Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i jął uciekać ulicami, na chybił trafił, byle go nikt nie widział.
Był wieczór, gdy przytomność odzyskał i aż się przeraził. Leżał na trawie nad zatoką, gdzie zimą łyżwował; paliły go oczy, dusiło w gardle, cały był jak w gorączce, czerwona mgła zasnuła mu wzrok. Podniósł się, rozejrzał, chwilę nieruchomy posiedział i znowu do traw przypadł, łkając jak dziecko.
Tak go noc zaszła. Wstał tedy nagle, wyprostował się, i zgarbiony, zbrzydły, zmalały, zabrał się z powrotem. Zostawał za sobą wszystko, co dobre było, delikatne, silne.
Czuł, że to nie on idzie, lecz ktoś inny, którego nie znał, którego nie kochał, nie cenił. W parę dni potem, bardzo spokojny, zjawił się „Pod Snopem.“ Zabawił w salonie pół godziny, podziękował gospodyni za wygodę i lokal, opowiadał swobodnie, jak się obecnie urządził, nawet o podróży swojej mówił z humorem, rozpytywał o miejscowe sprawy.
Potem pożegnawszy profesorową, wycofał się do sieni i zawołał służącej.
— Poproś panny Józefy o chwilę rozmowy. Mam interes — rzekł.
Po chwili Pepi wyszła. Spojrzała nań i cofnęła się. Był blady jak ściana i dzwoniły mu zęby; zlękła się go.
— Przepraszam panią! — rzekł. — Mógłbym powiedzieć słów kilka?