Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I owszem, słucham pana — odparła, lekko ruszając ramionami.
— Tutaj? — spytał.
— A czemu nie! Czy to długi interes? W takim razie możemy przejść do ogródka.
Poszła naprzód, coś nucąc skocznie.
Weszła do altanki i zaraz się zajęła obłamywaniem suchych gałązek, najzupełniej obojętna.
— Więc? — zagadnęła, gdy milczał.
— Czym ja czem pani zawinił?
— Mnie! Pan! Kiedy? Nie, w niczem!
— Więc za co mnie pani karze?
— Ja! Co panu się roi? Bardzo lubię pana.
— Lubi pani? Odkądże to?
— No, od początku!
— Przepraszam, przed miesiącem nazywała to pani inaczej. Więc nie kocha mnie już pani, znać i pamiętać nie chce? Dlaczego?
— Ach, Boże! Pan to bierze aż tak tragicznie. Nie wiedziałam, dlaczego kochałam pana: teraz nie wiem, dlaczego kocham drugiego.
— Ach, więc to taka racja! Naturalnie, sprawę przegrałem. Dobrze, iż pani szczera! Nie rozumie pani doniosłości faktu, więc się nie wstydzi. I to Iwon mi panią odebrał! Wiem: już mnie ludzie poinformowali. On!...
Urwał i uśmiechnął się gorzko.