Na fali/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na fali
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Wieczór był jak marzenie piękny i wiosna w całej pełni, gdy Józef wracał z dworca kolei, gdzie odprowadził i pożegnał swoją Pepi, odjeżdżającą z matką na parę tygodni do krewnych na wsi.
Smutno mu było, ciężko — i sam nie wiedział, co czynić, gdzie iść, opanowany bezmierną tęsknotą.
Przed kilku dniami zdał egzaminy i tak się cieszył, że będzie miał więcej wolnego czasu dla ukochanej, że spędzą razem ferje na wycieczkach w góry i po rzece, że ją będzie miał tylko dla siebie.
Naraz inny projekt stanął tegoż rana i, zanim miał czas oprzytomnieć, już nadszedł wyjazd — i oto sam został ze wspomnieniem denerwującem pożegnalnego, krótkiego uścisku, spojrzenia z okna wagonu i kilku ździebeł różowych stokrotek, które mu rzuciła, gdy pociąg już ruszał.
Nagle sierotą się poczuł, nędznym, pokrzywdzonym, a tak nieszczęśliwym, że go nawet bolała myśl o niej, choć przecie rozstali się tak serdecznie. Nie chciał wracać do domu, żeby tych kątów nie widzieć, które bez niej martwe były, i ludzi nie chciał spotkać swobodnych i zabawa żadna dlań nie istniała.
Zresztą miasto się wyludniło. Radczyni wywiozła Michała do jakiejś upatrzonej posażnej panny. Adam wyniósł się z „Pod Snopa.“ Iwo wyjechał na wesele siostry, dalszych znajomych wilegjatura przetrzebiła. Maltasowie jeszcze zostali, ale to było ostatnie miejsce, gdzieby rozrywki i pociechy chciał szukać.
Piotrusia odwiedzał niedawno, a swawola chłopaka nie licowała z jego smutkiem.
Więcej nikogo nie miał i wszelka rozmowa wstrętną mu była w tej chwili.
Zawrócił na drogę bitą, co ku górom wiodła, i szedł z głową spuszczoną, hen przed siebie, bez celu.
Powoli trzeźwił się ze smutku. To półrocze minione tyle czarów zawarło w sobie, tyle pamiątek! Wszystko w tem było: i gorzkie niepokoje, i duma szczęśliwości, i drażniąca zalotność dziewczyny, i chwile serdecznej zgody i ciszy, plany na długie życie i spokój osiągniętego celu, i śmiech, i uściski, i nagłe gniewy i przebaczenie!
Dlaczego smutny miał być, czego się troskać?
Czyż na palcu nie nosił malutkiego pierścionka tajemnych zaręczyn, tajemnych do czasu, gdy będzie miał prawo i możność przed matką się wynurzyć? Czyż nie powiedziała mu, że kocha? Czyż nie dawała mu ust całować i swoją zwać? Czyż nie traktowała go jak swojego? On był pewnym, że kochać nie przestanie, i wierzył jej nieograniczenie.
Jeszcze tylko rok. Tylko rok!
Żeby bogatym był i ten rokby nie istniał, ale w swojem położeniu czekać musiał.
Westchnął. Dostatek go nigdy nie nęcił. Teraz zrozumiał, jaką dźwignią był pieniądz, i raz pierwszy pozazdrościł bliźnim.
Oddalał się od gwaru miasta, droga się wznosiła. Ptaszki do snu szły, świergocąc na wyścigi, po dolinach swój koncert rozpoczynały słowiki. Czereśniami wysadzany gościniec czerwony był od pogodnego zachodu, ciepły powiew niósł rozkoszne wonie kwiatów i młodych liści.
Na śpiewkę zagrał obraz w duszy Józefa, który też zcicha nucić począł, oddychając całą piersią.
Piosnka to była, którą sam dla Pepi ułożył i którą często razem śpiewali.
Parę strof już był powtórzył, gdy ktoś mu naraz z boku zawtórował.
Zdziwiony, oczy podniósł na towarzysza, którego dotąd był nie spostrzegł, i z okrzykiem do niego obie dłonie wyciągnął.
— Mistrz Łukasz! Witaj! Skądże? Z nieba?
— Z drogi! Udała ci się piosenka! Witaj!
Uścisnęli się serdecznie, potem i pies rękę Józefa polizał z wyrazem zadowolenia.
— Ale skądeś, mistrzu?
— Mówię ci: z drogi. Słońce do was wróciło, a ja z niem. Poznałem cię po charakterze melodji; a żeś mnie nie spostrzegł, chciałem do końca wysłuchać. Dokąd idziesz?
— Ot, tak! Przed siebie.
— Zupełnie jak ja. Pójdziemy razem.
— I owszem. Z tobą choć od morza do morza!
— No, to wróć po tornister i skrzypce!
— A dobrze. Na długo?
— Aż się nie znudzimy, lub ciebie jaki obowiązek nie odwoła! Bo pewnie to masz?
— Na parę tygodni zatem!
Va bene! — odparł dziwaczny artysta, ruszając ramionami.
Poczęli schodzić ku miastu. Łukasz zdjął kapelusz z uznojonego czoła i bujną swoją złotą czupryną wstrząsnął z fantazją.
Miał tornister na plecach, na wierzchu jego skrzypce w pudełku, w ręce kij okuty, odzież i obuwie ze śladami dalekiej drogi.
Szedł dzielnym krokiem wytrawnego piechura, uśmiechał się do uroczego krajobrazu.
— Dla takiego widoku wrarto zdaleka przyjść! — rzekł, ręką wskazując; potem nagle zagadnął: — Grałeś pilnie przez ten czas?
— Mało co — odparł Józef szczerze.
— Ach, złodzieju! Na to ci talent dano! Cóżeś robił?
— Kursy, egzaminy — bąknął chłopak.
— Także luby kwiateczek cywilizacji! — burknął Łukasz pogardliwie. — Pogoń za dobrobytem, żeby potem zatyć w egoizmie i zabić się moralnie! Cóż jeszcze? Kochałeś?
Józef się tylko milcząco uśmiechnął.
— No, i szczęśliwie, jak dotąd, uważam. Przysięgnę, że myślisz, jakobyś już miał mego Stradivariusa. A ja ci powiem, że jesteś w przededniu stracenia go bez apelacji.
— Bo? — spytał Józef tonem wyższości.
— Bo kto dopiero kocha nieszczęśliwie, ten może zyskać jeszcze wzajemność, więc rozczarowanie się odwlecze. Kto zaś wzajemność już zyskał, ten może ją już tylko stracić. Rozczarowanie stoi mu u progu.
— A jeżeli kochanie zostanie?
— O tem możesz sobie zagrać i zaśpiewać, ale tego nie przeżyjesz.
— Ej, mistrzu! — zaśmiał się Józef. — Musiała jakaś zwodnica tęgo ciebie udręczyć, zanim doszedłeś do tego wyniku.
— Może być... Zanim nie dojrzałem w miłości tego, co nigdy nie zdradza: harmonji barw i tonów. Odtąd nie byłem już zdradzony, mając do czynienia tylko z Bogiem.
Weszli do miasta i Łukasz kroku przyspieszył.
— Wstąpże po swe manatki! Ja tutaj na ciebie zaczekam, przed katedrą. Piękna jest.
Józef zostawił go zapatrzonego w gotycki fronton świątyni, sam wpadł do domu, niezbędne do drogi rzeczy wrzucił do tornistra, zmienił ubranie, wziął skrzypce, filcowy kapelusz, pieniądze do pugilaresu, i oznajmiwszy Ludce swą parotygodniową nieobecność, wesół, gwiżdżąc, ruszył. Łukasza zastał na tem samem miejscu.
— Wstąpmy na kufel piwa! — rzekł.
— Jak chcesz. Ja nie piję tej ohydy, ale jeść mi się chce i Druh głodny. Spieszmy jednakże, bo noce urocze w górach, a tutaj u ludzi cuchnie i ciasno! No!
Wstąpili do restauracji pierwszej lepszej, posilili się naprędce i ruszyli w drogę swobodną, pod gwiazdy — na wolę fantazji.
Po kilku dniach tej podróży Józef się poczuł jakby wykąpany w czarodziejskiem źródle artyzmu, młodości, wielkiej siły.
Wielkie rzeczy stały mu się błahemi, małostki często olbrzymią potęgą, ludzie — cieniami, martwe lub idealne przedmioty — życia treścią.
Żyli jak ptaki, wstając o świcie, dzień cały pławiąc się w słońcu i zieleni, zasypiając, gdzie ich noc zastała: pod drzewem w lesie, w zajeździe lub wieśniaczej chacie, i szli dalej mijając gościńce, wsie i miasta — zawsze weseli, śmiejący się, pełni dziecinnej prawie szczeroty i swawoli.
Grywali sobie czasem sami w samotni górskiej, grywali i ludziom, dla których nie byli czem innem, tylko wędrownymi grajkami, w przydrożnej oberży, na noclegu w chacie. Ze śmiechem porozumienia grywali wtedy skoczne, proste melodje, pochwytane po drodze z ust ludu, ze śpiewów polnych, i w takt ich skrzypek skakała młodzież, a dziewczęta zalotnie ku grajkom zerkały.
Józefowi się zdawało, że ta wycieczka była też ze śpiewki lub bajki wysnutą, tak fantastycznie się snuła, tak osobliwie, tak niepowszednio. Byłaż to uciecha!
Za grę tańczący i słuchacze rzucali im srebrniki, wesołe podziękowanie, poczęstunek.
Na pieniądze oburzył się zrazu Reni, ale go Łukasz powstrzymał. Srebrniki do kieszeni rzucał i dziękował, uchylając kapelusza.
Oddawał je potem po drodze spotykanym ubogim, rzucał dzieciom obdartym i mawiał:
— Póki nie będziesz się czuł najnędzniejszym, póty daru nie zatrzymuj sobie, ale go też nie odrzucaj, bo masz komu oddać.
— A ty, mistrzu, z czego żyjesz? — zagadnął go Józef.
— Ach, ja! — ruszył ramionami. — Gdy zostaję bez grosza, idę do stolicy, gdzie mnie znają dyrektorowie tacy, co ludziom za pieniądze sprzedają melodję. Oddaje się im w niewolę na jakiś czas, bo mnie zawsze radzi mieć. Cierpię i męczę się i słucham ich woli, dla swobody, którą sobie tem kupię. Jak widzisz, mało mi potrzeba, mało więc cierpię!
Często, gdy wypoczywali w południe, w cieniu wyciągnięci, prawił towarzyszowi swe oryginalne, dziwaczne poglądy. Słuchając go, chłopak oczy przymykał, zapadał w marzenia, w półsen — i zdawało mu się, że świat o tysiące lat się cofnął, że wróciły czasy pierwotnej prostoty, życia biblijnego, bez ustroju społeczeństwa.
Roił baśnie, tak oderwany w tej drodze od zwykłego toru, że mu to wszystko zdawało się możliwe, ręką uchwytne, wzrokiem objęte!
Oddalali się coraz więcej od rodzinnego miasta, nie pilnując się prostego kierunku, idąc za ładnym widokiem, do zajrzanego w dali smukłego kościółka, za piosnką spotkanego przechodnia, czasem za ładną, mijającą ich dziewczyną lub za pustym śmiechem gromadki jak oni młodych ludzi.
W ten sposób minęło im niepostrzeżenie trzy tygodnie, upłynęło drogi wiele.
Aż jednego dnia Józef zamilkł nagle, osowiał, stał się podrażnionym i niespokojnym.
— Łukaszu — rzekł — już wracać mi trzeba.
— Poco? Znudziłeś się?
— Nie, ale... moja dziewczyna mnie czeka!
— Bo to prawda! Albo też dziewcząt ci zabraknie! Po drodze się pocieszysz. Jedna, to klęska.
— Jedna, to niebo na ziemi! Ja zresztą żadnej za nią nie widzę. W duszę mi wrosła.
— To źle, bo będzie ci ciężko te korzenie wyrywać! Słuchaj, nie wracaj! Pójdziemy dalej na południe! Tobie i mnie miedzy ludźmi nie żyć. Zadepcą!
Józef głową potrząsnął.
Zamilkł jednak aż do wieczora i starał się być jak pierwej.
Ale go już tęsknota ogarnęła, jakiś niepokój, rozstrój, nuda. Na noclegu już grać nie zechciał, ni jeść — noc mu zeszła bezsennie.
— Pepi, Pepi! — wołało w nim serce coraz natarczywiej.
O południu, gdy usiedli do spoczynku, odezwał się:
— Stąd mi zawrócić trzeba. Odprowadzisz mnie?
— Ani myślę! — burknął Łukasz.
— Czemu?
— Bom nikogo jeszcze do niewoli nie odprowadzał, tem bardziej ciebie nie chcę. Tobie trzeba za twem powołaniem i sztuką iść, a nie wracać. Na rzeź idziesz... wspomnisz moje słowo... zarzną ciebie trzeźwi... ty zawsze wśród nich będziesz nędzny... boś głupi do zwykłego toru. Zabrałem cię, myśląc, że razem polecim do końca; ale tobie już, jak przyswojonej dzikiej gęsi, podcięli lotki, abyś z podwórka nie zbiegł. No, to wracaj na podwórko... do tej, co cię oswoiła, i czekaj, aż ci do reszty połamie skrzydła, oskubie i upiecze dla następnego wybrańca na pieczyste. Idź!
Odwrócił się do niego plecami, wyciągnął na trawie i zdawał się zasypiać.
— Mistrzu! — ozwał się Józef. — A jednak to ona podyktowała mi te melodje, które gram, i przez nią świat mi piękny i jam szczęśliwy! Ona mi w duszy jest harmonją i spokojem... nie możesz jej tedy urągać. Nie nam rozstawać się w niezgodzie. Wrócimy razem.
— Urągam, bom żył... a ty jeszcze nie! — rzekł dziwak. — Źle jest, gdy człowiek zaprzedaje duszę drugiemu. To dla duszy zła niewola... niegodna jej boskości. Dlatego znikczemnieć musi. Ale, byś żalu do mnie nie miał, przeprowadzę cię drogi połowę. Z tobą do końca nie wrócę!
Więcej o tem mowy nie było, tylko precz poszła swoboda i wesołość. Stanęła między nimi kwestja, która wniosła z obu stron przymus.
Łukasz patrzył z niechęcią na widoczne rozjaśnienie towarzysza w miarę ubiegłej drogi powrotnej; Józef czuł żal do niego, że nie wierzył w jego szczęśliwość.
Nareszcie pewnego wieczora, na noclegu w oberży, zagrali ostatni raz — i podczas gdy Reni zasnął mocno, zmęczony całodzienną wędrówką, Łukasz wstał cicho, tornister zapiął, wziął kij i wysunął się z izby cichaczem.
Doliny srebrne były od miesiąca — zaczął w nie schodzić, gwiżdżąc zcicha. Długo na drodze widać było jego głowę odkrytą i cień, co za nim szedł, aż na załomie zginął, rozpłynął się w nocy, przepadł.
Józef nazajutrz ze ściśniętem sercem sam poszedł z niewyraźnem uczuciem, że rozstali się na zawsze tym razem, i z żalem, że ferje te już przeminęły jak sen, jak piosnka, jak marzenie. Odechciało mu się nawet pieszej wędrówki samotnej. Na gościniec się wydostał i resztę drogi odbył na wózku, w miarę zbliżania się do miasta coraz niecierpliwszy.
Aż wreszcie ujrzał z góry panoramę, miasteczka: czerwone dachy i farę, uniwersytetu ciemny gmach i rzekę, ogrody przedmieścia i młyn Mariców, wszystko oblane czerwonemi blaskami zachodu. Pora była ta sama, jak wtedy, gdy przed miesiącem Łukasza spotkał w miejscu tem samem; wózek odprawił i ruszył piechotą. Okurzony był, słońcem i wichrem opalony, z dobrą wiarą i ufnością w sercu szybko schodził w dolinę.
W miarę jednak zbliżania, dziwna nieśmiałość go ogarniała, jakby lęk przybycia nie w porę.
Po drodze leżał dom radczyni i oto na progu ona stała i, zdala go ujrzawszy, zaczęła rękami machać, jak majak telegraficzny.
— Witam, witam! Jak to dobrze, że już wracasz! Nie wiedziałam, gdzie ciebie szukać.
— Albo co? Potrzebny jestem? — odparł, wchodząc za nią do domu.
— Naturalnie. Profesorowa chciała już jutro twoje rzeczy do mnie odesłać. Ciasno tam.
— Moje rzeczy? Dlaczego?
— Ano, jak twój kwartał się skończył, a nie była pewną, że zostaniesz, wzięła na stancję kuzyna, który na pierwszy kurs się zapisał, i drugiego medyka. Tydzień temu sprowadzili się i zawadzają im twoje rzeczy.
Józef milczał, słuchając jakby nieznanej mowy. W głowie mu się przewracało. Radczyni trzepała dalej:
— Tymczasem dzisiaj, wychodząc z „Pod snopa“, spotkałam Maltasa i opowiedziałam twój kłopot. Ten złoty człowiek kocha cię jak ojciec, zaraz się tem zajął. Posłał konie i lokaja i zabrał te rzeczy do siebie. Ma pokój oddzielny i kazał go dla ciebie urządzić. Więc prosto tam idź! Będziesz jak w rodzinie.
A tak, w rodzinie! Michał mówił to samo, wprowadzając go do profesorowej. Nie zbraknie mu rodzin widocznie.
Wciąż stał i słuchał, czując w piersi to gorąco, to chłód, przerażony, oniemiały i nagłym strachem zdjęty, by się ze swojem nieszczęściem nie zdradzić. Już je czuł, chociaż dotąd jasno nie pojmował.
— A no, za długom bawił widocznie! — wymówił wreszcie, zabierając się do odwrotu. — Dziękuję kuzynce za opiekę.
Nacisnął kapelusz na oczy i wyszedł.
Czuł w ustach, jakby smak atramentu i ból szczęk, przytem drżał wewnątrz, zresztą wyglądał jak zwykle, bezustanku powtarzając w myśli:
— Cicho, cicho, milczże, nie zdradzaj się!
I potrafił zapanować nad sobą. Jeszcze coś niecoś miał nadziei, że to nieporozumienie, przypadkowy zbieg okoliczności, ale nie miał już wiary, ani odwagi iść wprost na stare mieszkanie po wyjaśnienie i po chwili wahania wszedł do domu Maltasa.
W bramie stróż go poznał i powitał uprzejmie.
— Ja mam klucz od mieszkania! — zawołał. — Wszystko pan tam znajdzie. Zaraz wskażę.
Wpadł do swojej izdebki i poprowadził nowego lokatora na pierwsze piętro.
Pokój miał osobne wejście, był umeblowany porządnie, z widokiem na ulicę. Łączył się z mieszkaniem właściciela, ale drzwi te były zabite i zawieszone dywanem.
Znalazł chłopak manatki swoje ułożone w szafie, łóżko czysto zasłane, na stole bukiet kwiatów, na ścianach kilka obrazków.
Tchnęło to świeżością i troskliwem staraniem. Stróżowa przyniosła mu stągiew świeżej wody, cerber pomógł rozebrać się, oboje wysilali się w grzecznościach.
Chłopak rozstrojony mało zwracał na wszystko uwagi. Przebrał się, oczyścił z kurzu i poszedł wprost do Maltasa.
Coraz bardziej utrwalał się w przekonaniu, że z muchy zrobił wołu i że dziś jeszcze, za godzinę, odzyska swoją Pepi, taką, jaką pożegnał.
W gabinecie Maltas przyjął go z otwartemi ramionami.
— Siadajże, masz cygaro; opowiadaj, gdzieś bywał. Amatorska wycieczka. Zazdroszczę ci! My ledwie mogliśmy na dwa tygodnie wyrwać się do morza. Wróciliśmy onegdaj w sam czas, aby twe manatki uratować od poniewierki. Cóż, wygodnie ci Liza urządziła? Ja jeszcze nie miałem czasu tam zajrzeć. Byłem zajęty tą licytacją domu Bemsza. Musiałem nabyć! Ładna posesja.
Mówił jednym tchem, nie dając Józefowi przyjść do słowa. Nareszcie ten przerwał przemocą:
— Pan dobrodziej taki łaskaw. Nie wiem tylko, czy nie będzie to złym interesem, mieć lokatora studenta. Kasta to sławna z pustej kieszeni i nieakuratności.
— Nie troszcz się ani odrobiny o to! Byle ci było wygodnie, na warunki zgodzimy się bez sporu. Mój chłopcze, przywykłem cię uważać za syna.
— Na poprzedniem mieszkaniu płaciłem trzysta wraz z utrzymaniem. Kwartalnie z góry — rzekł Józef tonem urzędowym.
— Za dużo! Profesorowa umie prowadzić interesa. Ale musiały być wygody! No, ja ci dam to samo, o ile mogę i wezmę pięćdziesiąt mniej. Co do utrzymania, porozumiesz się z moją gospodynią dzisiaj przy herbacie, bo cię nie uwolnię. Rozweselisz nas! Bez protestu, bez wymówek! Zaczynasz z punktu używalność swego kontraktu. Chodźmy!
Józef zawsze uległy prośbie, z natury nieumiejący się oprzeć naleganiom, dał się zaprowadzić do jadalni. Zdaleka zamienili z panną Maltas sztywny ukłon i zapewne znudziliby się oboje z sobą, gdyby nie stary. Ten gadał i jadł za trzech, sypał, jak z rękawa, anegdoty, plotki, gwałtem wciągał Józefa do rozmowy, droczył się wnuczką. Ta, zawsze milcząca i zalękniona, ukryła się za herbatniemi przyborami, odpowiadała półgębkiem, śmiała się z przymusem.
Józef jak automat się poruszał i rozmawiał, duszą gdzieindziej, nie mogąc się pozbyć drżenia.
— No — zagaił wreszcie Maltas — rozmówcie się o tem utrzymaniu, wikcie i opierunku. To twój wydział, Liziu.
— Jak panu Reni będzie dogodniej! — odparła zcicha.
Józef pierwszy raz spojrzał na nią. Czy było coś bardziej apatycznego i niewyraźnego, jak ta dziewczyna?
— Nie będę w niczem utrudzał pani. Zastosuję się do zwyczajów domowych — rzekł z ukłonem.
— Jestem pewny, że zgoda nasza nigdy zakłóconą nie będzie, — zawołał Maltas z dobrodusznym uśmiechem. — I będzie ci wygodnie, na to licz z pewnością.
— Będę się starała, aby panu na niczem nie zbywało — odszepnęła panna z westchnieniem.
Zanim się obejrzał, był już zagarniętym, otoczonym, spętanym. I to w domu, który z dobrej woli wybrałby chyba w ostateczności, z ludźmi, których instynktownie się bał i unikał.
Oplątali go pomimo woli — a on, łagodny, delikatny, roztargniony, dał się prowadzić.
Gdy się nareszcie pożegnał, zbyt późno było iść z wizytą do profesorowej; ale pomimo zmęczenia, spać nie chciał, więc poszedł na miasto.
Cała suma tęsknoty, kochania, wzruszeń rozkosznych opadła go ze zdwojoną siłą wśród pustej, cichej nocy letniej, tak blisko tej nad wszystko ukochanej.
Bezwiednie krok zaniósł go na rynek, a potem w boczną uliczkę, gdzie już i latarnie się nie paliły, tylko księżyc srebrny oświecał okienka facjatek, parkany, drzewa ogródków.
Do domu, który jego szczęście zawierał, doszedł i zcicha gwiżdżąc piosenkę, dobrze Pepi znajomą, podniósł oczy zakochane do jej okienka.
Ciemno było, spała już. Uśmiechnął się i odszedł bardzo uspokojony.
Jeśli żyje on i ona, co złego trafić się mogło.
Potem odszedł i cisza zaległa uliczkę.
Był już na rynku, gdy z za parkanu, z altany, wyrwał się śmiech nerwowy, urwany i stłumione szepty. Był już w swojem mieszkaniu, gdy okienko Pepi zajaśniało światłem, a drogą, którą on był przyszedł, kroczył hrabia Iwo, z rękami w kieszeniach, czapką zsuniętą na tył głowy, i także gwizdał. Na rynku zawrócił na lewo i wstąpił do kolegi, gdzie zwykle grywano w karty do rana.
Nazajutrz Józef wesół i dobrej myśli ruszył do ukochanej. Na rogu ulicy spotkał ją samą. Wyświeżona, elegancka, szła prędko — nie spostrzegła go, zajęta wystawami sklepów.
Dogonił i pozdrowił uśmiechem.
— Witam panią!
— A, to pan! Dawno z powrotem? Zdaje mi się, że dłuższy czas nie spotykałam nigdzie!
Mówiła swobodnie, lekko, pobieżnie podając rękę, którą natychmiast znowu cofnęła.
— Wczoraj wróciłem! — odparł, czując okropny strach jakiś w duszy.
— Dobrze się pan bawił? Ja doskonale: użyłam wsi, jeździłam konno, tańczono nawet na trawie. Niespodzianie zebrało się duże i wesołe towarzystwo; nie pamiętam tak miłych wakacyj. Pan już do pracy wrócił? Studenci już się zbierają. Szkoda lata! Nie spostrzegłam, jak minęło.
— Mnie wydało się bardzo długie. Miesiąc byłem nieobecny! — rzekł, idąc obok ze zwieszoną głową, instynktownie czując, że coś mu się dzieje bardzo złego, i że iść nie powinien.
— Miesiąc! No, proszę! Mnie się zdaje, że to wczoraj był maj!
— A mnie się zdaje, że to już grudzień! — odparł cicho.
— I pan wrócił poetą. Dużo pan wierszy napisał? Dużo grał?
On już nie umiał odpowiedzieć. Wzrok wlepił w ziemię i miał ochotę głową bić o kamień, żeby coś innego czuć, niż ten lęk okropny.
— Pani na spacer idzie? — zagadnął wreszcie.
— Tak, do rzeki. Ma się tam nas zebrać kilkoro i popłynąć łódką. Niech się pan nie trudzi mnie odprowadzać. W dzień nie lękam się złoczyńców. Pan pewnie zajęty gdzieindziej! Otóż i przystań nasza, czekają na mnie! Adieu!
Skinęła mu głową i przyspieszyła kroku, uśmiechnięta, machając parasolką w stronę wybrzeża, gdzie gromadka panien i panów: rozmawiała wesoło.
Józef podniósł oczy — poznał Iwona, Gustawa, Adama i dwie, czy trzy znajome panny.
Pepi dobiegła do nich, zaczęły się witania, okrzyki, coś im mówiła, zapewne tłumacząc się z opóźnienia, bo nagle zwrócili się i spojrzeli ku niemu; zdawało mu się, że drwiąco się uśmiechają, że czynią uwagi.
Wszystka krew zbiegła mu do twarzy, odwrócił się i jął uciekać ulicami, na chybił trafił, byle go nikt nie widział.
Był wieczór, gdy przytomność odzyskał i aż się przeraził. Leżał na trawie nad zatoką, gdzie zimą łyżwował; paliły go oczy, dusiło w gardle, cały był jak w gorączce, czerwona mgła zasnuła mu wzrok. Podniósł się, rozejrzał, chwilę nieruchomy posiedział i znowu do traw przypadł, łkając jak dziecko.
Tak go noc zaszła. Wstał tedy nagle, wyprostował się, i zgarbiony, zbrzydły, zmalały, zabrał się z powrotem. Zostawał za sobą wszystko, co dobre było, delikatne, silne.
Czuł, że to nie on idzie, lecz ktoś inny, którego nie znał, którego nie kochał, nie cenił. W parę dni potem, bardzo spokojny, zjawił się „Pod Snopem.“ Zabawił w salonie pół godziny, podziękował gospodyni za wygodę i lokal, opowiadał swobodnie, jak się obecnie urządził, nawet o podróży swojej mówił z humorem, rozpytywał o miejscowe sprawy.
Potem pożegnawszy profesorową, wycofał się do sieni i zawołał służącej.
— Poproś panny Józefy o chwilę rozmowy. Mam interes — rzekł.
Po chwili Pepi wyszła. Spojrzała nań i cofnęła się. Był blady jak ściana i dzwoniły mu zęby; zlękła się go.
— Przepraszam panią! — rzekł. — Mógłbym powiedzieć słów kilka?
— I owszem, słucham pana — odparła, lekko ruszając ramionami.
— Tutaj? — spytał.
— A czemu nie! Czy to długi interes? W takim razie możemy przejść do ogródka.
Poszła naprzód, coś nucąc skocznie.
Weszła do altanki i zaraz się zajęła obłamywaniem suchych gałązek, najzupełniej obojętna.
— Więc? — zagadnęła, gdy milczał.
— Czym ja czem pani zawinił?
— Mnie! Pan! Kiedy? Nie, w niczem!
— Więc za co mnie pani karze?
— Ja! Co panu się roi? Bardzo lubię pana.
— Lubi pani? Odkądże to?
— No, od początku!
— Przepraszam, przed miesiącem nazywała to pani inaczej. Więc nie kocha mnie już pani, znać i pamiętać nie chce? Dlaczego?
— Ach, Boże! Pan to bierze aż tak tragicznie. Nie wiedziałam, dlaczego kochałam pana: teraz nie wiem, dlaczego kocham drugiego.
— Ach, więc to taka racja! Naturalnie, sprawę przegrałem. Dobrze, iż pani szczera! Nie rozumie pani doniosłości faktu, więc się nie wstydzi. I to Iwon mi panią odebrał! Wiem: już mnie ludzie poinformowali. On!...
Urwał i uśmiechnął się gorzko.
Dużo on, dużo pozbył się złud przez te chwile ciężkie, ciężko za swą ofiarność i za wiarę odpokutował. Teraz niewiadomo, co mu bardziej gorzkie było: jej strata, czy postępek przyjaciela, któremu tylekroć służył, a który dla swej fantazji łamał mu życie. Złamanie to było. Czuł, że z tego rozbicia już się nie podniesie!
— Więc skończone między nami! — ozwał się po chwili. — Wykreślonym z pani serca i życia. Jabym odejść powinien; ale przez pamięć na to, co minęło, proszę się jeszcze chwilę zastanowić. Jam pani życie dawał, duszę i jedno wielkie kochanie. Nikt pani tyle nie da, Iwo także. Wstyd prosić... ale człowiek, na śmierć skazany, wstyd odrzuca. Niech pani łaskę mi uczyni, zostawi trochę nadziei. Może to nieszczęście minie, może pani do mnie powróci. Miesiąc spokojnego namysłu. Niech przez ten miesiąc ni jego nie będzie, ni mnie. Pani nas oceni wybierze w spokoju.
Drżał mu głos i oczy błagały żałośnie.
Pepi zatrzymała się, popatrzyła nań — i ją żal chwilowy zdjął.
— Ja bardzo lubię pana — powtórzyła. — Sama nie wiem, którego wolę. Tak długo pana nie było..., a on... ej... to mnie trapi. Bo pan hula strasznie!
— Ja, odkąd panią poznałem, nie hulałem nigdy. Zanadto byłem szczęśliwy. O, Pepi! Zlituj się nade mną! Śmierć mi bez ciebie!
— Nie mów pan tak! Fe, ja nie chcę! Dobrze daj mi zastanowić się, oprzytomnieć.
— Miesiąc — szepnął. — Nie będę ci dokuczał, a ty nie słuchaj Iwona. Potem, do kogo ci serce przemówi, pójdziesz. Tak nagle nie odrzucaj mnie. Jam przecie twój... jak te oczy twoje. Toć o życie moje idzie. Nie łam go!
Oczy Pepi zaszły łzami.
— Gdy pan mówi, wierzę; a potem znowu inni mi inaczej mówią.
— Więc nie słuchać ich... przez ten jeden miesiąc... — błagał, biorąc jej rękę i cisnąc do piersi.
— Dobrze! — odparła z przekonaniem.
A jednak smutek i chłód już między nimi pozostał. On już wiary nie miał, ona wspominała inne, świeższe wrażenia. Słów im brakło, szczere wyjaśnienie było niemożliwem.
Odszedł, nie mogąc zagłuszyć cichego, a upartego głosu, który mu w duszy szeptał; niema, niema, niema! Był to jakby szmer drobnego robaczka, co zdrowe drzewo toczy na próchno. Apatycznie, niedbale wziął się do pracy. Nic go nie bawiło, ani zajmowało — nic też nie martwiło. Czuł, że śmierć idzie, nieodwołalna. I przyszła. Po tygodniu już radczyni go spotkała — jak zwykle — z nowiną.
— Wiesz, wczoraj Iwo był „Pod Snopem“ i gdzieś tak zginęli z Pepi, że cały wieczór ich nie widziałam. Wrócili o dziesiątej... Pepi była tak wesoła i zabawna, jak rzadko.
Są ludzie, stworzeni dla robienia drugim moralnych operacyj. Taką rolę względem Józefa zawsze odgrywała radczyni.
Chłopak odczuł jakby uderzenie obuchem w piersi. Zamarło w nim życie na sekundę.
— Ano, kochają się! — zaśmiał się szczególnie.
Ona nie zrozumiała nic i poszła dalej zbierać ploteczki. On już nawet nie szukał samotności, żeby się wypłakać. Z suchem okiem i zwykłym wyrazem spełniał swe obowiązki, załatwił parę interesów, wrócił o zwykłej porze do domu.
Wieczorem poszedł sam na zwiady.
Parkan, dotykający altanki w ogródku profesorowej, był wysoki i gładki. Chłopak do niego się przytulił i czekał, w cieniu ukryty. I doczekał się.
Skrzypnęły drzwi domu. Na ścieżce ukazały się dwie postaci. Rozmawiali swobodnie. Iwo tonem pewnego siebie pana, Pepi z zapałem.
Weszli do altanki. Rozmowa ciągnęła się czas jakiś — potem coraz się rwała.
Nerwowy śmiech Pepi, zgłuszony szept mężczyzny. Józef do szczeliny oko przyłożył. Oddech mu się urwał na sekundę i krew uderzyła do twarzy — odskoczył i uciekł. Dosyć miał na całe życie.
Za powrotem do domu w zanadrze sięgnął, łańcuszek zerwał i pierścionek na stół cisnął. Potem go zawinął z kilku kartkami, które od niej otrzymał — i noc całą przesiedział bezsenny, nieruchomy, niemy — zabity.
Nazajutrz pakiecik przez stróża odesłał i wszystko się skończyło.
Po trzech dniach głód odczuł i zmęczenie fizyczne. Zjadł obiad i kamiennym snem usnął. Potem już niczem od innych się nie różnił. Rozmawiał, pracował, poruszał się zupełnie swobodnie. Odwiedzał kolegów, rozprawiał o polityce z Maltasem, moralizował Piotrusia, grał w szachy z panną Lizą.
Tylko już nie potrafił zaśmiać się serdecznie, ani wykrzesać w sobie odrobinę zajęcia i zadowolenia z tego, co dawniej czyniło mu uciechę.
Ani chciał czego, ani nie chciał. Wszystko mu było obojętnem.
I tak zrozumiał, że, choć młody był i silny i zdrów i cały, i choć życie leżało jeszcze przed nim — on przez jedną sekundę postradał największy skarb i siłę — swą młodość serdeczną i duchową. I wtedy raz ostatni w samotności, w ciszy — zapłakał gorzko!
Samotność miał zupełną. Maltasowie byli uprzejmi, ale nienatrętni. Gdy przychodził na obiad, byli mu nadzwyczaj radzi; ale gdy nie zjawił się o zwykłej porze, otrzymywał jedzenie w mieszkaniu.
Wieczory też samotnie spędzał. Przez dzień cały zmęczony udawaniem swobody, z rozkoszą kładł maskę na stronę, gdy się znalazł w swym cichym pokoju. Wówczas siadywał godzinami bez ruchu, z oczami utkwionemi w próżnię, zmęczony i słaby, jak po śmiertelnej chorobie.
Czasami długo w noc tak pozostawał, bez woli i życia — i wyniszczony pamięcią straconego szczęścia, zasypiał na godzin parę.
Pepi nie widział przez parę miesięcy — unikał spotkania, z Iwonem nie zamienili słowa.
Kursy się rozpoczęły — pracował jak maszyna, czując, że nic nie korzysta; ani razu nie był w knajpie wieczorem, unikał nawet Michała.
Aż raz z tej martwoty otrząsnęły go złe buntownicze myśli.
Pewnego wieczora spotkał na ulicy dziewczynę wesołą, która go brutalnie zaczepiła.
Usunął się, chciał minąć — i stanął.
Naraz roześmiał się. Ha, to była miłość, co nie zdradza — miłość taką, jakiej warta kobieta, i on mieć może.
Roześmiał się raz drugi — szyderczo, cynicznie i odpowiedział na zaczepkę.
Od tego dnia przestał spędzać u siebie wieczory — ocucił się i obudził — odwiedzał knajpę — bawił się jak drudzy, depcąc ostatnie ideały, szydząc i bawiąc się swą własną poniewierką.
Czuł z każdym dniem, jak tężał, dojrzewał, zapominał dawnych zasad i upodobań.
Sprawiało mu to pewien rodzaj potwornej dumy — przechwalał się tem, pewny, że teraz już nikt do wnętrza jego nie przejrzy, pustki i chłodu duszy nie odgadnie.
Wtedy to, pewnego dnia, w niedzielę, wybrali się z kolegą łódką w dół rzeki.
Dwie przyjaciółki, strojne, śmiejące, swawolne, zabrali ze sobą. Wesoła to i hałaśliwa była wycieczka. Dopłynęli do pierwszej oberży — tam spędzili parę godzin na spacerach i pikniku w trawie — i po południu w humorach podnieconych zabrali się do odwrotu.
Mężczyźni wzięli się do wioseł, damy rozsiadły się wygodnie, każda przy swym wybranym, i urozmaicały drogę śpiewem operetkowym i żartami.
Co chwila wybuchały śmiechy i okrzyki.
Nagle odezwał się kolega od steru:
— Józef, tam przed nami jakieś filistry płyną. Oprzyj się dobrze... wyprzedzimy ich. Zdaje mi się, że ktoś znajomy!
Józef silniej wziął wiosła w garści i nie na żarty machać począł.
Damy zachwycały się jego siłą — to go podniecało.
— Aha, to Iwo kogoś wozi! — zaśmiał się sternik. — Ale koszlawo idzie!
Józef się obejrzał i nagle żarem rumieńca twarz mu się okryła.
— Swoją Pepi z „Pod Snopa“ obwozi! — zaśmiał się cynicznie, sam dziwiąc się swej mocy.
— I jakąś drugą jeszcze! — rzekł kolega.
— Cóż chcesz? Pepi jest skromna panienka. Wzięła sobie uprzejmą Ludkę... na godzinę!
— To ich puśćmy przodem!
— Poco? Zgonimy i miniem! Niech się Iwo trochę zasapie! Dalej!
Pochylił się nad wiosłami. Łódka pomknęła jak ptak. Chłopiec czuł nieznośny niepokój i bicie serca. Wściekły był na siebie za to. Zaczął śpiewać kuplety z operetki.
Dziewczęta wtórowały mu, śmiejąc się z dwuznacznego tekstu. Kolega się śmiał także.
— Iwo nas puścić nie chce! Oho, jak się stara! — zauważył po chwili.
Józef zęby ścisnął i machał wiosłami. I oto zrównali się z łódką Iwona i chwilę płynęli obok siebie.
Józef uchylił czapki w milczeniu.
Pepi spojrzała nań, potem na resztę towarzystwa i trochę pobladła, odpowiadając na ukłon nieznacznem skinieniem głowy. I rozjechali się. Teraz Józef miał ją przed oczami i patrzył, uśmiechając się drwiąco.
A serce biło mu na trwogę i dojmujący ból, zda się, skręcał duszę.
Czyż już nigdy niczem nie zabije tego kochania? Pobladłemi wargami śpiewać zaczął:

To w naszej działo się ustroni —
Na drzewo chłopiec wdrapał się...

— No jazda Józef! Cóżeś zmiękł? Ruszaj się! — upominał towarzysz.

Pomknęli dalej i Reni rzekł:
— Szykowna dziewczyna, ta z „Pod Snopa!“ Kapitalnie zbudowana! Przyjemna być musi!
— Gadasz! Pewnie wiesz! — zaśmiał się tamten.
— Ja? Tam tłok taki, że trudno kolei się doczekać.
— Przecie mieszkałeś u nich!
— To i cóż! Zastałem kogoś i zostawiłem kogoś.
Lżej mu się zrobiło w sercu potem. Odetchnął i pot z czoła otarł. Niedoczekanie, by to kochanie zostało! Tak je sponiewiera, jak siebie sponiewierał!
Podniósł oczy. W błękitnej mgle zstępującego wieczora łódka Iwona była już tylko niewyraźnym cieniem. Józef dalej śpiewał:

I rzuca jabłko wprost z jabłoni —
W fartuszek dziewczę chwyta je...

Ogólna, hałaśliwa wesołość ogarnęła znowu towarzystwo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.