Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, złodzieju! Na to ci talent dano! Cóżeś robił?
— Kursy, egzaminy — bąknął chłopak.
— Także luby kwiateczek cywilizacji! — burknął Łukasz pogardliwie. — Pogoń za dobrobytem, żeby potem zatyć w egoizmie i zabić się moralnie! Cóż jeszcze? Kochałeś?
Józef się tylko milcząco uśmiechnął.
— No, i szczęśliwie, jak dotąd, uważam. Przysięgnę, że myślisz, jakobyś już miał mego Stradivariusa. A ja ci powiem, że jesteś w przededniu stracenia go bez apelacji.
— Bo? — spytał Józef tonem wyższości.
— Bo kto dopiero kocha nieszczęśliwie, ten może zyskać jeszcze wzajemność, więc rozczarowanie się odwlecze. Kto zaś wzajemność już zyskał, ten może ją już tylko stracić. Rozczarowanie stoi mu u progu.
— A jeżeli kochanie zostanie?
— O tem możesz sobie zagrać i zaśpiewać, ale tego nie przeżyjesz.
— Ej, mistrzu! — zaśmiał się Józef. — Musiała jakaś zwodnica tęgo ciebie udręczyć, zanim doszedłeś do tego wyniku.
— Może być... Zanim nie dojrzałem w miłości tego, co nigdy nie zdradza: harmonji barw i tonów. Odtąd nie byłem już zdradzony, mając do czynienia tylko z Bogiem.
Weszli do miasta i Łukasz kroku przyspieszył.