Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dużo on, dużo pozbył się złud przez te chwile ciężkie, ciężko za swą ofiarność i za wiarę odpokutował. Teraz niewiadomo, co mu bardziej gorzkie było: jej strata, czy postępek przyjaciela, któremu tylekroć służył, a który dla swej fantazji łamał mu życie. Złamanie to było. Czuł, że z tego rozbicia już się nie podniesie!
— Więc skończone między nami! — ozwał się po chwili. — Wykreślonym z pani serca i życia. Jabym odejść powinien; ale przez pamięć na to, co minęło, proszę się jeszcze chwilę zastanowić. Jam pani życie dawał, duszę i jedno wielkie kochanie. Nikt pani tyle nie da, Iwo także. Wstyd prosić... ale człowiek, na śmierć skazany, wstyd odrzuca. Niech pani łaskę mi uczyni, zostawi trochę nadziei. Może to nieszczęście minie, może pani do mnie powróci. Miesiąc spokojnego namysłu. Niech przez ten miesiąc ni jego nie będzie, ni mnie. Pani nas oceni wybierze w spokoju.
Drżał mu głos i oczy błagały żałośnie.
Pepi zatrzymała się, popatrzyła nań — i ją żal chwilowy zdjął.
— Ja bardzo lubię pana — powtórzyła. — Sama nie wiem, którego wolę. Tak długo pana nie było..., a on... ej... to mnie trapi. Bo pan hula strasznie!
— Ja, odkąd panią poznałem, nie hulałem nigdy. Zanadto byłem szczęśliwy. O, Pepi! Zlituj się nade mną! Śmierć mi bez ciebie!