie!
— Linować się, to cudownie — zawołała Lusia. — A co to jest linować się?
— Linować się — zawołałem — to, proszę pani wisi się na linie a inni ciągną ot tak ze sto metrów w górę nad pięćsetmetrową przepaścią. Trzeba być koniecznie lekkim — rzekłem do Cioci, która musiała mieć pokaźną wagę — bo lina może pęknąć.
Widziałem, że słowa moje robią pożądane wrażenie; Ciocia westchnęła.
— Ależ ja wiem, że to nie dla mnie, wyszłam z wprawy. Zresztą byłam tylko na Zawracie i na Świnicy. Były to piękne czasy. A takbym chciała choć z dala zobaczyć szczyt Garłucha.
— Wcale znów nie tak ciekawy — rzekłem — całkiem podobny do innych szczytów. Gdy się widziało jeden, widziało się wszystkie.
Spojrzałem na Cesię, rumieniła się za mnie — widocznie z obawy, żebym nie przesadził.
— O, protestuję! — zawołał taternik — co to, to nie; każdy szczyt jest inny i ma swoje specjalne zalety, np. Garłuch, Ganek a Lodowy całkiem co innego — i zaczął wywód taternicki. — Takiego konia, jak na Lodowym np. nie znajdzie nigdzie.
— A na Rysach — krzyknąłem, przypominając sobie opowiadanie Karola, który miał specjalny respekt przed koniem na Rysach — to przecież wściekły koń! Czyż nie prawda — Karolu, ty go znasz, powiedz!
Zachęcałem go tak, bo mi przyszło na myśl, że Ciocia zechce z nami iść bodaj na Rysy.
— Istotnie — rzekł Karol — z koniem na Rysach nie ma żartów, boję się też o niego dla naszych panien.
— O proszę, — rzekła urażona Lusia — cóż pan sobie myśli; albośmy to nie taterniczki! albośmy to nie chodziły po Orlej perci! A ów żleb na Kozim Wirchu, owa karkołomna tura przy świeczce i księżycu warta pewnie konia na Rysach! Nieprawdaż panie Tadeuszu?
— Ależ naturalnie! — odparłem. — Przecież panie obie jesteście wprawne taterniczki; ale kto wyszedł z wprawy... — Spojrzałem znacząco na Ciocię.
— O, Garłuch to twardy orzeszek do zgryzienia — wywodził dalej profesor T. — ale mamy na niego zęby, dobre zęby — rzekł, pokazując na swe buty obite w koło gwoździami sterczącymi jak zębate szczęki.
Spojrzałem po bucikach obecnych, wszyscy mieliśmy gwoździe u podeszew, tylko Ciocia miała zwykłe liche buciki.
— Tak, tak — podchwyciłem skwapliwie — bez gwoździ u butów nie ma co myśleć o wspinaniu się po turniach.
Widziałem, że Ciocia spojrzała na nasze buty, potem na swoje, następnie westchnęła i zafrasowała się mocno. Spojrzałem z triumfem na Cesię, uśmiechnęła się nieznacznie przez śliczne rumieńce, ale była zakłopotana.
— Ja ogromnie pragnę być na Garłuchu — rzekła pani T. — Bo proszę sobie wyobrazić, cztery już razy wybierałam się na ten niegodziwy szczyt, byłam pod jego turniami i wszystko na nic.
— Bo też Garłuch niełatwo uchwycić — objaśniał pan T. — wiecznie siedzi w mgłach i chmurach.
— A te mgły to lubią nieraz niespodzianie napadać wycieczkowców — wtrąciłem — a wtedy siadaj na turni i płacz; na dwa kroki nic nie widać. Taki przypadek zeszłego roku zdarzył się na Granatach. Dwa dni siedziało towarzystwo we mgle i zębami dzwoniło w dodatku o głodzie.
Ciocia spojrzała na mnie uważnie a potem rzekła:
— Pan Tadeusz to dziś tak mówi, jakby był wrogiem wszelkiej turystyki tatrzańskiej, a tymczasem wiemy przecież, że jest zapalonym jej miłośnikiem. Przecież te różne trudności to dla ludzi miłujących góry są raczej zachętą.
— O tak — zawołała pani T. — ja lubię szalenie przygody w górach. Wycieczki dopiero z przygodami i niebezpieczeństwami są naprawdę coś warte.
Panna Cesia wstała nagle od stołu i wyszła; ja spostrzegłszy się, że rozmowa bierze niepożądany obrót, również nieznacznie się wymknąłem.
Spotkaliśmy się z Cesią w ogrodzie.
— Ślicznie, nie wiedziałam, że się umie tak pięknie przesadzać i zmyślać.
— Proszę wybaczyć, ale czegóż nie robi się dla wolności i swobody. Wszakże Ciocia może nam być ciężkim balastem.
— Tak, ale nie trzeba przeciągać struny; mogłaby się łatwo spostrzec. Na przykład z tym linowaniem; gdzież to możliwe, żeby kogoś ciągnąć na trzydziestometrowej linie sto metrów w górę. Ciocię trzeba znać, ona jest uparta.
— Przesadziłem, moja wina, ale sądzę, żeśmy kampanię wygrali. Skończy się na Morskim Oku.
Cesia pokręciła główką; wróciliśmy na werandę. Ciocia rozmawiała jeszcze z panią T. i zwierzała się jej:
— To było mym marzeniem być na Garłuchu — kończyła — przecież to najwyższy szczyt tatrzański, ale ja wiem, że to już nie dla mnie. Nie chciałabym zresztą robić wam mitręgi.
Po obiedzie wyruszyliśmy z hotelu na Krupówki, żeby przygotować i uzupełnić zapasy. Uderzyło mię to, że Ciocia wstępuje do wszystkich sklepów i masarni i ku memu zaniepokojeniu spostrzegłem, że worek jej w podejrzany sposób się wydyma; najwidoczniej gromadziła zapasy.
Na końcu Krupówek mieliśmy siadać do powozu i furki góralskiej, które za nami zdążały. Tu już zaczęły się małe nieporozumienia i sprzeczki, które potem stały się powodem naszych przygód. Kolega Karol chciał jechać razem z panną Cesią, około której od niejakiego czasu nazbyt lawirował; panna Lusia czuła się dotknięta a i ja byłem wielce niezadowolony.
Profesor znów tak manipulował, żeby nie jechać z żoną; no to zresztą zrozumiałe. Wsadziliśmy obie panie do powozu, ale reszta ani rusz nie mogła się pogodzić i rozpoczął się żywy spór na ulicy. Karol wziął na kieł, jest mocno uparty a czasem i kłótliwy, ja uparłem się także; obie panie tymczasem czuły się obrażone, że nie chcemy z nimi siadać i zaczęły z nas podrwiwać.
Groziła kłótnia. Panna Cesia patrzała błagalnie na mnie, Lusia prychała jak kotka i podniecała spór. Wreszcie rozwiązały go panny, bo wsiadły obie do powozu z paniami a nam trzem przypadła furka i zostaliśmy na lodzie.
Obaj z Karolem mieliśmy kwaśne miny, tylko profesor z liną był w dobrym usposobieniu. Nas to drażniło, gdy więc zaczął jakieś opowiadanie taternickie z przechwałkami, zaczęliśmy go przedrwiwać. On znów wpadł w gniew i nastrój popsuł się zupełnie.
Wpół drogi jednak, gdy powozy na chwilę przystanęły, zeskoczyłem z wózka, żeby zaglądnąć do pań. Wtedy Ciocia zapragnęła jechać wózkiem góralskim, gdyż jak twierdziła, to bardziej taternickie. Skorzystałem z tego, Karola ubrałem w Ciocię a sam wśliznąłem się do powozu i już do końca drogi patrzałem w cudne, przycienione długimi czarnymi rzęsami oczy Cesi.
Było nam wesoło i dobrze; co zaś na wózku się działo nie wiem, ale Karol wysiadając przy Morskim Oku, był wściekły.
W nowym schronisku panował ścisk, na nocleg wyznaczono nam oszkloną werandę starego schroniska.
Po kolacji wyszliśmy z Cesią nad jezioro.
Noc była bajeczna i cisza przerywana tylko szumem spadających kaskad. Na niebie i z dna jeziora mrugały gwiazdy. Księżyc oświecał przepiękną panoramę. Majestatyczne turnie Mięguszowieckiego szczytu królowały nad stawem groźne, zatarte w szczegółach, wspaniałe, odbijając się niewyraźnie w ciemnej toni.
Wysoko w głębi lśnił zielonawym światłem siodełkowaty, dwuwierzchołkowy szczyt, pod którym błyszczała długa, stroma smuga bieli śniegowej. To Rysy. Ująłem Cesię za rękę i staliśmy tak otoczeni czarem przyrody i nocy tatrzańskiej, olśnieni czarem własnych uczuć.
— Popatrz — rzekłem półgłosem, pokazując na wężykowatą ledwie majaczącą dróżkę wiodącą do Czarnego Stawu.
— Pamiętasz?
Cesia powiodła oczyma rozjaśnionymi cudnym blaskiem.
Uczułem mocny uścisk dłoni; spojrzałem w oczy, błyszczały w nich dwie duże brylantowe łzy. Nie pytałem o przyczynę; takich łez brylantowych, łez zachwytu i szczęścia, tak przelotnego jak krótka tatrzańska noc letnia, miałem w tej chwili pełne serce.
Nagle usłyszeliśmy głos Cioci:
— Cesiu!
Pospieszyliśmy na werandę; było tam całe nasze towarzystwo.
Karol pokazywał pani Ricie siodełkowaty szczyt, oblany światłem księżycowym:
— To Rysy!
Widziałem, że Ciocia była wzruszona, z jej twarzy odgadłem, że w myśli jej zapada jakieś postanowienie; nawet Ciocia była pod urokiem czarującego widoku.
— Cesiu! — rzekła po chwili — chodź ze mną do starego schroniska, musimy oglądnąć swój turystyczny obóz.
— Wiecie państwo co — rzekłem po ich odejściu — założyłbym się, że Ciocia pójdzie z nami na Rysy.
— Niemożliwe — zawołał profesor T. — w jej wieku, z jej tuszą!
— Ciocia jutro wraca do Zakopanego — dodała Lusia — zatrzymała przecież furkę. Jak długo idzie się na Rysy?
— Nie licząc odpoczynków — odrzekł profesor — cztery godziny dobrego marszu bez Cioci a sześć godzin z Ciocią.
Po niejakim czasie Ciocia wróciła z Cesią, zabraliśmy swe przybory i ruszyli na nocleg. Po drodze Cesia szepnęła mi na ucho:
— Ciocia odprawiła furkę — idzie z nami na Rysy.
— Stało się — rzekłem z rezygnacją.
Na oszklonej werandzie starego schroniska leżały na podłodze rzędem sienniki okryte pościelą — to były nasze łóżka. Panny zajęły miejsca w kącie, obok Ciocia, dalej małżeństwo wreszcie ja i Karol; jedno łóżko przy drzwiach zostało puste.
— Gasić świecę! — zakomenderował profesor.
Po chwili wszyscy byliśmy otuleni ciepłymi i miękkimi kocami.
Wtedy zaczęła mówić Ciocia głosem uroczystym i wzruszonym:
— Moi państwo, musicie mi wybaczyć; nie mogłam oprzeć się pokusie, ujrzawszy te szczyty. Taka sposobność więcej mi się nie zdarzy. Odprawiłam furkę, idę z wami na Rysy. Podobno z Rysów widać doskonale szczyt Garłucha. Chcę go choć stamtąd zobaczyć, potem wrócę koleją do domu.
Nastała chwila ciszy. Karol zaczął chrząkać, profesor kręcił się niespokojnie na łóżku a po chwili ozwał się głos Lusi:
— Ależ Ciociu! Ciocia naraża siebie i swoje zdrowie!
— Tak, tak — rzekł profesor. — Z północną ścianą Rysów nie ma żartów; pozwolę sobie wątpić w siły pani, choć byłoby nam miło.
— A ja się nie dziwię i chwalę to rezolutne postanowienie — zawołałem, zrozumiawszy, że opozycja już na nic i postanawiając zmienić taktykę. — Pokusie Tatr trudno się oprzeć; każdy z nas tego doświadczał na sobie. My też pani służymy wszelką pomocą. Ja, co prawda, niewiele jeszcze mam doświadczenia, ledwo drugi rok chodzę po Tatrach, ale Karol ma dziesięcioletnią praktykę i pewnie pani nie odmówi swej pomocy.
Karol zaczął chrząkać niewyraźnie a Ciocia rzekła:
— Ja wiem, że pan Tadeusz zanadto ryzykuje, jak mówi Lusia, ale do pana Karola i jego doświadczenia naprawdę mam zaufanie i jeśli mi zechce służyć pomocą, będę bardzo wdzięczna.
— To się rozumie, proszę pani; zrobimy, co będzie można — rzekł Karol zbolałym głosem a po chwili dodał całkiem po cichu:
— Bodajś pękł.
W tej chwili za drzwiami rozległ się stuk, ktoś szukał po ciemku klamki, a następnie wszedł do naszej sypialni, skrzypiąc drzwiami i stukając mocno butami.
— Kto tam — zawołał Karol.
— Co, hę, jak? — zaskrzypiał ochrypłym głosem przybysz a potem nagle zaczął fałszywie śpiewać:

Puppchen, du bist mein Augenstern,
Puppchen, in hab’ dich zum Fressen gern!

— Jak pan śmiesz! — krzyknął Karol — proszę uważać, że tu śpią turyści.
— Co, hę, jak? — mruczał nieznajomy.
— To jakiś szwab! — zawołał profesor.
Tymczasem weszła gospodyni ze świecą; wszystkie oczy zwróciły się ciekawie na gościa; śmieszna jakaś figura z rozwichrzonymi włosami, był porządnie podpity i ledwo trzymał się na nogach.
— Przepraszam państwa — rzekła gospodyni — tu jeszcze jest jedno łóżko wolne dla tego pana.
— To niechże się kładzie, ale niech zachowuje się przyzwoicie.
— Co, hę, jak? przepraszam... ja nie tego...
— My widzimy, że pan nie tego — odparł Karol.
Przybysz przewrócił się, jak był ubrany, na łóżko i zaraz zasnął; gospodyni wyszła.
Po tym epizodzie zrobiła się cisza; zdawało się już, że wszyscy śpią.
Nie upłynęło jednak dziesięć minut, gdy nagle rozległo się po sali echo głośnej czkawki a po chwili Karol wyskoczył z łóżka i zaczął wrzeszczeć na całe gardło:
— Co to jest? jak pan śmiesz! precz! wynoś się stąd, pijaku!
W ciemności słychać było szamotanie się, ktoś stuknął jakby głową o drzwi szklane i szyba z brzękiem wypadła na ziemię.
Awantura!
Na odgłos stłuczonej szyby zjawiła się gospodyni ze świecą, a wtedy oczom naszym przedstawił się niezwykły widok.
Karol w bieli trzymał za kark owego przybysza a drugą ręką szturchał go i popychał ku drzwiom, krzycząc ciągle:
— Precz stąd, obrzydliwcze, pijaku! Za drzwi!
A ów chwiał się na nogach i przecierał oczy, powtarzając:
— Co, hę, jak? kto mówi?
Panny się zlękły, zrobił się krzyk, panie zaczęły wołać:
— Na miłość boską, panie Karolu, co się stało, co pan robi?
Gospodyni podniosła świecę i nagle, ujrzawszy dużą czerwoną plamę na ziemi między łóżkami Karola i gościa, krzyknęła przeraźliwie:
— Jezus, Maria! to krew!
— Nie, pani — zawołałem, spojrzawszy — to czerwone wino.
Profesor zaczął się śmiać, panny za nim, nastrój się raptem zmienił. Rozległa się na nowo czkawka.
— To pan się spił! — krzyknęła rozgniewana gospodyni; postawiła świecę na stole, chwyciła gościa pod ramię i razem z Karolem wypchnęli go za drzwi.
Po chwili Karol wrócił wściekły i wzburzony i nie zaraz spostrzegł swój negliż; panny z krzykiem pochowały głowy pod kołdry, dopiero wtedy chwycił pelerynę i okrył nią białość swej postaci. Zjawiła się gospodyni z dziewczyną, zaczęła przepraszać.
— Proszę porządek zrobić i zmienić koc, bo cały czerwony — krzyczał Karol. — Ślicznych tu macie turystów!
— Niech państwo będą spokojni; — mówiła gospodyni — pierwszy raz coś takiego mi się zdarza. On już tu nie wróci; ulokowałam go osobno.
Po jej wyjściu zaczęliśmy wszyscy śmiać się z wyjątkiem Karola. Profesorowa wołała:
— Doskonale się zaczyna, jest paradna przygoda!
Panny chichotały ciągle a wreszcie panna Cesia rzekła:
— Panie Karolu! pan ma widocznie szczęście do przygód. Pamięta pan nasz nocleg w schronisku na strychu w dolinie Pięciu Stawów, jak pan po szyję wpadł w dziurę w suficie!
— A pani nie miała wtedy przygody — wołał jeszcze zagniewany Karol — a ta łasica! — i naśladując głos Cesi pisnął:
— Jezus, Maria! tu szczury biegają po głowie!
Było sporo śmiechu.
Dużo minęło czasu, zanim nastała cisza a gdy Karol zapalił na chwilę świecę, aby znaleźć papierosa, poczułem, że coś upadło mi na kołdrę. Wyciągnąłem rękę: była to róża, którą Cesia nosiła w dzień na piersi; miała przecudny zapach. Przytuliłem ją do ust i zasnąłem.
Nazajutrz po dobrej kawie wcześnie wyruszyliśmy w drogę. Ranek był śliczny. Rozłożysty szczyt Miedzianego cały był różowy, podczas gdy niżej turnie były jeszcze w głębokim cieniu. Naokół Mięguszowieckich szczytów i Cubryny poniżej wierzchołków snuły się mgły śnieżno-białe tak lekkie, że wyglądały jak fantastycznie rozpięty szal muślinowy. Pod turniami Miedzianego wąską percią szło długim sznurem stado owiec, na czele którego kroczył ostrożnie baran z zakręconymi rogami; był to widok nader zajmujący. Juhas pędzący owce wydawał od czasu do czasu przeciągłe okrzyki, które tysiącznym echem rozlegały się wśród Mięguszowieckich turni.
Po przeciwnej stronie na stokach Żabiego szczytu wśród kosówki pasły się krowy a dzwonki ich zlewały się w miłą i wesołą harmonię z szumem spadających kaskad. Czuło się pełną piersią nadzwyczajną świeżość i lekkość tego poranka. Błękit nieba lśnił różowymi smugami a w dole spało jeszcze senne i ciemne jezioro.
Wspinaliśmy się ku Czarnemu Stawowi pamiętną dla mnie ścieżką. Ja wysunąłem się na czoło pochodu, za mną szły Cesia i Lusia, dalej profesor, za nim żona, wreszcie Ciocia i Karol, który zamykał pochód.
Panny a szczególnie Cesia wyglądały prześlicznie w męskich turystycznych szarawarkach i popielatych swetrach z wielkimi odłożonymi kołnierzami; sukienki poszły do worka. Na skałach gibkie ich postaci rysowały się nader zgrabnie i uroczo.
Cesia, wiedząc, że w tym stroju szczególnie mi się podoba, zaglądała mi często w oczy i widocznie znajdowała w nich zadowalającą odpowiedź, bo uśmiechała się bardzo rada i wesoła. Profesorowa także była w męskim stroju, tylko Ciocia wlokła się w swej sukni, która na turniach musiała się stać nieraz powodem mitręgi.
Doszliśmy do Czarnego Stawu.
Niezmiernie dziki i ciemny jego kocioł skalny robił przejmujące grozą wrażenie. Ciocia musiała nieco odpocząć, usiadła więc nad brzegiem a my tymczasem napełniliśmy wszystkie manierki wodą. Profesor objaśniał i pokazywał pani Ricie drogę na Rysy i śledziliśmy ją wszyscy z ciekawością. Poza stawem trzeba było najpierw przekroczyć stromy śnieg, następnie piąć się zielonymi upłazami do ogromnego i bardzo pochyłego piargu, ponad którym droga szła dalej bardzo spadzistą skalną grzędą wzdłuż stromej kilkusetmetrowej rysy wypełnionej śniegiem. Tam u góry czekał nas ów koń a potem klamry i szczyt.
Widziałem, że Ciocia z niepokojem śledziła poszczególne fazy tej drogi, której trudności profesor malował w krótkich ale dosadnych a może i przesadnych słowach. Pewne wahanie odbijało się na jej twarzy, ale po chwili sama pierwsza dała znak do pochodu.
Zaraz przy przejściu przez odpływ Czarnego Stawu zdarzył się Cioci przypadek: bucik z wykrzywionym obcasem ześliznął się z wilgotnego kamienia i Ciocia, aby nie upaść, musiała wskoczyć obiema nogami do strumienia i tak go przebrnąć. Trzeba było buciki zdejmować, wylewać z nich wodę i zmieniać pończochy.
Wtedy na wierzch wyszła moja praktyczność. Przy przepakowywaniu worków w schronisku panny śmiały się ze mnie, że nabrałem do worka sporo starych gazet, teraz dopiero okazał się ich pożytek. Napychałem bibulasty papier do mokrych bucików i wyrzucałem następnie wilgotny, aby go potem znów zastąpić suchym a po kilkakrotnym powtórzeniu tej czynności buciki wróciły do znośnego stanu. Ponadto doradziłem Cioci owinąć suche pończochy gazetą i na to dopiero wdziać buciki. Ciocia była zadowolona, stwierdzając, że nie doznaje wcale uczucia wilgoci. Triumfowałem i resztę gazet nieużytych starannie pakowałem do worka i do kieszeni, przedrzeźniając się z pannami, że kto wie, czy nie będziemy musieli całych uroczych ich postaci owijać w gazety, gdy wpadną w jaki strumień tatrzański.
Cesia udawała, że się na mnie gniewa za posądzenie o taki brak zgrabności i musiałem naturalnie za pierwszym załomem skał, który nas zakrył, przepraszać, tuląc zgrabną rączkę do ust. Oczywiście otrzymałem przebaczenie.
Dotarłszy do piargu, rozłożyliśmy się na mały odpoczynek ze względu na Ciocię, która już mocno się zasapała i spociła; piarg ją przerażał, czekała tu ciężka robota.
Te odpoczynki w górach to nader przyjemne chwile na wycieczce; towarzystwo rozprószone w marszu zbiera się w jedno grono; wszyscy się dzielą wrażeniami, dużo gadania o byle czym, żartów i śmiechu.
Lusia, która niezmiernie lubiła słuchać opowiadań, nalegała, żebym co opowiedział; oczywiście o czym na wycieczce mówić, jak nie o wycieczkach.
Ciocia chwaliła mą praktyczność, zacząłem więc opowiadać o młodym turyście skaucie, który był szczytem praktyczności, a z którym nocowałem w schronisku w dolinie Pięciu Stawów na ostatniej swej wycieczce.
Zaszedłszy do schroniska na noc, zastałem w jednej izbie kilka już osób. Był pewien doktór ze Lwowa z żoną, był jakiś wysoki bardzo taternik i ów skaut, świeżo upieczony maturzysta. Druga izba była zajęta przez pewną pannę, która spadła z Niebieskiej Turni, poraniła się i leżała podobno w gorączce. Właśnie ów wysoki taternik był jej towarzyszem a reszta uczestników poszła do Morskiego Oka po nosze. On nic nie chciał o wypadku opowiadać, ale nasz skaut pociągnął za język gospodynię schroniska i dowiedział się wszystkiego. Panna bez pozwolenia i wiedzy rodziców, którzy wyjechali z Zakopanego na parę dni do Krakowa, wybrała się na wycieczkę na Niebieską Turnię, miała to być tajemnica; tymczasem fatalny wypadek wszystko popsuł. Musieliśmy więc mieścić się w pięć osób w jednej izbie.
Doktorowa niezwyczajna takich noclegów była mocno zażenowana, ale nasz skaut przyszedł dzielnie z pomocą. Wydostał od gospodyni dwa prześcieradła, zszył je na poczekaniu a wbiwszy swój czekan w sufit, tak zręcznie opiął naokoło niego zasłonę, przyczepiając do dwu ścian końce, iż kącik z łóżkiem doktorowej zamienił się w osobny apartamencik.
Pokazywał nam potem tornister ze skóry swego pomysłu i swej roboty; najciekawsze było to, że tornister włożony na plecy nie dotykał bezpośrednio grzbietu, tylko opierał się na dwu elastycznych pasach w ten sposób, że między nim a grzbietem pozostawała wolna przestrzeń dla przewiewu. A czego on nie miał w tym tornistrze; najzabawniejsze to było, że ten młodzieniec miał wszystko w konserwie.
Wieczerzę gotował na spirytusie w konserwie tj. na kostkach spirytusowych, które pierwszy raz wtedy widziałem; paliły się gorzej, niż spirytus płynny, ale on dowodził, że wygodniejsze do noszenia. Zapewne. Na wieczerzę miał zupę grochową w konserwie; na drugie danie miał puszkę z konserwą mięsną. Potem gotował kakao w konserwie już z cukrem na mleku konserwowanym w puszce. Tego kakao próbowaliśmy wszyscy, było istotnie dobre.
Śmialiśmy się jednak z niego i z jego konserw do rozpuku. Nawet pastę do butów miał w konserwie; wydobył czarną kostkę, wrzucił do miseczki z gorącą wodą i smarował tym buty.
Najwięcej jednak śmiechu było nazajutrz rano; zacząłem się myć, gdy spostrzegłem, że nie mam mydła.
— Panie — rzekłem żartem — pan ma wszystko konserwowane, czy nie ma pan mydła w konserwie?
— I owszem, mam — odrzekł skwapliwie; wyciągnął z worka małą książeczkę, wydarł z niej kartkę i podał mi triumfalnie:
— Znakomita konserwa mydlana, wystarcza na namydlenie rąk i twarzy.
Zdumieliśmy się wszyscy; spróbowałem, maczając kartkę we wodzie, mydliła się doskonale. Próbowali wszyscy i było dużo śmiechu.
— Widzi pani — mówiłem do Cioci — takiego stopnia praktyczności jak ów skaut jeszcze nie osiągnąłem, ale bądź co bądź miałem pończochy w konserwie.
Ruszyliśmy dalej. Po piargu musieliśmy iść zwartym szeregiem jeden za drugim „gęsiego“, gdyż inaczej dalszym turystom grozi niebezpieczeństwo kamieni, lecących spod nóg. Ciocia w swoich bucikach ledwo szła i robiła nam istotnie wiele mitręgi.
Nagle gdzieś od turni Żabiego Konia rozległ się straszliwy huk i łomot; przystanęliśmy wszyscy; jakby cały Żabi Koń zwalił się na piargi. Wśród ogłuszającego grzmotu słychać było jakby pojedyńcze eksplozje i po chwili ujrzeliśmy wysoko w górze na piargu od ściany Żabiego Konia lawinę kamieni skaczących i rozpryskujących się na wszystkie strony. Ostatnie kawałki doleciały prawie do nas i zrozumieliśmy wszyscy, że mogło nam grozić niebezpieczeństwo. Czekaliśmy czas jakiś, czy się gra nie powtórzy, ale ucichło wszystko, tylko wysoko w turniach Mięguszowieckich dwie śliczne kozice czmychały, skacząc po skałach, widocznie wystraszone łomotem.
— Wiecie państwo — mówiłem — że mamy wypadkowi Cioci do zawdzięczenia, iż nas ominął ten chrzest kamienny, bo gdyby nie ta kąpiel, bylibyśmy akuratnie tam wyżej pod turniami. Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło.
— A widzicie, że na coś się przydałam — mówiła Ciocia z zadowoleniem, ochłonąwszy z przestrachu.
— Straszne ale wspaniałe zjawisko — rzekła Cesia.
— Tak to w tych Tatrach — dodałem — nie tylko że człowiekowi grozi co chwilę, iż spadnie z turni na dół, ale jeszcze każdej chwili kawałek turni może mu spaść na głowę; nie wiadomo, co lepsze.
— Stanowczo wolę to pierwsze — wołał profesor — gdy sam spadam, mam jeszcze pewne szanse, ale gdy na mnie co spadnie — kwita.
Ruszyliśmy dalej, patrząc jednak podejrzliwie w stronę Żabiego Konia a profesor na poparcie swej tezy opowiadał przygodę jednego taternika w Buczynowych Turniach.
Szedł on sam i spadł, tak jednak szczęśliwie, że niżej na ścianie zatrzymał się na wąskiej półeczce skalnej. Mógł na niej tylko stać, ani w górę ani w dół. Tak stał dwie doby i „wystał sobie życie“, bo spostrzeżono w Zakopanem jego nieobecność, poszła wyprawa pogotowia ratunkowego i wyciągnęła sznurami mocnego w nogach taternika.
— Ach, to było linowanie — wołała Lusia — to musiało pięknie wyglądać.
— Nie wiem, czy bardzo pięknie; podobno po wyciągnięciu zaraz zemdlał i okazało się, że nogi mu popuchły.
Wędrówka po piargu była istotnie żmudna; musieliśmy wszyscy trzej na zmianę Cioci pomagać.
Tłumaczyłem jej sekret chodzenia po piargu.
— Piarg to taka paskudna ruchoma rzecz, że gdy jedną nogę stawia się w górę, to druga jedzie w dół; tak jak u tych pątników, co idąc do świętego miejsca robią dwa kroki naprzód a jeden wstecz. Właśnie w tym cały sekret, żeby robić dwa kroki naprzód, a jeden wstecz. Na szczęście piarg osuwa się powoli, w tym więc sztuka, żeby prędzej stawiać kroki w górę, niż się zjeżdża w dół.
Pokazywałem Cioci, jak się to robi, próbowała, ale najpierw waga Cioci robiła swoje a potem liche trzewiki swoje. Na piargu dopiero czuje się nieocenioną wartość dobrych, gwoździastych butów turystycznych. Musieliśmy ją po prostu ciągnąć, co też nie było łatwe. Dzielnie nam pomagała profesorowa krzepka i zwinna kobietka. Toteż gdy nareszcie po jakichś dwu godzinach piarg się skończył, dziękowaliśmy Opatrzności, ale musieliśmy wszyscy porządnie odpoczywać. Jest tu rodzaj małej groty skalnej a dalej zaczyna się twarda granitowa turnia. Usiedliśmy więc pod nią i dobyliśmy zapasów z worków.
Widok już stąd był przepyszny. Turnie Mięguszowieckie przedstawiały stąd niezmiernie dziki labirynt skał piętrzących się jedne nad drugimi. To, co z dołu wydawało się jedną wielką ścianą, tu rozpadało się w szereg ścian straszliwie potrzaskanych i groźnie ponad sobą spiętrzonych. Powietrze było nader czyste, każdy załom, każdy żleb rysował się wyraziście, jakby wyrzeźbiony. Skały — co nieraz w takie dni zauważyłem — powleczone były bardzo subtelnym odcieniem fioletowym.
— Byliśmy świadkami wspaniałego zjawiska — mówił profesor-przyrodnik — ale to kruszenie się i obsuwanie skał sprawi, że Tatry kiedyś znikną z oblicza ziemi.
— Jaka szkoda — zawołała Lusia — to nie będziemy mogli chodzić po górach!
— Dla pani jeszcze wystarczy — rzekł profesor. — Obliczyłem, że za milion lat wszystkie szczyty tatrzańskie obniżą się przeciętnie o jeden metr.
— Ach, za milion lat! no, to oddycham.
— Panna Lusia ślicznie uczyła się geologii w szkole — wtrąciłem — widać głęboką wiedzę o rozciągłości epok geologicznych.
— Zaraz poznać profesorów — odcięła się Lusia — jeszcze by tutaj chcieli uczyć; ale nic z tego! Wolność i swoboda! Hu — ha!
I nagle ogarnął nas wszystkich podobny nastrój; wszyscy, nawet Ciocia, krzyczeliśmy: hu — ha! i to hu — ha! odbijało się tysiącznym echem od turni.
Dopiero po chwili wyrzekł uroczyście Karol:
— Nie mąćcie ciszy górskiej; kulturalni taternicy nie wrzeszczą w górach.
— E, umiemy to na pamięć — wołała Lusia — nie łamcie limb! Tu pokazała gałązkę limby przyczepioną do piersi.
— Nie mąćcie ciszy wodospadów górskich — dodał profesor.
— Nie męczcie niedźwiedzi tatrzańskich — wołała Cesia — widziałam taki napis w księdze towarzystwa tatrzańskiego.
— Nie zabierajcie turni na pamiątkę — dodałem.
— E, co tam — wołała Lusia — niech żyją Tatry! hu — ha!
— Hu — ha! — powtórzyliśmy wszyscy.
— Patrzcie państwo, co za dziwo! — rzekła profesorowa pokazując na dół.
Istotnie tafla Morskiego Oka dotąd lśniąca i czysta zaczęła się nagle zasuwać jakby kotarą najpierw do połowy a po chwili całkiem; potem ta zasłona biała poczęła się wznosić w górę. To mgły białe waliły doliną Rybiego potoku i wypełniały kotlinę Morskiego Oka a potem Czarnego Stawu. Nagle przez przełęcze w Żabim i w Niżnich Rysach pojawiły się mgły, które następnie pełznąc po zboczach zmierzały ku nam. Nie minęło dziesięć minut, gdy oblały nas w koło a wkrótce potem gdzieś od północy za turniami rozległ się głuchy grzmot.
— Burza idzie — wołał profesor.
— Kto by się spodziewał — rzekła Cesia — taki był śliczny ranek.
— Trzeba pakować prędzej plecaki i wyciągać peleryny — mówiłem — co za fatalność!
Część towarzystwa schowała się do groty pod skałę, ja wziąłem pod opiekę panny, gdyż mając dużą pelerynę gumową najzupełniej nieprzemakalną zbudowałem z ich pomocą na ciupagach namiot, pod którym zaraz usiedliśmy; mgły podnosiły się w górę a duży kroplisty deszcz zaczął padać. Peleryna okrywała nas całkowicie i czuliśmy się tam bajecznie mimo, że ulewa stawała się coraz gwałtowniejsza i pioruny zaczęły trzaskać po turniach. Cesia otuliła mię jeszcze swoją peleryną, przytuliliśmy się do siebie i było nam niewymownie dobrze; błogosławiłem tę burzę.
— Cała wycieczka na nic — jęczała Ciocia spod skały.
— Hu — ha! — krzyczeliśmy spod namiotu.
— Gwałtu tu leje się ze skały za kołnierz — wołał Karol, szukając lepszego schronienia.
— Co będziemy robić, gdy tak będzie lać do wieczora — biadała Ciocia.
— Będziemy tak siedzieć do wieczora — wołałem spod peleryny, ujmując rękę Cesi i przyciskając do ust.
Obawy były płonne, burza jak przyszła nagle, tak prędko przewaliła się za turnie Mięguszowieckie. Nie upłynęło pół godziny, gdy usłyszeliśmy wołanie Karola:
— Błękit, błękit, pogoda!
Z żalem opuszczaliśmy namiot, gdzie nam było tak dobrze.
O! błogosławiona burzo!
Wyszliśmy zupełnie sucho, podczas gdy towarzystwo w grocie trochę zmokło, gdyż deszcz siekł na wprost otworu koliby. Musieliśmy jeszcze chwilę czekać, aż woda spłynie choć trochę ze skał a tymczasem świat odsłaniał się na nowo, turnia za turnią występowała z chmur świeża, obmyta, fioletowa, wszystkimi żlebami i załomami leciały srebrne taśmy strumieni.
Aż wybłysnęło słońce.
Wstąpiliśmy na turnie; radość, świeżość i lekkość były naszym wspólnym nastrojem; pod ich wpływem obudziła się we mnie nawet zdolność do poświęcenia i przy wstępie na turnie wyciągnąłem rękę, aby pomóc Cioci.
— Nie, nie — odpowiedziała — pan Tadeusz zanadto ryzykuje, ja mam większe zaufanie do pana Karola, który nie odmówi mi pomocy.
Karol westchnął zabawnie, ja zaś wcale nie gniewałem się o tę odmowę i byłem wdzięczny Lusi za tę opinię o mnie. Pochód wrócił więc do pierwotnego porządku, który na piargu zupełnie się zmieszał. Jednakże Lusia zaczęła protestować:
— Ciocia mi całkiem zabiera pana Karola, ja tak nie chcę. To przecie mój dawny opiekun z poprzednich wycieczek. Jeszcze mi go Ciocia zbałamuci. On już i tak w ostatnich czasach zaczął mi się sprzeniewierzać.
— To ja pani służę swą opieką — wtrącił skwapliwie profesor.
— O, przepraszam, mąż musi pomagać żonie — zaprotestowała profesorowa.
— W Tatrach? — zawołałem — nigdy w świecie! To obowiązuje tam na tych marnych, płaskich równinach; tu wolność i swoboda! Hej! Zresztą pani i tak doskonale chodzi.
— A ja źle chodzę? — krzyknęła Lusia obrażona — ja nie dla pomocy chcę opiekuna; chcę, żeby mię ktoś bawił, żeby mię... — Tu urwała.
— Adorował i kochał — szepnąłem Lusi na ucho.
— Tak — odcięła się Lusia szeptem — i żeby mię w rękę całował tak jak pan Cesię.
Towarzystwo podzieliło się teraz na dwie grupy: ja, Cesia, Lusia i przyrodnik stanowiliśmy jedną grupę wysuniętą znacznie naprzód, reszta drugą. Na jakimś załomie, gdy podawałem rękę Lusi i byliśmy oboje całkiem skałami zakryci, rzekła mi, patrząc figlarnie w oczy:
— To musi być bardzo przyjemnie, gdy mężczyzna w rękę całuje.
Podniosłem powoli piękną białą rączkę i przycisnąłem do ust.
— Cóż jak?
— Bardzo przyjemnie.
— Jeszcze?
— Jeszcze.
Powtórzyłem raz drugi.
— Co pan robi? — wyrwała mi rękę i dała klapsa po dłoni — powiem Cesi.
— I owszem, sam powiem.
— Ale Cesię to pan jakoś inaczej w rękę całuje — o, inaczej.
— Co też z tymi białymi rączkami będzie szczególnie po Gierlachu — mówiłem — takie wypielęgnowane.
— O wiem, wiem i boleję; zrobią się żółte, rdzawe i szorstkie od granitu. Ale nie ma rady. Przecież taterniczka nie może chodzić w rękawiczkach po turniach. Po ostatniej wycieczce na Kozi Wirch, to zużyłam dwa duże mydełka i flaszkę gliceryny, nim wróciły do swego stanu.
— Patrzcie, ktoś idzie z góry! — zawołała Cesia.
Istotnie, gdyśmy podeszli bliżej, okazało się, że to są trzej turyści z trzema przewodnikami spiskimi. Na przodzie szedł przewodnik z kijem alpejskim w ręku a za nim posuwał się jakiś otyły piwowar w kapeluszu z piórkiem, trzymając w jednej ręce kij a w drugiej chusteczkę, którą, przystając co chwilę, ocierał gruby i czerwony kark z potu.
Był to zabawny widok: piwowar-turysta był literalnie przerażony swoją odwagą turystyczną, z jaką puścił się na turnie Rysów.
Widocznie stosownie do wskazówek przewodnika Otta po Tatrach: kazał sobie pokazywać stopnie i chwyty; przewodnik więc, idąc przodem w milczeniu, wskazywał mu z powagą końcem kija stopnie, na których pewnie stanąć mogła nielekka noga piwowara. Ten stosował się ściśle do wskazówek i była śmieszna scena: przewodnik machinalnie wskazał na zbyt odległy stopień; piwowar wyciągnął nogę — za daleko! Choć miał tuż obok doskonały stopień, nie zdobył się na tyle odwagi.
Prędko cofnął nogę a potem aż przysiadł, trzymając się skały i wyciągając dygocącą nogę, aby osiągnąć wskazany głaz. I to nadaremnie; cofnął się znów i nowa próba. Nie mogliśmy z Cesią wstrzymać się od śmiechu a on z przerażeniem i zgrozą popatrzył na nas; jak można się śmiać w takich niebezpiecznych turniach.
Nareszcie przewodnik obejrzał się i wybawił go z kłopotu, wskazując właściwy stopień.
Gdy nasza gromadka skupiła się znowu na krótki odpoczynek, było śmiechu nie mało.
Opowiedziałem wtedy historię o jednym Niemcu, którego poznałem w Zakopanem w hotelu pod Giewontem.
Niemiec pytał się o wycieczki, doradziłem mu więc przechadzkę do Czarnego Stawu Gąsienicowego.
Następnego dnia wcześnie rano poszedł, ale już na obiad wrócił cały podniecony i zdenerwowany. Ujrzawszy mię przy stole zaczął zaraz machać rękoma i wołać po niemiecku:
— Ależ panie, jakże można! to lekkomyślność! taka droga! To przecież policja powinna zakazać a przynajmniej nad przepaścią postawić barierę! To nieprzezorność!
Wyczekałem aż się nieco uspokoi, nie mogąc zrozumieć, o jakiej drodze mowa.
— Gdzież to — rzekłem — o jaką drogę panu chodzi?
— No, ten, ten Skupniów Upłaz! — wymawiał to bardzo śmiesznie. — To trzeba dać znać do policji. — Tam powinna być tablica z ostrzeżeniem.
Uśmiałem się serdecznie, bo przecież tą drogą jeżdżą furki na Halę Gąsienicową po mleko a na stokach owej strasznej przepaści ku dolinie Olczyskiej pasą się krowy i owce i młodzi juhasi wyprawiają koziołki.
Okazało się, że Niemiec zawrócił od krytycznego miejsca; doradziłem mu więc, żeby czekał, aż policja postawi tam barierę. On odszedł zgorszony moim śmiechem i pewnie więcej w Tatry nie pójdzie.
U nas proszę państwa jest inny typ. Zawsze powtarzam, że cechą turysty tatrzańskiego są pospolicie trzy przymioty: odwaga, ciupaga i blaga.
— Protestuję — zawołał profesor — ja nigdy nie blaguję.
— No, no — odrzekł Karol — nie blaguj przynajmniej teraz; dużo by o tym można mówić.
Profesor chciał się już kłócić, ale mu przerwałem.
— To są cechy ogólne, ale są odmiany: jednemu na przykład zbywa na odwadze, za to w dwójnasób szermuje blagą. Taki typ poznałem w zeszłym miesiącu na noclegu przy Morskim Oku.
Otóż leżałem już w łóżku, gdy zapukawszy wszedł do mego pokoju jakiś młody, przystojny mężczyzna z ogromnym czekanem i dużą, nowiutką, najwyraźniej jeszcze nieużywaną liną. Przedstawił mi się jako Zdzisław — nazwisko zapomniałem — z Warszawy. Rozgościł się i zaczęła się zwykła pogawędka.
— Gdzież się pan wybiera — zapytałem — pewnie na jakąś niełatwą turę.
— O, panie! ja już wracam ze wspaniałej tury, pierwszorzędna wyprawa, mam przewodnika.
— Gdzież pan był, jeśli można wiedzieć.
— Ale — wspaniała tura, z linami, panie, tak z linami, przepaści, ekspozycja, konie.
Popatrzałem na linę i wydało mi się to wszystko podejrzane.
— Gdzież więc to było? — nalegałem.
— Śliczna rzecz, panie, tak, tak! Granaty... rozumie pan... byłem na Granatach!
— Tak? — rzekłem. — Ja znam Granaty, ale chodziłem po nich bez liny i nie wydały mi się tak trudne.
— E, panie! Bo my chodziliśmy nie tą zwykłą drogą, rozumie pan, tylko samą granią. To, panie, tura!
Uśmiechnąłem się nieznacznie, bo pamiętałem dobrze, że Orla Perć przez Granaty właśnie prowadzi samą granią; ksiądz Gadowski kropidłem skropił tę ścieżkę czerwoną farbą i nie podobna się pomylić.
— Blagierek, — pomyślałem sobie i na tym się nasza rozmowa skończyła.
W kilka dni potem, wracając z Hali Gąsienicowej, wstąpiłem na Kopę Magóry a stamtąd zszedłem ku grocie w Magórze, aby ją zwiedzić. Wyszedłszy z groty spotkałem na ścieżce piarżystej i stromej, ale ostatecznie niezłej i wyrobionej ręką ludzką, towarzystwo.
Trzy damy w białych buciczkach, trzymając się za ręce, pięły się po piargu a jedna z nich ciągle wołała:
— Panie Zdzisławie! chodź pan nam dopomóc.
Istotnie niżej o kilkadziesiąt kroków wlókł się pan Zdzisław, ów mój znajomy wielki taternik; o Boże! w jakim stanie! drżący, patrzący niespokojnie na strome stoki turni skrzesanej w przepaść; był blady i wcale nie reagował na krzyki niewiast, które choć się bały, ale lepiej sobie radziły. Przechodząc koło niego, uchyliłem czapki i nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zawołać:
— A co, panie, gorzej niż na Granatach? a czemu pan nie wziął liny?
Pan Zdzisław spuścił oczy zawstydzony; potem nie widziałem go więcej. Ot, to jest taki swoisty typ: chodzi z linami i czekanami po Krupówkach i po schroniskach i uchodzi za wielkiego taternika. Taternik od groty Magóry.
Poszliśmy dalej tą stromą grzędą nad śnieżnym żlebem; z konfiguracji żlebu i skał wnioskowałem, że koń już blisko, pospieszyliśmy więc z Cesią i Lusią naprzód.
— Zaraz, czekajcie, muszę przygotować linę — wołał za nami profesor.
My tymczasem wdrapaliśmy się jakby na głowę konia i ogarnęliśmy okiem sytuację; przed nami widniała grań ścięta na dwie strony żlebami.
— Ależ to nie żaden koń, to najzwyklejsza szkapa! — śmialiśmy się z pannami.
Okazało się, że nawet nie trzeba siadać konno a bokiem po prawej ścianie można się przesunąć, trzymając się grani.
Dla ćwiczenia wykonaliśmy spacer przez szkapę po kilka razy i po męsku i po damsku i działo się to w oczach profesora, który stał stropiony ze swoją trzydziestometrową liną. Był zły i czekał na resztę towarzystwa a ja tymczasem ulokowałem panny na głowie konia i z drugiej strony zrobiłem piękne fotograficzne zdjęcie.
— Schowaj pan swoją linę! — wołała Lusia — będziemy się linować na Gubałówce! To nie żaden arab, to prosta chłopska szkapa!
Nawet Ciocia, co prawda z pomocą, przejechała po koniu, obchodząc się bez liny.
— Cóż wy gadaliście tyle o tym koniu? — pytałem następnie Karola.
— No widzisz — mówił — to dawno było, pierwsze wrażenie; zresztą kto ma zawroty głowy...
— Kto ma zawroty głowy — palnęła Lusia — ten kończy swą karierę turystyczną na Krupówkach a najwyżej na grocie Magóry.
Profesor milczał i zwijał swą linę. Uwaga Lusi o Gubałówce widocznie go uraziła; trafiła w słabą stronę jego taternickiej dumy. Zdaje się, że tu zebrały się pierwsze ładunki do owej burzy, która nazajutrz miała wybuchnąć.
Przezwyciężyliśmy jeszcze kilka klamer i stopni co prawda bardzo stromych i stanęliśmy na szczycie Rysów.
Hej, hej! co za uczucie, co za widok!
Jak okiem sięgnąć od zachodu na wschód olbrzymi łańcuch Tatr najeżony tysiącem szczytów, iglic, zębatych grani i wspaniałych krzesanic. Na pierwszym planie Wysoka! Śliczna, smukła, lekka, „elegancka“ jak twierdziła potem Lusia, „umizgała się“ do ogromnego, przygarbionego króla Tatr, Garłucha. Pierwsze spojrzenie Cioci, pierwsze pytanie było:
— Tam to Garłuch! czy tak? — i utkwiła weń zachwycone oczy, nie widząc i nie słysząc nic więcej. Była jakby natchniona, jakiś blask oświetlał jej niemłodą twarz, jaśniał w niej zachwyt. O! Wysoka! Ciocia ci robi konkurencję! Do tej kobiety, dla której miałem sporo niechęci za jej nieproszone towarzystwo, teraz uczułem naprawdę sympatię; była w tym swoim zachwycie piękną.
Król Tatr, olbrzymi w swym masywie, poważny i dumny patrzył wyniośle na rzeszę swych poddanych. W dali błyszczał olbrzymimi płatami śniegu drugi potężny masyw Lodowego. Kilkanaście stawów mieniących się i lśniących spozierało z dna swych kotlin i dolin ku niebu, jakby żywe oczy, jedne uśmiechnięte weselem, inne rozmarzone, inne wreszcie zadumane i ponure.
I stał przed nami ten ogromny orszak szczytów i wirchów jakby jakieś ogromne wojsko rycerzy, które przystanęło w marszu na chwilę i zaraz ruszy na jakiś gigantyczny bój zapewne o swobodę i wolność tej ziemi, która niezmiernym widnokręgiem rozciągała się przed nami.
A wszystko to było oblane promieniami złotego słońca; a nad wszystkim unosił się niewysłowiony czar.
Ziemie Spisza i Liptowa na południe, obramione łańcuchem Tatr Niżnich a Podhala i Orawy na północy opasane wstęgą Karpat od Babiej Góry po Gorce i Trzy Korony jaśniały swymi równinami, upstrzonymi w białe wioski i miasteczka; na południe więcej złote i uśmiechnięte, na północy więcej przyciemnione ogromem borów i melancholijne; tu jakby radość życia i wesele, tam jakby jakaś niewysłowiona tęsknota.
A nad wszystkim cisza wielka, tylko szept wiatru gadającego w turniach a z dołu poszum spadających gdzieś kaskad.
Staliśmy tak wszyscy w milczeniu sporo czasu, owładnął nami urok i czar. Cesia stała obok mnie i nie zapomnę nigdy wyrazu jej oczu, w których palił się niewymowny zachwyt, przepiękna światłość głębokiej, rozpłomienionej żarem uczucia i szczęścia duszy. I szły me oczy za jej oczyma, oglądały to, co ona widziała a potem wracały ku nim i dzieliły się w milczeniu wrażeniem i tonęły nawzajem jedne w głębi czarownej drugich. I mimowoli splotły się nieznacznie nasze ręce; zresztą zauważyłem, że Karol trzymał rękę Lusi a profesor stał przytulony do żony; Ciocia zaś patrzała ciągle w Garłucha jak w tęczę.
Dopiero po ochłonięciu z pierwszego wrażenia rozwiązały się wszystkim usta i zaczęły się krzyżować pytania, wykrzykniki, wyjaśnienia a równocześnie zrzucaliśmy plecaki i obierali miejsce na odpoczynek i na zagospodarowanie się. Utworzyły się trzy gospodarstwa: ja z Cesią jedno, Karol z Lusią drugie, małżeństwo trzecie.
— Boże! jakież to piękne! — wołała Lusia.
Karol, który zaczynał wpadać w swój czasem szubieniczny humor, krzyknął:
— Co? to ma być piękne! te kupy kamieni! Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień!
— No, wiecie państwo! to trzeba nie mieć ani za grosz zmysłu piękna! — odparła Lusia — to czegóż pan właściwie chodzi po Tatrach?
— Albo ja wiem, czego! ot, wodzą mnie na pokuszenie zawsze jakieś panny Lusie lub inne podobne i człowiek zamiast wygodnie siedzieć w domu i spać pod ciepłą pierzynką, włóczy się po tych wściekłych kamieniskach, moknie na deszczu, głoduje i jeszcze kto wie, czy i dziś nie będzie musiał spać gdzie pod gołym niebem. Zresztą ja z zasady lubię rzeczy brzydkie.
— Panno Lusiu! — zawołałem — właśnie mi Karol wczoraj mówił na furce, że panią lubi.
— No, wiecie, to jest impertynencja — i gorący klaps spadł na rękę Karola a ten biadał:
— To taka wdzięczność! poświęcaj się, męcz się i jeszcze cię wybiją!
Zabraliśmy się do posiłku; wkrótce z maszynek spirytusowych buchała para i rozchodził się zapach herbaty; każde gospodarstwo miało swój stół, ale posyłaliśmy sobie nawzajem przysmaki i łakocie. Panny szczególnie miały ich całe pudełka. Lusia wydobyła małą buteleczkę z worka.
— Może pan Karol pozwoli czerwonego wina?
— Co? nigdy w świecie! Brrr! Jak można przypominać teraz przy obiedzie! Straciłem cały apetyt! — tu wsadził w usta ogromną bułkę z szynką.
— Nigdy tego nie zapomnę: — wołała śmiejąc się Cesia. — Boże! to krew! Nie — pani, to czerwone wino! I to nasze przejście z przestrachu w serdeczny śmiech.
— Ja obok panny Lusi już noclegować za nic nie będę — rzekł Karol — bo piła czerwone wino. O za nic!
Znów było dużo śmiechu.
Potem oglądaliśmy znów szczegółowo grupy szczytów, wymieniając znajome po kolei. Cesia popatrzyła na zachód a potem pokazała mi ręką:
— Kozi Wirch! widać nasz żleb!
„Nasz żleb“ wymówiła głosem miękkim i przytłumionym.
Tak to był „nasz żleb“, bośmy w nim przeżyli jedną noc trwogi, przygód ale i bajecznego szczęścia. Te Tatry były nasze, mieliśmy w nich swoje zakątki pełne przeżyć i wspomnień. Bajki o ukrytych skarbach stawały się realną prawdą, myśmy znali to zaklęcie, którym wydobywaliśmy z tych turni i żlebów skarby zachwytu i szczęścia.
— Jesteśmy na punkcie najpiękniejszego widoku w Tatrach — mówił przyrodnik — na punkcie najszczęśliwiej położonym względem łańcucha Tatr. Widok, który mamy przed sobą jest najpiękniejszy w całej Polsce, ba w całej wschodniej. Europie.
A potem ze znajomością rzeczy objaśniał szczegóły, wymieniając nazwy szczytów i stawów.
Karol jednak zaczął pokpiwać z jego objaśnień:
— Co mię tam obchodzą te wszystkie imiona i nazwy! Góra to góra, staw to staw, to kamień a to woda! a nazwa nic nie ma do rzeczy. A zresztą, czy aby tylko nie objaśniasz tak, jak to objaśniał tutaj jeden przewodnik zakopiański. Było to przed kilku laty; przyszedłszy tu, zastałem liczniejsze towarzystwo z góralem. Towarzystwo siedziało nad mapą i oglądało góry a góral operował koło ich worków, zajadał i zapijał. Wycieczkowcy chcieli dociec nazwy jednego stawu; z mapy im wypadało, że to staw Czeski, jak w istocie było, ale mieli wątpliwości, zapytali wreszcie przewodnika.
— To jest staw Litworowy, — zawyrokował góral, nie patrząc wcale na krajobraz i kładąc ogromny kawał sera do gęby.
— Ależ, kiedy tu stoi wyraźnie napisane: Czeski.
— Co mi ta gadacie — ofuknął góral — choćby dziesięć razy stało napisane, jak ja wam mówię, że Litworowy, to Litworowy! rozumiecie!
Co za granitowa pewność siebie!
— Ty mi zawsze musisz docinać — oburzył się przyrodnik z pewnym rozdrażnieniem.
— Jakie te nazwy tatrzańskie są jednak piękne — mówiła Cesia — zapewne, to wytwór naszego ludu góralskiego, ale jestem ciekawa, czy da się objaśnić ich pochodzenie; np. staw Litworowy.
Przyrodnik milczał, widocznie podrażniony, wtedy ja rzekłem:
— W schronisku w dolinie Koprowej widziałem jak góral, Słowak, ciął łodygę rurkowatą jakiejś potężnej rośliny i wyciął sobie z niej duży cybuch do fajki. Ta roślina pokrajana wydzielała przecudny zapach. Na pytanie: Co to? rzekł mi:
— To litwor.
Widziałem ją potem rosnącą nad potokiem w dolinie Złomisk. Wspaniały okaz; zapewne stąd nazwa stawu.
Po posiłku Ciocia, uczuwszy zmęczenie, położyła się na skale; doradziłem jej, żeby zdjęła trzewiki i wystawiła celem wysuszenia na słońce. Ja położyłem się obok Cesi, która tymczasem wydobyła coś z worka i mówiła pieszczotliwie:
— Niech dziecko śpi grzecznie, tu dla dziecka przygotuje się coś bardzo smacznego.
Przez pół zmrużone oczy widziałem, że wlewa coś do maszynki i zapala ją. Po chwili rozkoszny aromat kawy zaleciał w me nozdrza a Cesia podała mi z uśmiechem kubek gorącej, osłodzonej czarnej kawy. Była to niespodzianka, gdyż wiedziała, że szczególnie na wycieczkach przepadam za tym nektarem.
— Tutaj dla dziecka jest jeszcze czarnego mleczka duzio, duzio!
Byłem zachwycony.
— Dzidzi samo pić nie umie — rzekłem — trzeba karmić.
Podniosła mi kubek do ust a ja zamiast do kubka tuliłem usta niby przez pomyłkę do ślicznej rączki, za co naturalnie było znów strofowanie, że dziecko takie niezdarne, że potrzebuje jeszcze smoczka.
Takie to figle chwytają się człowieka na turniach — hej!
Bo też naprawdę można się stać tam szczęśliwym dzieckiem.
Pora jednak była myśleć o dalszym pochodzie; dwie godziny spędziliśmy jakby zawieszeni między niebem a ziemią w słońcu i błękicie.
Profesor patrzył z niepokojem na zegarek i zaczynał nas naglić.
— Nie trafimy przy Szczyrbskim jeziorze na ostatni pociąg kolejki zębatej — dowodził — jeśli będziemy marudzili. — A musimy na noc dostać się do Popradu.
— Idź ze swoim zegarkiem! — wołał Karol rozciągnięty w słońcu. — To dobre dla tych ślimaków tam na równinach ale nie dla nas mieszkańców szczytów i błękitów.
— I ja jestem tego zdania — rzekłem — nocujemy tam, gdzie nas noc zaskoczy, pod głazem lub smrekiem. Doskonały i tani nocleg! Nie bądźmyż niewolnikami jakiegoś programu. Wolność i swoboda! Hej!
Panny przyklasnęły i profesorowa również, postanowiliśmy drwić sobie z zegarków.
— Zresztą proszę państwa — mówiłem — jak te zegarki kłamią! Czyż byliśmy tu dłużej, jak pół godziny? Kto twierdzi inaczej? A zegarki jednak stwierdzają, że dwie godziny — wierutny fałsz!
Jednak powoli pakowaliśmy worki. Cesia spłukała wodą saganki i kubek i chciała je wytrzeć na sucho, okazało się, że w całym towarzystwie nie ma ani jednej ściereczki.
— A to ślicznie — wołał Karol — otóż to panieńska gospodarność! Oto widać skutki tego, gdy panny zamiast myśleć o gospodarstwie domowym, zbijają bąki po turniach tatrzańskich.
Ja jednak znów triumfowałem.
— Mam ścierkę w konserwie! — oznajmiłem, wyciągając plik gazet.
Rzecz okazała się praktyczna, naczynia wytarto na sucho gazetami.
— Robicie panny tak — drwił Karol — jak w Japonii, gdzie nosy ucierają papierem.
Postanowiliśmy jeszcze odwiedzić drugi wierzchołek Rysów na wschód od głównego; gdyśmy tam weszli, odsłonił się nam nowy, piękny widok. Wspaniała turnia, uformowana pod szczytem w ogromną, regularną galerię, opadała pionowymi krzesanicami w dół a ściany pod galerią były zdobione jakby przez artystę rzeźbionym laskowaniem. Jakby ogromny chór w olbrzymiej świątyni.
— To Ganek! — wykrzyknął przyrodnik.
Wspaniały! W dole głęboko jaśniała łagodną zielonością cudna, przecięta wstęgą Białej Wody polana pod Wysoką, dokoła zaś dzikie turnie; przepyszny kontrast!
Przyrodnik z żoną zaczęli zaraz rozprawę na temat Ganku; ten szczyt a szczególnie przejście od przełęczy Gankowej na wierzchołek stanowił w ich mniemaniu główny tytuł ich sławy taternickiej. W kilka lat później stwierdziłem, że ta droga nie przedstawia dla wprawnego żadnych nadzwyczajnych trudności, choć jest silnie eksponowana, podobna z wielu względów do sławnego konia na Lodowym i jest wszędzie przystępna bez liny, choć ubezpieczenie zresztą nie zawadzi.
Teraz jednak na niewidziane Karol i ja zaczęliśmy trochę przedrwiwać, profesor się zaperzył i nastrój się popsuł.
Droga z Rysów na południowej stronie wije się pięknymi serpentynami, jest ładna i łatwa. Szliśmy więc w dowolnych grupkach, zmieniających się co chwilę. Taternik tylko szedł milczący i markotny. Nic dziwnego: przed wycieczką wyobrażał sobie, że będzie dowódcą wyprawy, że będzie osią wycieczki, że na turniach bez jego komendy nikt kroku nie zrobi a tu wszystko na nic. Nikt, nawet panny nie chciały uznać jego przewagi, gromada niekarna, niezależna, w dodatku urażająca dumę taternicką ba, drwiąca w żywe oczy.
Lusia, zrozumiawszy widocznie jego nastrój i urazę za owo „linowanie na Gubałówce“, chciała rzecz naprawić, podeszła do niego:
— Na Rysach pańska lina nie była nam potrzebna, ale nie wątpię, że będzie nieodzowną na Garłuchu.
— O, obejdzie się — odparł urażony — pójdziecie sobie bez mojej liny.
— Ależ nie — mówiła Lusia — nie damy sobie rady. Ja przecież wiem, bo w całym Zakopanem o tym mówią, jak pan doskonale obchodzi się z liną.
Sprytna dziewczyna tak mu się przypochlebiała, że rozchmurzył się a nawet dał jej nieść swą trzydziestometrową linę i swój czekan. Co prawda, dziewczyna ślicznie z tym wyglądała, szczególnie robiąc poważną minę pierwszorzędnej taternickiej sławy.
Po zejściu z turni uderzyła nas wszystkich żywa roślinność południowych stoków, bujność trawy, obfitość kwiecia, nawet kosówka rozrośnięta w bujne, ogromne krzewy, wreszcie lasy limb i modrzewi świadczyły o sile słońca i ciepła.
Na koniec wybłysnęło nagle zza drzew Popradzkie jezioro i ukazało się schronisko. Odpoczywaliśmy na werandzie i raczyliśmy się wyborną kawą z pyszną, białą, przetykaną obficie rodzynkami babką.
Tymczasem słońce chowało się już za górami. Profesorowa objaśniała pani Ricie dalsze nasze plany, przy czym opisywała jej drogę kolejową ze stacji Popradu na Podhale; ale Ciocia kręciła głową, pytała o szczegóły bez przekonania. Z uśmiechu drgającego w kącikach ust Cesi wywnioskowałem, że i ona już przejrzała, iż Ciocia nas nie opuści i pójdzie z nami na Gierlach.
Myśl ta nie była mi już przykrą, zżyliśmy się już z Ciocią, która na swój wiek i tuszę okazywała dużo wytrwałości i chodziła wcale nieźle. Chcąc sobie pozyskać jej łaski i zrobić przyjemność Cesi, której była trochę przykra ta niespodzianka z Ciocią, rzekłem:
— Proszę państwa, sądzę, że wszyscy będziemy panią Ritę prosili, aby naszego towarzystwa już nie opuszczała. Tatry zbliżają; zżyliśmy się już ze sobą i nadal dobrze nam będzie. Zresztą wspólna dola i niedola. Jutro mamy dzień dolinowy a więc Szmeks, Zimna Woda itp. a pojutrze idziemy wszyscy razem na Garłuch. Niech żyją Tatry!
Karol popatrzył na mnie z ukosa, ale potem i jemu twarz się rozjaśniła, gdyż w gruncie rzeczy miał bardzo uczynne serce. Ciocia była rozpromieniona i uścisnęła mi mocno rękę. Ale najbardziej się ucieszyłem, że oczy Cesi wyrażały bezgraniczną wdzięczność. Och, te oczy!
Kazaliśmy podać butelkę likieru na oblanie braterstwa tatrzańskiego. Napełniwszy kieliszki złotym, słodkim płynem piliśmy zdrowia, trącając się:
— Niech żyją Tatry! niech żyje dzielna Ciocia! niech żyją śliczne nasze taterniczki! niech żyje największy polski taternik! niech żyją przygody w górach! Niech żyją Rysy! niech żyje Garłuch!
Wyszliśmy nad jezioro; turnie ponad doliną Złomisk świeciły jeszcze w odblaskach słońca, ale jezioro było już granatowe, niemal ciemne, od Baszt i Szatana padały już nań wieczorne cienie. Odbyliśmy naradę; wieczór był bardzo ciepły, ziemia sucha, gdyż burzy tu nie było. Zgodnie podobała się nam myśl, żeby, zamiast dusić się w ciasnych izbach schroniska, zanocować pod gołym niebem. Ruszyliśmy więc w dół potoku Mięguszowieckiego i z dala od ścieżki wśród rzadkiego lasu pod ogromnym rozłożystym smrekiem, znaleźliśmy miejsce wyborne na nocleg, zasłonięte nawet od możliwego deszczu gęstą oponą gałęzi.
Zaczęły się zaraz przygotowania. Profesor rozpalił ogień, ustawił nad nim z kijów trójnóg a na nim zawiesił swój ogromny kotlik, wody na herbatę dostarczył szumiący obok i spieniony potok. Ciocia z profesorową zajęły się przygotowaniem wieczerzy, przygotowywały kanapki i smażyły jajecznicę. Ponieważ miałem nieco doświadczenia w urządzaniu noclegów, gdyż na wycieczkach z kolegą X, wybornym taternikiem, zdarzało się nam nieraz nocować pod gołym niebem, zastosowałem więc jego metodę; obaj z Karolem i obie siostry nacięliśmy mnóstwo gałązek świerkowych a usławszy je na mchu grubą warstwą, przyrządziliśmy wyborne posłania chroniące od wilgoci ziemi.
Następnie poleciłem wypróżnić plecaki i wypchać je również świerczyną; po zawiązaniu utworzyły się doskonałe poduszki, trochę co prawda twarde, ale o takie rzeczy żaden taternik nie dba.
Po jednej stronie smreku był apartament pań, po drugiej nasz męski; gruby pień zasłaniał i zostawiał każdej płci zupełną swobodę.
Panie były łóżkami i poduszkami zachwycone i obiecywały sobie spać smacznie. Usiedliśmy następnie dokoła watry trzaskającej i sypiącej iskrami a grupka nasza przy świetle ogniska wyglądała istotnie romantycznie i fantastycznie. Żałowałem, że nie można zrobić zdjęcia fotograficznego.
Przyrodnik porównywał nas do bandy zbójników i zaczął śpiewać na góralską nutę pieśni o Janosiku, harnasiu i o zamkach Orawskich.
Wieczerza nam smakowała tak, jak tylko w Tatrach może smakować a gdy na deser pojawiły się figi, daktyle i owoce, podniebienie rozpływało się w rozkoszy.
Nad nami niebo wybite gwiazdami i przepasane mleczną drogą; zapach żywiczny limb, modrzewi, smreków i kosówki upajał zmysł powonienia, powietrze balsamiczne rozpierało piersi; oko zatrzymywało się na tajemniczo przez rzadki las rysujących się i majaczących olbrzymach górskich, rytmiczny szum potoku działał jak muzyka na duszę a gdy obok miało się przy sobie upragnienie i ukochanie serca szczęśliwe, upojone czarem natury i miłości, czyż mogło być coś piękniejszego!
Wszyscy byliśmy pod czarem tego wieczoru, mówiliśmy ciszej i słuchaliśmy głosów przyrody. Profesor opowiadał nam fantastyczne historie o zbójnikach, w końcu zaczął tańczyć zbójnickiego z ciupagą w ręku i skakać przez ogień. Zbójnickiego nauczył się od górali i tańczył go wybornie.
Długo tak siedzieliśmy, wreszcie Ciocia dała hasło do snu. Panie poszły do swego apartamentu, Karol i przyrodnik ułożyli się pod smrekiem po stronie ogniska i wnet zasnęli.
Ja zostałem jeszcze przy watrze, dokładając drew. W tej ciszy pogrążyłem się w myślach, chciałem sobie zdać sprawę ze wszystkich wrażeń dnia tego, a równocześnie zaczął mię ogarniać smutek, jakiś nastrój na wpół melancholijny.
— Oto — myślałem — przyszło znów szczęście a może krótkie jak letnia noc tatrzańska, a potem pryśnie, rozwieje się; w sercu niepokój i przeczucie. Od szumiącego potoku szły niby gadania, czasem jakby śmiech, czasem jak westchnienie, to znów cichy, przytłumiony jęk. Starałem się z tych przeczuć otrząsnąć, tłumaczyłem sobie, że to zapewne reakcja ukrytego zmęczenia. Szatan i Baszty zaczynały się srebrzyć seledynowym blaskiem, wreszcie spoza Osterwy wypłynął księżyc i oblał całą dolinę bladym światłem, lśniąc się na kaskadach rwącego strumienia.
W tej chwili usłyszałem szelest za sobą, obejrzałem się, to Cesia przyszła do ogniska. Usiadła przy mnie.
— Śpią — mówiła cichutko — ale ja nie mogę spać, jest za pięknie. Co za bajeczna noc!
Nie mówiłem nic, tylko przytuliłem jej rękę do ust i trwaliśmy tak chwilę. Potem ona oparła mi główkę o ramię a ja mówiłem przyciszonym głosem:
— To wszystko przecudne, to jest szczęście, ale czemu to wszystko musi minąć?
— Wiesz, przyszłam tu z tymi samymi myślami i mam w sercu jakby cichutki żal a przy tym tak mi dobrze i tak jestem szczęśliwa.
Patrzałem jej w oczy i na usta purpurowe, nabrzmiałe pragnieniem rozkoszy. Ogień przygasnął, księżyc zaszedł za obłok; otuliłem ją ramieniem. Gdy księżyc znów wybłysnął, dziewczyna wysunęła się z mych ramion i rzekła drżącym głosem:
— Dobranoc — a potem oddaliła się szybko.
Ułożyłem się na posłaniu ze świerków, owinąłem się peleryną i długo jeszcze usnąć nie mogłem — aż w końcu zmęczenie wzięło górę nad wszystkim.

*

Nazajutrz podążyliśmy do Szczyrbskiego jeziora; kolejka elektryczna do Smokowca jeszcze nie była gotowa a że do odejścia pociągu kolejki zębatej było jeszcze trochę czasu, wypiliśmy kawę a potem oglądaliśmy jezioro. Ze swym obramieniem leśnym, z barwnymi willami nad brzegiem jest to cacko Tatr południowych. Widok na Tatry stąd przepiękny; z wysokodolinowych punktów to zapewne najpiękniejszy punkt widokowy w Tatrach; olbrzymi łańcuch gór od Krywania po Sławkowski szczyt rozciąga się tu w przepyszną panoramę; z miłym uczuciem witaliśmy Rysy, z ciekawością trochę niespokojną potężny szczyt Garłucha.
Potem jazda kolejką zębatą do Szczyrby, stąd koleją do Popradu i znów tramwajem elektrycznym do Szmeksu. W Szmeksie gdy panie ujrzały sklepy z rozmaitymi cackami, zaraz potraciły głowy i wszyscy rozbiegliśmy się po zakupy; ale ta okoliczność stała się powodem, żeśmy się wzajemnie pogubili. Wyszedłszy z jakiegoś sklepu, nadaremnie rozglądałem się za resztą towarzystwa. Przeszedłem w kółko przez Nowy Szmeks, podziwiając piękne wille, trawniki i klomby pełne kwiecia. Wszystkie ścieżki wysypane żółtym piaskiem, utrzymane w błyszczącej czystości; jest to niewątpliwie europejskiej miary uzdrowisko. Westchnąłem też, wspomniawszy porządki w naszym zresztą ślicznym i oryginalnym Zakopanem.
Nie znalazłszy nikogo, skierowałem się w stronę Rożanki czyli Kolbachu, orientując się wedle licznych tu wszędzie napisów, gdyż tam mieliśmy podążyć na obiad. Dotarłem do nowego hotelu, nie było nikogo; usiadłem więc na werandzie; dopiero po pewnym czasie nadciągnęły panny. Okazało się, że wszyscy się pogubili. Później zjawił się Karol z profesorową a na końcu profesor z Ciocią.
Dzień był nader gorący, z przyjemnością więc krzepiliśmy się przy obiedzie doskonałym piwem. Zaraz jednak powstały swary i spory, do których powód dał przyrodnik.
— Nie ma co mówić — prawił — piękny porządek! Gdzież to widziane, żeby się tak rozpraszać. Taki rozgardiasz, to wynik braku wszelkiej organizacji i może się stać nawet powodem katastrofy. Znane są już takie wypadki. Na wycieczkach musi być jakieś przewodnictwo, jakaś jednolita ręka, inaczej wszystko na nic.
Zrozumieliśmy wszyscy, do czego zmierzał, a duch niepodległości i przekory zaraz się zjawił najpierw u Karola.
— Gadaj zdrów! wiem, do czego pijesz; chce ci się nami dowodzić, chce ci się władzy! Ja cię znam, Napoleonie tatrzański.
— Przepraszam, wcale nie o to chodzi, żebym ja koniecznie dowodził, niech dowodzi ktokolwiek, kto zna teren. Wybierzmy choćby pannę Lusię, jeśli potrafi nas poprowadzić, ale dowództwo i posłuch musi być, zwłaszcza jutro, bo inaczej pokręcimy karki.
— Brawo — wołała Lusia — ja dowodzę! Baczność! Wiązać się liną! puszczać linę! lewa noga na klamrę, prawa ręka za łańcuch! Pana profesora mianuję szefem mego sztabu!
— Panna Lusia żartuje, a tu z Garłuchem nie ma żartów; albo porządek i posłuch, albo dać sobie z nim spokój!
— Co? — zawołałem — ja, co sam łaziłem już po różnych wirchach i dziurach tatrzańskich, mam rezygnować ze swobody, słuchać czyjegoś widzimisię! Nigdy w świecie! Taka dobra turnia na Garłuchu, jak i gdzie indziej. Nie święci lepią garnki taternickiej sławy, a niejeden ulepiony już garnek może się rozbić!
— Ja nie mam pretensji do sławy taternickiej, ale trwam przy swoim; ktoś musi prowadzić. Niech kolega prowadzi! I owszem!
— Na Rysy nikt nas nie prowadził — rzekłem — a właściwie ja prowadziłem, nie znając drogi i jakosik trafiliśmy, trafimy i na Garłuch. To przecież wiadomo: jak do góry, to na szczyt a jak z góry, to w dolinę.
Panny się śmiały i widocznie zyskiwałem ich zaufanie swą pewnością, ale profesor zaperzony uderzył pięścią w stół i rzekł:
— Zobaczymy! u kolegi widać brak doświadczenia; Garłuch to nie Rysy!
Odeszliśmy z Karolem na bok.
— Ty byłeś na Garłuchu, więc wiesz; jakże to wygląda naprawdę?
— Byłem, ale to już osiem lat temu, nie pamiętam; to jednak pewna, że chodziliśmy wtedy bez liny; były trudne przejścia, ale skoro wówczas dałem radę, nie musi to być znów jakaś nadzwyczajna tura.
— Obawiam się — rzekłem — żeby on nam istotnie nie zrobił jakiego figla, bo widać, że jest mocno urażony o swą godność taternicką. Ty go zresztą znasz lepiej.
— Znam, zapewne i wiem to, że jak go czasem co postrzeli, wariat skończony, może nam naprawdę narobić bigosu. Staje się czasem nieznośny i despotyczny.
— Ta jego pretensja do bezwzględnej komendy jest głupia — prawiłem. — On jeden z nas zna drogę; niech idzie naprzód, niech nam ją pokaże. Ot i całe przewodnictwo. Nie mam zaufania do jego liny, nie umiem się z nią obchodzić; zamiast pomocy może nam jeszcze biedy napędzić. Pomów z nim na uboczu, gdyż uważam, że wobec kobiet staje się upartszy.
— Dobrze, skorzystam ze sposobności.
Wróciliśmy do kompanii.
Zauważyłem, że przyrodnik na drugim końcu werandy coś żywo rozprawiał z żoną; ona go o coś prosiła, on się zaperzał i potrząsał przecząco głową.
Poszliśmy oglądnąć wodospady Zimnej Wody. Od schroniska Kozicy podziwialiśmy Łomnicę, której szczyt ślicznie wyrzeźbiony w strome ściany podparte potężnymi szkarpami licznych grani robił imponujące wrażenie. Zeszliśmy potem w dół i podzieliwszy się wedle płci na dwie grupy, użyliśmy pod mniejszymi wodospadami prawdziwie tatrzańskiej, zimnej, ale orzeźwiającej kąpieli. Była to ze względu na upalny i słoneczny dzień pierwszorzędna przyjemność. Gdy ujrzałem potem Cesię, była różową jak prześliczny wiosenny poranek.
Potem kawa w Kozicy i powrót kolejką linową do Szmeksu, skąd zaraz pięknymi ścieżkami ruszyliśmy ku Śląskiemu schronisku w dolinie Wielickiej pod Garłuchem. Droga wiodąca przeważnie lasem była nader przyjemna, upał się zmniejszał w miarę zbliżania się wieczora i wznoszenia się na wyższy poziom, zachód się złocił; prawdziwie pogodny, letni dzień.
Gdyśmy wyszli z lasu na polanę, na której stoi granitowe schronisko, ujrzeliśmy przed sobą potężne ściany Garłucha; po drugiej stronie opadały ściany Granatów Wielickich a wyżej piętrzyły się turnie Staroleśnej. Głęboko pod nami złociła się w zachodzącym słońcu zapewne łanami zbóż dolina Popradu; wieże kościelne i bieluchne ściany domów wsi i miasteczek lśniły się w słońcu, tworząc z tej wysokości malownicze miniaturowe grupki.
W schronisku zajęliśmy zaraz łóżka na hali turystycznej, kładąc na nich swe worki a następnie wróciliśmy do sali restauracyjnej. Osób było niewiele, zajęliśmy więc odrębny stół, racząc się paprykarzem z tak zwaną słodką węgierską papryką; potrawa istotnie dobra a papryka nie piekąca. Karol z profesorem zostali jeszcze na hali, gdzie go widocznie zatrzymał dla wybadania; po chwili nadeszli.
— Cóż? — szepnąłem.
— Bzik! — odparł mi na to Karol.
Istotnie nasz taternik jadł prędko i nic nie mówił.
Dopiero gdyśmy po wieczerzy wyszli przed werandę, stanął przed nami w uroczystej pozie i zaczął:
— Moi państwo! stoimy pod Garłuchem. Nikt z was drogi nie zna, ja tylko jeden mogę wam przewodniczyć. Otóż zapowiadam, że podejmę się tego tylko pod jednym warunkiem: bezwzględna karność i posłuch! Użycie liny jest konieczne, gdy każę wiązać się liną, nie ma apelacji, inaczej nie biorę żadnej odpowiedzialności. Proszę, macie wóz i przewóz!
Nie mówił tego żartem, w głosie jego brzmiały upór i rozdrażnienie.
Karol, także raptus, nie mógł się powstrzymać.
— Otóż macie! — krzyknął. — Któż wkłada na ciebie odpowiedzialność? Nie bierz tego, czego ci nikt nie daje! A co do twojej trzydziestometrowej liny, może ona dobra dla ciebie, wielkiego taternika, ale my zwykli nowicjusze nie mamy do niej zaufania. Zresztą my nie psy, a tyś nie rakarz, żebyś nas miał brać na sznurek!
Profesor poczerwieniał i zaczął się unosić:
— Tak, ja wiem! Ty zawsze drwisz i drażnisz! Ja wiem, wy wszyscy przeciw mnie spiskujecie! Ale dość tego, dość, dość!
— Kolego — rzekłem — niepotrzebnie kolega się unosi. To co powiedział Karol nie jest bez racji, bo istotnie z wyjątkiem państwa nikt z nas nie zna się na użyciu liny, wolimy więc bez niej się obejść. Ja sam pójdę wszędzie, gdzie można bez liny; nie będzie można, to wracam i nie poczuwam się do żadnego wstydu, korona mi z głowy nie spadnie, a gdyby nawet spadła, to wolę, niżby głowa miała mi spaść z karku. Nie żądamy, żebyś kolega nas brał w swą opiekę; idź kolega naprzód, pokaż tylko drogę, a my pójdziemy na własną rękę a raczej na własną nogę. Będzie źle — wrócimy. Odpowiedzialność za panny ja objąłem i z nikim się nią nie dzielę. Na takich warunkach może być zgoda i wycieczka może być rzeczywiście przyjemna. Każdy z nas ceni swą wolność i swobodę i z niej nie rezygnuje.
— To tak — wołał profesor — toście mię tu przyprowadzili po to, żeby mię na dudka wystrychnąć! Ale nic z tego! Zła wam moja komenda i moja lina, to dobrze! idźcie sobie sami! Hela, jutro wracamy przez Polski Grzebień do Zakopanego!
— Ależ Tosiu! — prosiła żona — uspokój się! Wszak wiesz jak pragnę być na Garłuchu; cztery razy byłam tu już na darmo; jakże można!
— Garłuch nam nie ucieknie, ale trzeba sobie dobrać inne odpowiedniejsze towarzystwo, rozumiesz!
— Kolego! — zawołałem — niech kolega liczy się ze słowami! Obrażasz panie; będę zmuszony kolegę za to pociągnąć do odpowiedzialności!
— Nie obrażam nikogo, ale mam prawo nie chodzić z tymi, z kim mi się nie podoba! Zobaczymy, jak beze mnie będzie wasza wycieczka na Garłuch wyglądała. Hela! chodź spać! jutro do Zakopanego!
Pociągnął żonę i odeszli na halę.
— Ależ panowie — mówiła do nas Ciocia — po co to wszystko? Wszak to może nam popsuć najważniejszą część naszego programu. Razem wyszliśmy, razem powinniśmy wrócić. A zresztą jakżesz naprawdę damy sobie jutro radę?
— Radę jakoś damy — odparł Karol — coś nie coś pamiętam; byle dostać się do Próby Gierlachowskiej, stamtąd już do szczytu niedaleko. Ale z tym człowiekiem długo w zgodzie nie można wytrzymać. Despotyzm i zarozumiałość niesłychana; jestem pewny, że on żonę steroryzuje i jutro wróci do Zakopanego. Ale mniejsza o to; żałuję, że się zgodziłem na jego udział w wycieczce, bośmy już w podobny sposób z nim raz się rozstali, gdzieś pod Wołoszynem.
— No, no, — rzekłem — przyznaj, że i ty nie jesteś bardzo zgodny; pamiętacie panie naszą wycieczkę do Morskiego Oka?
— E, — rzekła Lusia — panom wszystkim nic pod względem uporu nie brakuje; zawsze jakieś kłótnie, ale ja ogromnie to lubię, to bardzo zabawne.
— Lusiu! — upominała Cesia — jakże można!
— Tak — rzekłem — pokłóćmy się teraz wszyscy między sobą i pójdziemy wszyscy jutro do Zakopanego, każde na złość drugiemu i każde inną drogą!
— Czy pan Tadeusz i ze mną chce się kłócić? — zapytała Cesia.
— Z panią — nigdy. Z panną Lusią to mógłbym się i wyczubić, ale z panią zgoda na zawsze.
Cesia uśmiechnęła się, ale jakoś smutno a i mnie nagle zrobiło się smutno. Byłem podrażniony tą sceną z profesorem i przykro mi było, że zrobiliśmy nieprzyjemność naszym paniom.
— Wie Ciocia — mówiła Lusia — jak to inaczej patrzy się na tych profesorów, gdy się ich widzi w szkole; zdaje się, że półbogi. A na wycieczce to się widzi, że mają także ludzkie przywary!
— Lusiu! — upominała Ciocia.
— Panna Lusia mówi prawdę; — rzekłem — niestety jesteśmy tylko ludźmi!
— Trochę w tym wina i tego powietrza tatrzańskiego — rzekł Karol. — Zdaje mi się, że wszyscy to odczuwamy, iż człowiek w górach skłonniejszy do kłótni ale i do kochania.
— O to prawda! — zawołała Lusia — ja w istocie chciałabym już to się czubić, już to całować!
— Ależ Lusiu! — upominała znów Ciocia.
— Kogo? — szepnąłem nieznacznie.
— A choćby i pana Tadeusza? — odparła dziewczyna, robiąc szelmowską minę.
— Ty Karolu — rzekłem — i bez powietrza tatrzańskiego masz dużo uporu. Najlepiej o tym świadczy pewna historyjka, którą mi opowiadałeś.
— Jaka? jaka? — wołały panny. — Niech pan opowie!
— Było tak: Karol z kolegą swym, księdzem, wybrali się nad morze północne, gdzieś na Sylt.
W podróży zajechali do hotelu na nocleg. Przed spaniem ksiądz otworzył okno, mówiąc, że nie lubi spać przy zamkniętym oknie. Po kwadransie Karol zapala lampkę elektryczną, wstaje i zamyka okno, mówiąc, że zimno. Za ćwierć godziny świeci znów ksiądz, wstaje i otwiera okno; Karol znów zamyka i proszę sobie wyobrazić, tak robią aż do rana. Naturalnie, że więcej nie nocowali już razem; czyż nie charakterystyczne?
— Radźmy jednak o Garłuchu — mówiła Ciocia.
— Cóż — rzekłem — może nasz wściekły taternik do jutra się wyśpi, uspokoi i namyśli; nie upraszamy i nie przepraszamy, gdy jednak pójdzie, dobrze.
— Ale państwo go nie znacie — mówił Karol. — On jest niezmiernie zawzięty; prawdę mówiąc, nie liczę już na niego i wolałbym, żeby sobie poszedł do Zakopanego; nie będzie z niego już miły towarzysz. On ma swoje okresy. Lepiej, gdyby się nam trafił jaki przewodnik spiski; oni tu czasem polują na gości.
— Ba już za późno; o tej porze wątpię — odrzekłem.
— Żal mi profesorowej — mówiła Cesia — piąty raz takie niepowodzenie.
— Proszę państwa — rzekłem — popróbujemy sami. Do próby jakoś trafimy; Karol był na Garłuchu, coś więc będzie pamiętał a zresztą zdamy się na swój zmysł orientacyjny. Może będą jakie znaki. Musimy jednak, jak było w planie, wyjść raniutko, nie czekając tutejszego śniadania. Po drodze zgotujemy sobie herbatę. A teraz chodźmy spać. To jest najlepsze, co obecnie możemy zrobić.
— Tak jednak się obawiam — dodała Ciocia — żeby się nam wszystko nie zepsuło i żeby mnie Garłuch nie ominął. Profesorowej sposobność jeszcze się nieraz zdarzy, mnie może już nigdy.
Poszliśmy do hali; małżeństwo już spało, lub udawało, że śpi. Ze względu na obcych towarzyszy nie mówiliśmy już nic, życząc sobie tylko dobranoc. Wkrótce sen skleił nam powieki.
Nazajutrz raniutko małżeństwo wstało i zebrało się pierwsze i nic nie mówiąc, opuściło schronisko. Reszta naszej gromadki wkrótce była również gotowa i ruszyliśmy ponad stawkiem Wielickim w górę, kierując się na wyższe piętro doliny. Przeszedłszy pod czarną, przewieszoną, „wiecznie płaczącą skałą“ wstąpiliśmy do ogrodu Wielickiego. Tak się nazywa to wyższe piętro doliny ze względu na bujność traw i obfitość kwiecia. Tam nad potokiem ujrzeliśmy profesora z żoną, gotujących śniadanie.
— Czekają na nas — mówiła Cesia — to bardzo pięknie z ich strony.
— Zobaczymy, — rzekł Karol — czy też raczej nie chce on śledzić, co poczniemy bez jego przewodnictwa.
Usiedliśmy opodal, rozkładając przybory do herbaty. Po śniadaniu rzekłem:
— Idź Karolu i zbadaj teren, niech się rzecz wyjaśni. Tylko spokojnie! Dość było wczorajszej sceny.
Karol istotnie poszedł. Rozmowa trwała czas dłuższy, ale wnet spostrzegłem, że bierze niepożądany obrót. Po chwili już obaj byli zaperzeni, machali rękami a profesorowa przykładała chusteczkę do oczu. W końcu usłyszeliśmy tylko słowa Karola:
— To po żakowsku, po sztubacku! Nawet sztubak z pierwszej klasy postąpiłby rozsądniej!
Profesor tymczasem chwycił worek na plecy, porwał żonę za rękę i poszedł szybko w stronę Polskiego Grzebienia. Potem już tylko z daleka widzieliśmy białą chusteczkę, którą profesorowa powiewała na pożegnanie. Żegnaliśmy ją w podobny sposób wszyscy.
— Bzik i wariat! — mówił Karol rozgniewany. — Wiecie, co mi powiedział? Warunki te same, co wczoraj i uroczyste przeprosiny. Swoje buty będę przepraszał, ale nie ciebie, sztubaku! — to była moja odpowiedź.
— Dobrze zrobiłeś; — rzekłem — baba z wozu, koniom lżej.
— Tak, ale zostaliśmy na lodzie; jakże znajdziemy drogę? — rzekła Ciocia.
— Byle dojść do próby — prawił Karol — a tam już pamiętam i damy sobie radę.
— Cóż to ta próba? — pytała Lusia.
— To kilkunastometrowa ściana, opatrzona klamrami i łańcuchami, stanowiąca wstęp na turnie Garłucha; gdyby ją tylko odszukać!
— W każdym razie — rzekłem — trzeba jej szukać na ścianach Garłucha, więc w tę stronę iść należy. Przecież ludzie tamtędy chodzą, musi być ścieżka przez ten potok.
Niestety, potok dzieli się tu na strumyczki, jest rodzaj młaki, dużo piasku, traw i kamieni, było jasnym, że na takim terenie ślady prawie nie zostają, lub woda je zmywa.
— W najgorszym razie — dodałem — jeśli nie znajdziemy próby, wrócimy do schroniska; jeden z nas pójdzie do Szmeksu po przewodnika i jutro idziemy na nowo. Musimy zdobyć Garłuch choćby na złość wielkiemu taternikowi.
Zaczęliśmy pakować worki, gdy w tej chwili od „płaczącej ściany“ ukazało się towarzystwo, dwu panów i jedna dama. Nie dochodząc do nas, skręcili w lewo, przekraczając potok.
— Wybornie — zawołał Karol — oni idą na Garłuch, pokażą nam drogę na próbę.
Zebraliśmy się zaraz i podążyliśmy za nimi, byli jednak już daleko i szli prędko, ale pokazywali nam bezwiednie drogę. Wyjąłem lornetkę, śledząc ich pochód i w dali na trawie dostrzegłem najwyraźniej ścieżkę.
— Jest ścieżka — wołałem — będzie i próba!
Istotnie, idąc dalej, natrafiliśmy na ślady serpentynami biegnącej ścieżki. Podszedłszy pod ściany ujrzeliśmy wreszcie przez lornetki klamry i łańcuch.
— Bogu chwała! — wołał Karol. — Wygraliśmy!
Tymczasem towarzystwo znikło nam z oczu gdzieś w turniach. Stanęliśmy pod próbą.
Jest to czarna, zawieszona nad przepaścią, prawie pionowa ściana, przecięta ukośnie w poprzek jakby załupą, wzdłuż której wbite są tu i ówdzie klamry i gruby łańcuch. Pierwsza partia kończy się silnie eksponowanym cyplem skalnym, poza którym już niewiele widzieliśmy z dołu.
— Przewodnik Otta — mówił Karol — prawi, że kto przejdzie próbę może już iść dalej.
Obejrzeliśmy ją dokładniej i zgodziliśmy się na to, że damy radę.
— Na Orlej Perci — rzekła Lusia — pełno takich mniejszych próbek, może i gorszych.
Ciocia jednak patrzała z pewnym wahaniem na ów cypel, który bądź co bądź wygląda niepokojąco.
— Pomożemy cioteczce i dobrze będzie — uspokajała Cesia.
Ponad ścianą jest rodzaj grzędy a obok niej na lewo stromy, wymyty wodą żleb.
— Perć idzie grzędą tu wprost w górę — objaśniał Karol — podobnie jak na Rysach. No — dodał — teraz zdejmować worki!
— Jak to? — rzekłem.
— Tak! Otto wyraźnie radzi, żeby tutaj zostawić worki i niepotrzebne przybory, gdyż stąd już niezbyt daleko do szczytu.
Miałem pewne wątpliwości, ale nie było czasu się zastanawiać; zresztą myśl, że po turni iść się będzie bez worków, uśmiechała się wszystkim. Schowaliśmy więc rzeczy między głazami pod wylotem żlebu. Panie powkładały nam do kieszeni po kawałku kiełbasy i chleba, tudzież po kilka jabłek i paczkę cukierków; nabrałem do litrowej manierki wody spływającej ze żlebu i przypiąłem manierkę do pasa.
Byliśmy gotowi do drogi. Gdy wchodziliśmy na próbę była ósma godzina, zmitrężyliśmy więc sporo czasu. Ale dzień był prześliczny a szczyt, jak mniemaliśmy, już niedaleko; humory więc się poprawiły i wrażenie przykrej kłótni się zatarło.
Próbę przebyliśmy bez większej trudności i pięliśmy się stromo w górę. Karol znów roztoczył opiekę nad Ciocią i to już z dobrej woli. Szliśmy, tworząc przeważnie jedną grupkę. Pani Rita była bardzo uradowana i rozmowna. Ja otwierałem pochód i wypatrywałem ślady drogi; gdzieniegdzie spotykaliśmy stare znaki ale już zatarte.
Zresztą droga była wykreślona jasno przez samą przyrodę. Nad nami widniała przełęcz, nad nią wznosiła się jakaś czarna, potężna turnia.
— O! — zawołała Lusia — to pewnie już szczyt! Już niedaleko!
— Niezawodnie — potwierdził Karol — powinniśmy być już blisko i wygląda to na szczyt.
— No, no; — rzekłem, przyglądając się turni przez lornetkę — jeśli to szczyt, to będziemy mieli piękną robotę. To wygląda bardzo groźnie, jakaś diabelska turnia.
Nie wiedziałem wówczas, że cały ten grzbiet, na którym potem doznaliśmy tyle przeciwności, nosi w języku przewodników spiskich nazwę „Diabelskiego grzbietu“.
Im zbliżaliśmy się bardziej, tym miny nasze stawały się rzadsze.
— Eh, do licha — mówił Karol — nie przypominam sobie, żebym przed ośmiu laty zgryzł taki kąsek, jak ta turnia.
— Bo też to nie jest wcale szczyt — rzekłem — to nie ma charakteru szczytowego, który cechują zwykle wielkie, spiętrzone i omszałe bloki granitu.
Przezwyciężyliśmy szereg niełatwych ścianek i stanęliśmy wreszcie na przełęczy.
Istotnie turnia sterczała na lewo a więc na południe, a ścieżka, przerzucając się na drugą stronę grani, szła na prawo, na północ wzdłuż grzbietu, podnoszącego się coraz wyżej.
Siedliśmy na odpoczynek po dwugodzinnym marszu. Była godzina dziesiąta. Przed nami odsłonił się widok niezmiernie dziki, jakby olbrzymi kocioł zawalony ogromną masą głazów, niby moreną jakiegoś przedwiecznego lodowca. Karol objaśniał, że to dolina Batyżowiecka. Był to jednak, jak później stwierdziłem, kocioł Gierlachu, który tworzą dwa jego grzbiety idące od Małego Gierlachu; na grzbiecie wschodnim tj. „diabelskim“ znajdowaliśmy się my właśnie, zachodni tj. „wielbłądzi“ widniał przed nami dziką i poszczerbioną granią.
— Szczyt w każdym razie jest już niedaleko — dowodził Karol — przypominam sobie jednak, że prawie do końca jest zasłonięty i otworzy się nam prawie nagle.
Wydobyliśmy z kieszeni kiełbasę i chleb, było tego niewiele, wystarczyło na pięć skromnych porcyj. Ciocia radziła zostawić to na szczyt, ale wszyscy byliśmy głodni i zjedliśmy nieopatrznie wszystko, popijając wodą z mej manierki, tudzież przegryzając cukierkami.
Odwiodłem Karola na bok.
— Słuchaj — rzekłem — cała sytuacja skał jest tego rodzaju, że szczyt może być licho wie jeszcze jak daleko. Czyśmy też mądrze zrobili, zostawiając worki? Gdy droga się przedłuży, grozi nam głód i pragnienie, gdyż wody mało i mamy tylko kilka jabłek. Tu na turniach nigdzie wody nie będzie. Panie nieopatrznie nawet peleryny zostawiły przy workach.
— Nie, nie! nie ma się co niepokoić, do szczytu nie może być daleko, to pamiętam.
— Gdzie masz przewodnik Otta?
Zaczął szukać po kieszeniach.
— Och, do diabła! zapomniałem, we worku.
Daliśmy hasło do pochodu. Ścieżka wiła się teraz ku północy, trudności chwilami się zwiększały, przepaścistość rosła. Od głównego masywu grzbietu wybiegały w poprzek mniejsze żebra i grzbiety, na które trzeba się było z mozołem wspinać na to, aby potem znów „tracić na wysokości“. Krzywiliśmy się na to mocno.
Wreszcie w jednym miejscu, wspiąwszy się na takie potężniejsze żebro, dostrzegliśmy, że grzbiet główny spiętrza się w potężne ściany. Co prawda, stojąc pod ścianami dużo ku górze nie widać. W tym miejscu ginął wszelki ślad ścieżki i mieliśmy do wyboru: albo piąć się w górę po ścianach — co prawda — mało zachęcających, albo opuszczać się znów kilkadziesiąt metrów w dół na rozległy, piarżysty taras, na przeciwnym boku którego znów wznosiła się jakaś brzydka, czarna ściana z wysokim, ciemnym prawie pionowym kominem. Usiedliśmy znowu i odbyliśmy walną naradę. Wszystko to wyglądało niepokojąco i groźnie i byliśmy jak rozbitki na oceanie bez bussoli.
— Którędyż dalej? — pytała Lusia.
— Ba — rzekłem — pamięć Karola i mój zmysł orientacyjny zaczynają zawodzić. Nie ma co ukrywać; droga albo wprost przed nami w dół i na tamte turnie, albo na prawo ku tym ścianom, które zaczynają przybierać charakter szczytowy. Chyba urządzimy równe, tajne, powszechne i bezpośrednie głosowanie. Jednak zasada, że tam szczyt, gdzie w górę, przemawiałaby za drogą na prawo.
Pokazało się potem, że ta zasada na Garłuchu szkaradnie zawodzi.
— To niezawodnie szczyt — mówił Karol — trzeba piąć się w górę.
Panny przyklasnęły, ruszyliśmy na ściany w prawo.
Zrazu nieźle, potem coraz gorzej, wbiliśmy się w labirynt turni; można było używać wszelkich taternickich przyjemności: ścianki, półki, żlebki, galeryjki, kominki zmieniały się kolejno; po prostu zbłądziliśmy w turniach i czuliśmy to z Karolem, że nie odnajdziemy drogi powrotnej jeśli to nie szczyt nad nami. Spoważnieliśmy wszyscy i szliśmy po większej części w milczeniu, kierując całą uwagę na coraz większe trudności drogi.
— Koboldy Garłucha nam się sprzeciwiają — rzekła do mnie Cesia.
— Skarby szczęścia są w naszych sercach — odparłem — a tych nam nawet król koboldów nie odbierze.
Siedliśmy znów na odpoczynek; słońce piekło, wydzieliłem po małej porcyjce wody; każdy z nas dostał także po cukierku.
— Och, — mówiła Lusia — mam wrażenie, że jesteśmy rozbitkami na Chancelorze, tam także wydzielano takie porcyjki napitku i żywności.
— Panna Lusia lubi przygody — rzekłem — otóż je i ma. Będziemy mogli pisać powieść: Zabłąkani w turniach.
— Czyż naprawdę zabłąkani? — zapytała z pewnym przestrachem Ciocia.
— Nienajzupełniej! — odparł Karol. — W sytuacji ogólnej orientujemy się. Tam w dole widać ów piarżysty taras; konfiguracja skał wprawdzie się zmieniła, droga w najgorszym jednak razie prowadzi przez ten taras i na tamte przeciwległe turnie.
— To ślicznie — rzekła Cesia — to musimy schodzić taki kawał drogi?
— To możliwe — rzekłem — i być może na to, aby się stamtąd przekonać, że byliśmy już pod szczytem, którego stąd nie możemy ogarnąć. Cała kwestia w tym, czy iść dalej, czy wracać na taras a następnie, czy puści, czy nie puści?
— A jak nie puści? — pytała Lusia.
— To będzie źle, nie ma co ukrywać. Żebyśmy choć mieli tu swe worki i wszystkie manierki z wodą. Co za pomysł, zostawić worki! Wszak to przecież część składowa turysty!
— Jakiś chochlik złośliwy podszepnął nam tę myśl — twierdziła Cesia.
— A ja mam tam czerwone wino i czekoladę! — mówiła Lusia.
— A w mojej manierce jest jeszcze czarna kawa! — dodała Cesia.
— Niech panie lepiej nie wspominają — rzekł Karol — bo czarna rozpacz może człowieka ogarnąć! Gdzie ja miałem rozum?
— Albo Otto głupio pisał — rzekłem — alboś ty głupio czytał.
Spojrzałem na zegarek, była już pierwsza. Wyjęliśmy lornetki, aby dokładnie zlustrować okolicę, czy nie zobaczymy gdzie ścieżki.
W tej chwili na przeciwległej ścianie w owym czarnym kominie zaczęło się coś ruszać, po chwili spostrzegliśmy postaci trojga turystów schodzących szybko w dół.
Wyglądało to groźnie i nader malowniczo.
— Ach, to tamtędy nasza droga — zawołaliśmy razem — tak, to oni już wracają!
— Otóż twoja zasada: jak na szczyt, to w górę — rzekł Karol — na Garłuchu pokazuje się: jak na szczyt, to w dół!
Tymczasem turyści zeszli na taras i spostrzegli nas na turniach. Zaczęli wołać, wytężyliśmy słuch.
— Hej — doleciało do nas — którędy państwo idą? nie tamtędy droga!
— Gadaj zdrów — mruknąłem — my już to sami wiemy.
— A co państwu do tego — huknął rozdrażniony Karol — szukamy sobie nowej drogi!
— To szczęść Boże! A nie połamcie karków! — rozległo się z dołu i po chwili znikli nam z oczu.
Uradziliśmy z Karolem, że nie będziemy wracać pierwotną drogą, bo trzeba by krążyć; i tak byśmy zresztą nie odnaleźli owych wszystkich pólek, żlebików i ścianek. Trzeba ryzykować wprost w dół, choć nie wiemy, co nas tam czeka.
— Może nie puści — rzekła Lusia.
— Musi puścić! — było moje zdanie.
Zaczęliśmy schodzić wprost w dół; lawirowaliśmy rozmaicie, ale puszczało. Panny szły znakomicie, z Ciocią było jednak niemało kłopotu; najgorszy był u niej brak męskiego stroju; suknia na takich turniach, to rozpacz. Lusia zaczęła się chwalić:
— Niech by nas tu widział profesor, wielki taternik! A te nasze ścianki ręczę, że warte jego Ganku! I bez liny! Doskonale idzie!
Myśmy jednak z Karolem mieli troskę, wiedząc, że ściany u dołu nad piargiem są zwykle podcięte i może nie puścić. Tak też było; taras był pod nami o kilka metrów, ale nie puszczało. Staliśmy bezradni. Wtedy Cesia rzekła:
— Szydziliście panowie z przyrodnika a tymczasem jakby teraz nam się przydała jego trzydziestometrowa lina!
— O, naprawdę, kupuję linę! — paplała Lusia.
Karol obchodził brzegiem urwiska i szukał zejścia; udało się wreszcie zejść o jakie trzy metry nad taras.
— Trzeba ryzykować — rzekł — nie ma innego wyjścia.
— Co chcesz robić?
— Ścianka tu mniej stroma, muszę się zsunąć po niej; osadź się mocno przy brzegu, chwyć się za ten występ i trzymaj mą ciupagę; będę ją trzymał jedną ręką a drugą szukał chwytów. Zrobimy dla pań żywą drabinę.
Tak się stało; skała na szczęście była dość szorstka, znalazł się chwyt tu i ówdzie, zsunął się więc po niej w opisany sposób na piersiach i stanął szczęśliwie na piargu; oczywiście ciupagę w odpowiedniej chwili puścił z ręki. Teraz oparł się o skałę, zaparłszy się mocno butami w kamienie i mówiąc:
— Zjeżdżaj tak żebyś mi nogami stanął na ramionach; po nas zjadą panie.
— Trzymajcie teraz panny moją ciupagę obydwie, ale mocno się osadźcie — rzekłem — tak, teraz powoli popuszczać, zjeżdżam!
Udało się; stanąłem na ramionach Karola.
— Podawaj! — wołał Karol — najpierw Ciocia!
Głową sięgałem ponad brzeg urwiska; Ciocia objąwszy jedną ręką sterczący głaz, drugą objęła mię za szyję; przytrzymałem ją w pół, potem oplotła mię obiema rękami, zsuwając się po mnie. Karol aż stęknął pod nami i miałem wrażenie przez chwilę, że nie udźwignie. Ale strzymał! Potem Lusia; poszło gładko. Przyszła kolej na Cesię. Po chwili dziewczyna była na dole a ja zsunąłem się po plecach Karola.
Byliśmy uratowani!
— Lina byłaby się tu przydała — rzekł Karol.
— Niezawodnie — odparłem.
Podążyliśmy pod przeciwległą ścianę do czarnego komina; z bliska był mniej groźny, niż z dala, miał dobre chwyty i stopnie, był po tej przeprawie dla nas zabawką. Nim jednak weń wstąpiliśmy, wyciągnąłem z kieszeni parę gazet i poleciłem pannom drzeć je na pasy.
— Co to będzie? — wołała ciekawie Lusia.
— Co? zrobimy sobie z tego linę. Ale żart na bok; to rzecz ważna. Będziemy co pewien odstęp kładli te papierki na skałach i przyciskali kamieniami, będzie znak, którędy droga powrotna.
— O, to wyborny pomysł — rzekła Ciocia — przynajmniej nie zabłądzimy i będziemy mieli zapewniony powrót.
Dałem pannom paski papierowe i wskazywałem miejsca; znaczyły drogę gęsto i z wielką przyjemnością.
— Gdy tak błądziło się po turniach — prawiła gadatliwa Lusia — to dopiero się rozumie, co to jest mieć zabezpieczony odwrót.
— A co? a szydziłyście panny ze mnie, gdy zabierałem gazety! Czyż nie praktyczna rzecz? Proszę: aparat do suszenia bucików, pończochy, ściereczki, drogowskazy, a w najgorszym razie i chusteczki do nosa.
Odzyskaliśmy humory i znów śmialiśmy się, jak dzieci.
— To było paradne — śmiała się Cesia. — Co państwu do tego, szukamy sobie nowej drogi! Naprawdę, że mężczyźni mają inną naturę; ja chciałam już wołać o pomoc a pan Karol tak im się odciął.
— Jednak naprawdę oddali nam usługę — rzekłem, a nachylając się ku Cesi, dodałem po cichu:
— Obok koboldów złośliwych są jednak w tych górach i koboldy życzliwe.
Cesia uśmiechnęła się ślicznie.
Powyżej kominka usiedliśmy znów na krótki odpoczynek; byliśmy spragnieni a wody było już mało, rozdzieliliśmy więc jabłka; każdej osobie dostało się po jabłku. Obierając łupkę, ułożyłem ją pięknie na skale, żeby nam oznaczała wejście do kominka; za mną wszyscy zrobili to samo.
Dalsza droga miała ciągle ten sam charakter: w górę i w dół przez boczne żebra; ten grzbiet zdawało się, że nigdy się nie skończy. Wreszcie zaczął się znów gwałtownie podnosić, niewątpliwie szczyt był przed nami. W bocznej grani, do której obecnie doszliśmy, tkwiło jakby okno skalne, na nim widniał duży krzyż namalowany czerwoną farbą. Na prawo ciągnęła się od szczytu, pod którym widniały ogromne, omszałe bloki granitowe, ostra i spadzista grań, jako widoczny początek tego grzbietu, który nam towarzyszył całą drogę od owej pierwszej przełęczy. Wspiąłem się do okna skalnego, które mogło stanowić dalsze przejście, ale stromy, gwałtowny spad w dół upewnił mię, że tu nasze utrapienia się kończą i że szczyt mamy przed sobą. Przez okno odsłonił się widok na nową dolinę, była to, jak dopiero później się dowiedziałem, dolina Batyżowiecka. Grzbiet, na którym staliśmy, był to ów drugi pierścień, okalający kocioł Gierlachu, grzbiet wielbłądzi. Ale obecnie o tym nie mieliśmy jeszcze pojęcia.
— Co oznacza ten krzyż? — dochodził Karol.
— Dalej drogi nie ma — rzekłem. — Krzyż więc oznacza, że szczyt przed nami.
Wszyscy byliśmy tego samego zdania; chodziło o to, którą granią nań się wydostać.
— O, tam są znaki! — zawołała Lusia, wskazując na prawo.
Istotnie na dwu głazach w pewnej odległości były czerwone znaki i wskazywały ku prawej grani, nie omieszkając więc podążyliśmy w tę stronę. Dalej znaki się urwały, ale pięliśmy się we wskazanym kierunku.
— To nic — dowodził Karol — że grań wydaje się tak poszarpana; pamiętam, że właśnie pod koniec drogi są większe trudności.
Wejście na grań istotnie nie było łatwe, ale pokonawszy trudności, weszliśmy wreszcie na nią. Tu ujrzeliśmy piękny ale niepokojący widok: cała część Tatr na wschód, zwłaszcza doliny były wypełnione mgłą gęstą jak śmietana, zbitą w białe kłęby. Snuła się o jakie sto metrów poniżej grani, gdy cała część Tatr na zachód lśniła w słońcu. Kontrast był przepyszny. Tam może pod tymi mgłami w dole leje deszcz i biją pioruny a nad nami i za nami błękit i słońce.
— To jednak nie dobrze wróży — rzekł Karol — chodźmy prędzej na szczyt, bo nam mgła może zasłonić widoki.
Ruszyliśmy granią, ale już po kilkunastu krokach nie puściła; ogromna, głęboka rozpadlina nie do przebycia zamykała drogę.
— Wracać! widocznie obraliśmy fałszywą grań.
— Tak, ale przecież ku tej grani wiodły znaki — oponowała Lusia.
Zeszliśmy z grani i po kwadransie stanęliśmy znów pod oknem skalnym. Panny usiadły pod nim. Zaproponowałem nową metodę.
— Niechaj panie tu zostaną i odpoczywają, a my Karolu z tobą pójdziemy na poszukiwania; ja wybieram grań lewą, ty staraj się podejść pod grań prawą, może wyżej jest dostępniejsza; w ten sposób łatwiej znajdziemy wejście na szczyt a potem wrócimy po panie.
— Ja idę z panem Karolem — zawołała Ciocia.
— My zostajemy — rzekła Cesia i Lusia — dość mamy tego błądzenia; to najwięcej męczy i demoralizuje.
— Pić! — wołała Lusia.
— To już wyłącznie dla panny Cesi i Lusi — rzekłem, oddając im manierkę z resztką wody i kubek.
Rozeszliśmy się według programu; moja droga prowadziła istotnie ku blokom szczytowym i lawirując wśród ogromnych głazów po kwadransie stanąłem na szczycie. Rozglądnąłem się na północ i wschód, mgła — niestety — zasłaniała wszystko. Tymczasem pod sobą usłyszałem głosy; spojrzałem, Karol z Ciocią stali o kilka metrów poniżej szczytu na bardzo ostrej i po obu stronach przepaścistej grani; była to owa grań prawa. Ujrzawszy ich, krzyknąłem radośnie:
— Jestem na szczycie!
I nagle stała się rzecz taka: Ode mnie ku ich grani zbiegała bardzo stroma i wąska płyta może na wysokość ściany w pokoju; płyta była gładka z obu stron ścięta ku przepaści; przez środek tylko miała pęknięcie, w które zaledwie palce można było włożyć.
Ciocia, usłyszawszy, że jestem na szczycie, rzuciła się ku płycie, włożyła palce w pęknięcie i zaczęła się wspinać.
— Co pani robi! — krzyknął Karol, poskoczywszy do niej — to śmierć!
— Ależ pani Rito! — zawołałem, truchlejąc — tędy pani przecież nie wejdzie, to wykluczone!
— Puszczaj pan! — krzyknęła Ciocia rozpaczliwym głosem — ja muszę być na szczycie!
— Dobrze, ależ nie tędy! — krzyczał Karol. — Nie puszczę! tu przecież pani spadnie! — i chwycił kobietę wpół.
— Wejdą państwo inną, łatwą drogą — wołałem z góry.
— Puszczaj pan! ja muszę być na szczycie! — rozległ się jeszcze rozpaczliwszy głos Cioci.
Scena była groźna: Karol trzymał ją wpół, ona mu się wydzierała, chcąc wspiąć się po płycie; groziło, że oboje spadną w bezdenną przepaść. Wtedy Karol drugą ręką podniósł w górę potężną swą ciupagę i krzyknął okropnym głosem:
— Jak mi pani jeszcze krokiem ruszy, to panią ciupagą zwalę!
I, o cudo! poskutkowało; Ciocia poddała się przemocy a usiadłszy pod płytą zaczęła rzewnymi łzami płakać.
Był to widok tak komiczny, że mimo przeżytej co tylko grozy zanosiłem się od śmiechu.
Nagle obejrzałem się — wiatr rozpędził nieco mgłę i wtedy ujrzałem olbrzymią, wspaniałą turnię, przewyższającą znacznie ten szczyt, na którym stałem; na wierzchu widniała marmurowa tablica. To był król Tatr — Garłuch. Uderzyłem się w czoło; oto stałem na Małym Gierlachu. Droga na główny szczyt widniała jak na dłoni; właśnie od owej przełączki skalnej szła najpierw kilkadziesiąt metrów w dół a potem dopiero wspinała się na szczyt. Wtedy zacząłem wołać:
— To nie tu szczyt! szczyt tam za mną, ale był w mgle! Wspaniały! Droga idzie przez okno skalne! Wracajmy!
Tymczasem mgła zawiała znów cały szczyt; zacząłem schodzić. Niedługo byłem przy pannach. Opowiedziałem im w krótkich słowach wynik wywiadów i całe zajście z Ciocią. Cesia była zalękniona, Lusia śmiała się do łez.
— Daleko jeszcze na szczyt? — pytała Cesia.
— Będzie jeszcze godzina drogi i niełatwej.
Spojrzałem na zegarek. Była trzecia. Po chwili zjawił się Karol z Ciocią, oboje wzburzeni. Ciocia zaraz poskoczyła do okna skalnego, wypatrzyć dalszą drogę. Ja tymczasem naradzałem się z Karolem i z pannami.
— Teraz trzecia — mówiłem po cichu — ze trzy kwadranse na szczyt, choć kwadrans na szczycie, to godzina; powrót prawie tyle, to znów godzina a więc piąta! O siódmej się ściemnia; na powrotną drogę stąd wraz z odpoczynkami zostają dwie godziny; niepodobieństwo! Tu od próby szliśmy siedem godzin. Zresztą mgła jak śmietana, widoki żadne; grozi nam i bez tego, że nas mgły tu zaskoczą a nie mamy nic!
Karol zrobił tragiczną minę:
— To może być śmierć!
Cesia drgnęła i przybladła, Lusi mina zrzedła.
— Myśmy już przemęczone — rzekła — lepiej więc wracajmy!
— Tak — rzekł Karol — ale Ciocia!
— Wezmę na siebie jej to oznajmić, choć przewiduję opór — odparłem.
Podszedłem do przełączki.
— Pani Rito, pora jest spóźniona; uradziliśmy wszyscy, że musimy wracać.
— Co? jak? wracać? — zawołała, mieniąc się na twarzy, a potem wyciągnęła rękę i krzyknęła: — tam jest szczyt!
— Pani Rito — rzekłem łagodnie, widząc, że kobieta jest jakby na pół nieprzytomna — ja to rozumiem; nam wszystkim niezmiernie przykro; ponieść tyle ofiar i trudów! Ale niepodobieństwo! — I zacząłem jej przytaczać nasze powody.
— Co? — zawołała, przybierając tragiczną pozę i pokazując na nas — to są mężczyźni? to są tchórze! Tam szczyt!
— Proszę pani — rzekłem, zmieniając ton — nie bądźmyż dziećmi! trzeba przecież dozy rozsądku. Mamy na swej odpowiedzialności panny. Ja nie taję, tu idzie o ich i nasze życie.
— Ja nie wracam! tam jest szczyt! tchórze!
Ogarnął mię gniew.
— Nie wraca pani? dobrze! Wolna droga! Chce pani popełniać na stare lata wariactwa, wolna wola! Na pani mi mało zależy! Przyślemy tu pani wyprawę ratunkową! A teraz będziemy ratowali panny i siebie! Karolu! panno Cesiu! panno Lusiu! wracamy. — Powiedziałem to niezmiernie stanowczo.
Ruszyliśmy z miejsca, naprzód panny, potem Karol i ja. Ciocia stała i patrzyła na nas z prawdziwą wściekłością; potem widziałem, że się waha; nagle ujrzała mgłę, która buchnęła przez okno skalne. Może to poskutkowało. Ociągając się, zaczęła zwolna iść za nami. Myśmy pędzili, żeby zyskać na czasie, musieliśmy jednak przystawać nieznacznie, nadczekując na nią.
— Przed siódmą — mówiłem — musimy być na próbie, po ciemku jej nie przejdziemy!
— Boże! chroń nas od mgły! — rzekł Karol, oglądając się z niepokojem za siebie. Jednak i pani Rita przyspieszała kroku, ale widać było, że kipi z gniewu.
Rozdałem pannom po cukierku.
— To ostatnie zapasy; jesteśmy bez jadła i napoju. Swetry, peleryny, wszystko tam na dole. Gdy nas chwycą mgły, noc, deszcz lub mróz i śnieg, tośmy zginęli.
— Koboldy gór — rzekła Cesia poważnie.
Tymczasem mieliśmy słońce, które nas zasypywało żarem, głód nas dręczył, paliło pragnienie.
— Oj! jeść! pić! — jęczała komicznie Lusia. — Czy tych przygód jednak trochę nie za wiele?
— Na pragnienie jest jeden sposób — rzekłem — trzeba włożyć mały kamyk pod języczek; nie próbowałem wprawdzie, ale mi opowiadali o tym sposobie taternicy, jako skutecznym.
Wyszukałem Lusi ładny kamyczek i włożyłem jej własnoręcznie w usta; figlarz-dziewczyna nie omieszkała przy tej sposobności z lekka ugryźć mię w palec.
— Tak to chłodne, to naprawdę gasi trochę pragnienie — szepleniła Lusia.
Nasze papierowe drogowskazy okazały się wyborne; nie myliliśmy już drogi i przez to zyskaliśmy na czasie; ale musieliśmy za to często odpoczywać.
— Lękam się o ciocię — mówił Karol do mnie — ze wściekłości idzie na oślep i na nic nie zważa; jeszcze spadnie!
— A niech spadnie — mruknąłem — wściekła baba!
— Co się Cioci stało? — pytała Cesia.
— To, widzi pani, szał tatrzański — objaśniłem — specjalna choroba turniowa, której skutki po trochu wszyscy odczuwamy. Morze ma swoją chorobę a Tatry swoją.
— Ach! — śmiała się Lusia — teraz rozumiem, to nasz wielki taternik zapadł na tę chorobę wcześniej od nas wszystkich.
— Tak, i dlatego nie można mieć do niego urazy na dolinach; i na Ciocię niższy poziom wpłynie uspokajająco.
Doszliśmy do owego czarnego komina i siedliśmy u wstępu do niego; tu, o radości! znalazłem nasze łupki z jabłek, które poukładałem jako znak drogowskazowy. Zebrałem je starannie i podzieliłem sumiennie na pięć porcyj. Rozkoszowaliśmy się prawdziwie, była to uczta lukullusowa, sok jabłeczny łagodził pragnienie. Cesia podała jedną porcję Cioci, ale ta ją ofuknęła i odparła szorstko:
— Nie potrzebuję.
Rozdzieliłem tę porcję między panny.
— Jednak są koboldy życzliwe — rzekłem do Cesi.
— Tak — odparła poważnie — ale które zwyciężą?
— Miłość wszystko zwycięża! — szeptałem.
— A jeśli miłość jest tylko szałem tatrzańskim? — podniosła na mnie swe oczy, a drgał w nich jakby promień cichego żalu i smutku.
— Schodzimy! — wołał Karol i nie mogłem już odpowiedzieć.
Przebyliśmy znów szczęśliwie wszystkie żebra i granie boczne i znaleźliśmy się wreszcie na przełęczy pod ową „diabelską turnią“. Tu odpoczęliśmy chwilę.
— A myśmy myśleli wtedy — mówiłem — że tu jesteśmy już pod szczytem, że bliski koniec drogi. Co za złudzenie!
— E, — rzekła Lusia — bo to wina pana Karola! Profesor niemieckiego, a po niemiecku źle wyczytał z przewodnika. Żeby choć te worki! umieram z pragnienia!
— Kamyczek! — rzekłem.
— Choćbym całą tę diabelską turnię położyła pod język, to mi nic nie pomoże.
— Bo pani za dużo gada — odciął się Karol — a od tego język wysycha i pragnienie wzrasta. Ja wiem, naturalnie — teraz będzie wszystko na mnie, a tu panny same winny; nie trzeba było brać Cioci! — rzekł zniżonym głosem. — Bez Cioci pewniebyśmy dotarli do szczytu. A tak, co? Byli pod szczytem i wrócili z niczym. Wstyd i tyle! Będzie nas wyśmiewał nasz taternik! A co, nie mówiłem! bez komendy i liny! — dodał, naśladując głos przyrodnika.
— E! — rzekła Lusia — alboż to musimy zdradzić sekret! Byliśmy na Garłuchu i kwita!
Tymczasem mgły się snuły po odleglejszych turniach, zasłaniając widoki; pod nami w dolinie Wielickiej leżała mgła.
— Boże! żeby nam mgła nie odcięła próby! — rzekła z pewną trwogą Cesia, patrząc w dół.
— Sama mgła to jeszcze nic — odparłem — tu droga nieomylna, wystarczy widzieć na dwa kroki, ale gdy się mgła zmówi z nocą, choćby tylko z mrokiem, możemy na tych ścianach zmarnieć o sto metrów nad swymi workami, swetrami i pelerynami. Zeszłego roku zamarzł jeden turysta w ten sposób na Jaworowych turniach.
— Pamiętam — rzekła Lusia — jemu na ratunek poszedł sławny przewodnik Klimek Bachleda i zginął także.
— Jeśli mamy zginąć, to zginiemy razem — rzekłem, ściskając nieznacznie Cesię za rękę.
— Tak, razem — powtórzyła cichutko.
Nastało poważne milczenie. Popatrzyłem na zegarek; było już dobrze po szóstej, ale czasami ściemniało się, mgły widocznie gęstniały, tylko je wiatr rozpędzał. Był to już koniec sierpnia, mrok zapadał wcześnie. Trzeba było się spieszyć! Przy schodzeniu panny puściliśmy naprzód a Ciocię ze względu na przepaściste ścianki i rynny wzięliśmy z Karolem nieznacznie między siebie. Często się potykała i groziło nieszczęście. Szczególnie obcasy u bucików okropnie wykrzywione dawały powód do obaw. Szła przy tym nieuważnie pogrążona w złowrogim milczeniu. Nastrój był ciężki. Gdy czasem się zachwiała, to ja, to Karol chwytaliśmy ją za ramię, ale za każdym razem wzdrygała się i otrząsała jak zły duch od święconej wody.
— Proszę mi dać spokój! pomocy nie potrzebuję i nie przyjmuję!
Gdy się spostrzegła, że mamy ją w opiece, wymknęła się i wyprzedziła panny tak, że szła na czele pochodu, ja go zamykałem. Byliśmy już w połowie ściany tuż nad biegnącym obok, spadzistym i gładkim żlebem. Nagle — Ciocia się zachwiała i upadła na wznak a następnie po upłazach zaczęła spadać na dół, odbijając się od nich coraz silniej; obok o kilka kroków była straszna przepaść.
— Jezus! — krzyknęła Cesia.
Przymknąłem oczy i myśli mi zamarły. Gdy po chwili spojrzałem, Ciocia leżała na upłazie o krok nad bezdennym urwiskiem. Zatrzymała się, chwyciwszy trawę.
Pospieszyliśmy zaraz z pomocą. Obrażeń nie było, ale potłuczenie być musiało silne, gdyż spadała tak kilka metrów. Była blada. Wstała zaraz z pomocą i przeprowadziliśmy ją na bezpieczne miejsce. Dziękowała nam po cichu. Co za zmiana! inna kobieta. Szał tatrzański wytrząsł się na tych upłazach, jak mówił potem Karol. Na pytania odpowiedziała, że nic nie boli, że może iść dalej.
— To kara na Ciocię — rzekł potem do nas Karol.
— Niech pan tak nie mówi — broniła Cesia — taka kara wszystkich nas spotkać może.
Było jednak coraz ciemniej; mgła i mrok mieszały się ze sobą, tylko wiatr przychodził nam z pomocą, rozpędzając mgłę, wtedy nieco się rozjaśniało.
— Wy idźcie z Ciocią wolniej — rzekłem do Karola — a ja pospieszę naprzód; gdy zdołam dopaść próby przed zupełną nocą, jesteśmy uratowani; mam w torbie latarnię i świecę. Wtedy damy sobie radę.
Była siódma, gdym dopadł próby; skała i klamry były zwilgocone od mgły, ale jeszcze było trochę światła. Zsunąłem się szybko i odetchnąłem — dopadłem worków. Gdy usłyszałem szelest wody, poskoczyłem ku żlebowi i chwytając wodę kubkiem, piłem długo. Zaraz potem przygotowałem latarnię i zapaliłem świecę a z worka Karola zabrałem do kieszeni drugą.
— Ho, ho! — rozległo się z góry.
— Ho, ho! — odezwałem się z dołu.
Po chwili, świecąc latarnią, byłem już na górze. Zapadła zupełna ciemność. Karol zapalił drugą. Ja i panny świeciliśmy sobie jedną latarką, Karol świecił Cioci. Ciemno już było zupełnie, ale oświetlając każdy stopień i każdą klamrę, zeszliśmy szczęśliwie. Nabrałem zaraz pełną manierkę wody i częstowałem kolejno.
— Boski nektar! — wołała Lusia.
— Ocaleni — rzekła Cesia wzruszonym głosem.
Nie można było jednak myśleć o długim odpoczynku, mieliśmy jeszcze kawał drogi do schroniska po różnych wertepach. Posililiśmy się tylko nieco zapasami z worków, ruszyliśmy w dalszą drogę; szliśmy prędko. Wkrótce minęliśmy „płaczącą skałę“ i zaczęliśmy schodzić na poziom schroniska. Teraz jednak mgła tak zgęstniała, żeśmy siebie wzajemnie widzieli niewyraźnie w zatartych konturach. Nasze latarki z tęczową aureolą wyglądały dziwnie tajemniczo. Toteż zmyliliśmy ścieżkę i zamiast skręcić w prawo, poszliśmy prosto, aż natknęliśmy się na jakąś budę bez drzwi i okien.
— Co to jest? — rzekł Karol — ta buda stoi przecież o kilkaset kroków od schroniska, aleśmy źle poszli.
Obejrzeliśmy się: na prawo widniały w mgle dwa światła, odlegle od nas może na kilometr i od siebie również bardzo odległe.
— To schronisko, ale jeszcze bardzo daleko — zauważyła Cesia.
— Cóż to — rzekłem, — czy tu są dwa schroniska?
— To dziwne — mówił Karol — nie można się zorientować.
Poszliśmy w stronę świateł i zaraz natknęliśmy się na kosówkę; nie była na szczęście zwarta, rosła kępami, ale po prostu błądziliśmy w niej wpatrzeni w światła i zaczął nas ogarniać niepokój.
— To będzie ślicznie, gdy o sto kroków od schroniska przyjdzie zanocować w kosówce — gniewał się Karol.
— Złe duchy nas wodzą — mówiła Cesia.
— O wiem, gdzie mieszkają — rzekłem — tam w Gierlachowskim kotle pod „diabelską turnią“.
— Ja już nie mogę, ja siadam — skarżyła się Lusia.
— Tak — rzekłem — a zły duch ukręci główkę jak makówkę.
Wtedy Karol zaczął wołać; głos we mgle dziwnie się wydawał.
— A to ślicznie — mówiła Lusia — na turniach, nad przepaściami nie wołaliśmy pomocy, a tu ją wzywamy! Co za upadek ducha!
W pobliżu odezwało się nawoływanie; we mgle tuż przed nami ukazała się jakaś postać; poznaliśmy gospodynię schroniska. Złudzenie dwu odległych świateł nagle prysnęło, schronisko było tuż; w oknach restauracji i hali turystycznej się świeciło.
Dziwna igraszka natury.
Zająwszy łóżka na hali, wróciłem z Karolem do sali i czekaliśmy na panie, omawiając wypadki dnia.
— Ciekawe, — rzekłem — jakie Ciocia zajmie teraz wobec nas stanowisko.
Panie widocznie odświeżały tualetę, bo minęło pół godziny, nim zjawiły się na sali. Wtedy Ciocia zbliżyła się do nas i rzekła:
— Moi panowie! przede wszystkim najmocniej was przepraszam i proszę o przebaczenie. Widzę, żeście mieli najzupełniejszą słuszność i wdzięczną jestem, żeście nie ulegli moim nierozsądnym zachciankom. Nie umiałam ocenić waszego doświadczenia i waszej troskliwości. Teraz rozumiem, że wam zawdzięczamy ocalenie życia. Gdybyście mnie posłuchali, siedzielibyśmy teraz w tych turniach i ginęli z zimna, pragnienia i głodu. Serdecznie jestem wam wdzięczna i przebaczcie — ale naprawdę, nie wiem, co się tam ze mną stało.
Podeszliśmy do Cioci i ucałowaliśmy po kolei rękę a ja rzekłem:
— Niechże pani nie bierze sobie do serca całego tego wypadku. Myśmy to już określili, zdaje mi się trafnie: to był szał tatrzański. To było zupełnie zrozumiałe wobec pragnienia, aby zdobyć królewski szczyt; myśmy także musieli ze sobą walczyć, aby się nie poddać temu szałowi. A za szorstkie słowa przepraszamy serdecznie, proszę je puścić w niepamięć.
I zapanował niezmiernie miły i serdeczny nastrój. — Cesia była rozpromieniona, Lusia trzpiot trzepała języczkiem bez końca. Wieczerza była przewyborna, do herbaty kazaliśmy podać rumu, aby — jak mówił Karol — przeciwdziałać skutkom mgły a na uczczenie zgody zjawiła się butelka tokaju.
— Stary węgrzyn — twierdziłem — jest znakomitym środkiem na skutki szału tatrzańskiego.
Dolewałem więc częste kieliszki szczególnie Cioci.
— Wcale nie żałuję, że przyrodnik nie poszedł z nami — mówiła Lusia. — Dotarlibyśmy może na szczyt, ale nie doznalibyśmy tylu przygód i wrażeń. Teraz dopiero rozumie się, co to są niebezpieczeństwa tatrzańskich wycieczek.
— Tak — dodałem — nie mamy czego żałować! nie byle komu trafi się tyle i takich przygód a wspomnienia ich pozostaną nam w pamięci na całe życie.
— O, — rzekła Cesia, której oczy błyszczały jak dwie gwiazdy — mamy już prześliczną wiązankę wspomnień a im dalej, tym stają się one droższe, tym bardziej piękne i bardziej tęczowe.
Gramofon z ogromną tubą stojący na bufecie zaczął grać jakąś śliczną pieśń węgierską, tęskną i namiętną; reprodukcja była nadzwyczajna; słuchaliśmy z rozkoszą.
Było już późno, gdy udano się na spoczynek na halę turystyczną.
Nie mogąc mimo zmęczenia długo zasnąć, rozmyślałem, że miłość to szał tatrzański; tęskna melodia węgierskiej pieśni brzmiała mi w uszach i wśród marzeń zapadłem w głęboki sen.
Nazajutrz wstaliśmy późno; dzień był mglisty, nawet trochę siąpiło; trzeba było myśleć o powrocie. Zabrawszy więc przybory i otuliwszy się w peleryny, ruszyliśmy po kawie na Polski Grzebień. Mieliśmy wszyscy jakby ciężar na sercu; Cesia była jak zgaszona, nawet Lusia była więcej milcząca.
Ciocia szła powoli i narzekała, że ją wczorajsze sińce bolą; Karol biadał, że mu worek cięży; miał bo też zwyczaj nosić we worku mnóstwo niepotrzebnych gratów i nie rozumiał ekonomii worka turystycznego. Świat był cały spowity w mgły.
Czułem, że oboje z Cesią mamy podobne myśli, przypomniała mi się owa noc przy ognisku i snuło mi się pytanie:
— To cudne, to szczęście, ale czemu to wszystko musi minąć?
— Czemuś smutna? — rzekłem, pozostawszy z nią nieco w tyle.
— I tyś smutny; ja wiem — oto już koniec, oto trzeba wracać z krainy czarów na doliny szarego życia. I szaro w duszy tak jak na świecie.
— Czyż nic nie zostanie? — pytałem.
— Zostanie — wspomnienie.
W oku jej błyszczała łza a ja czułem, że połykam coś słonego. Pospieszyliśmy w milczeniu do reszty gromadki.
Na Polskim Grzebieniu zaczęło się wyjaśniać, mogliśmy przynajmniej oglądnąć całą, potężną, wschodnią ścianę Garłucha. Na grani, pod szczytami i na ścianach w górze bielił się świeżutki śnieg. Rozpoznaliśmy Mały Gierlach, pamiętny przygodą z Ciocią a sam majestatyczny główny szczyt górował nad wszystkim. Ciocia patrzała nań długo a gdy się odwróciła, widziałem, że miała oczy wilgotne. Podszedłem wtedy do niej i pocałowałem ją w rękę, mówiąc:
— Pani Rito! niech pani da pokój żalowi; na przyszły rok, zrobimy nową wycieczkę na Garłuch i wynagrodzimy sobie tę stratę.
Nie rzekła nic, ale widziałem, że słowa me nie wzbudziły nadziei. Tylko Cesia i Lusia ożywiły się i zaczęła się rozmowa o projektach na rok przyszły. A ja zamilkłem, nastrój pani Rity i mnie się udzielił.
Gdyśmy schodzili ku dolinie Świstowej, wybłysnęło słońce a na niższych jej piętrach ukazały się nam wspaniałe widoki całej panoramy, okalającej dolinę Białej Wody. Szczególnie zachwycającym był widok wysoko zawieszonej doliny Czeskiej, po której progu wiła się śliczna, srebrna siklawa.
Cesia podniósłszy rękę, wskazała i rzekła:
— Rysy! — i twarz jej rozjaśniła się uroczym blaskiem.
Na polanie pod Wysoką przed szałasem na tle smreków rozbiliśmy nasz obóz w jasnych promieniach słońca. Młody góral, który gazdował w szałasie, uraczył nas wybornym mlekiem, a że nie było chleba, zapowiedział, że zgotuje nam „kulas“. Byliśmy ciekawi tego „kulasa“.
Po jakimś czasie postawił przed nami dymiącą misę. „Kulas“ oblany suto masłem był wyborny; była to zresztą zwykła kukurudzianka. Jedliśmy drewnianymi łyżkami ze wspólnej misy po gazdowsku a złoty „kulas“ powiększył wiązankę naszych tatrzańskich złotych wspomnień. Po śniadaniu zjawili się przed szałasem dwaj nowi turyści z przewodnikiem; jeden z nich był ksiądz bernardyn średnich lat, drugi młody, bardzo przystojny mężczyzna o ognistych czarnych oczach. Usiedli z nami, jako że w Tatrach łatwo się ludzie zaznajamiają; wracali z Lodowego, pokazywali nam na mapie całą turę i opowiadali o swych wrażeniach. Lusia, której młody turysta widocznie od razu się podobał, wzięła go zaraz w swoje posiadanie i bardzo nim była zajęta a młodemu jeszcze mocniej świeciły się piękne oczy. Opowiadali nam o koniu na Lodowym, o swym noclegu „pod smrekiem“. Myśmy dzielili się swymi wrażeniami.
Zrobiłem w czasie tego zdjęcie fotograficzne całej grupki a fotografia, jak później stwierdziłem, przyłapała Lusię i turystę na gorącym uczynku, jak do siebie „robili oczko“. Potem się pożegnali i poszli przodem ku Roztoce a Lusia posmutniała. Karol, któremu nie w smak było, wpadł w zły humor i docinał Lusi, ona jednak, zwykłe zadzierżysta, mało się broniła. W końcu ruszyliśmy także ku Roztoce, spiesząc, gdyż zaczynały się znów zbierać chmury.
W schronisku w Roztoce dopędziliśmy naszych znajomych, lecz jakież było zdziwienie nasze i rozczarowanie Lusi, gdy na ganku ujrzeliśmy młodego turystę przedzierzgniętego w habit zakonnika bernardyna. Lusia zaczęła prychać jak kotka i strzelać gniewnie oczyma a nasi znajomi, niedługo popasając, zaraz się ulotnili. Karol drwił z Lusi, mówił o ćmach, co lecą na każdą świecę, ale ona milczała.
Naprzeciw restauracyjki u Wodogrzmotów stała wolna furka z budą; posililiśmy się na werandzie i wsiedliśmy na nią. Ledwo ruszyliśmy, puścił się rzęsisty deszcz. Lusia była zła, Karol bez humoru; Ciocia narzekała na sińce, które musiały dawać się we znaki przy trzęsieniu góralskiej furki a ja i Cesia milczeliśmy pogrążeni w rozmyślaniach i smutku. A deszcz, zmieniwszy się w przeciągłą słotę, siekł w budkę i zasypywał nas wilgotnym, przesianym przez płótno pyłem.
W Zakopanem odwieźliśmy zaraz panie na kolej. Weszliśmy z Cesią do pustej poczekalni a gdy podniosłem jej rękę do ust, widziałem w jej oczach dwie duże łzy. Uścisnęła mię mocno za rękę i rzekła cichutko:
— Minęło jak czarowny sen i może się już nigdy nie powtórzy.
I przeczuła.
Nie powtórzyło się już nigdy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dropiowski.