Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zerwał i pierścionek na stół cisnął. Potem go zawinął z kilku kartkami, które od niej otrzymał — i noc całą przesiedział bezsenny, nieruchomy, niemy — zabity.
Nazajutrz pakiecik przez stróża odesłał i wszystko się skończyło.
Po trzech dniach głód odczuł i zmęczenie fizyczne. Zjadł obiad i kamiennym snem usnął. Potem już niczem od innych się nie różnił. Rozmawiał, pracował, poruszał się zupełnie swobodnie. Odwiedzał kolegów, rozprawiał o polityce z Maltasem, moralizował Piotrusia, grał w szachy z panną Lizą.
Tylko już nie potrafił zaśmiać się serdecznie, ani wykrzesać w sobie odrobinę zajęcia i zadowolenia z tego, co dawniej czyniło mu uciechę.
Ani chciał czego, ani nie chciał. Wszystko mu było obojętnem.
I tak zrozumiał, że, choć młody był i silny i zdrów i cały, i choć życie leżało jeszcze przed nim — on przez jedną sekundę postradał największy skarb i siłę — swą młodość serdeczną i duchową. I wtedy raz ostatni w samotności, w ciszy — zapłakał gorzko!
Samotność miał zupełną. Maltasowie byli uprzejmi, ale nienatrętni. Gdy przychodził na obiad, byli mu nadzwyczaj radzi; ale gdy nie zjawił się o zwykłej porze, otrzymywał jedzenie w mieszkaniu.
Wieczory też samotnie spędzał. Przez dzień cały zmęczony udawaniem swobody, z rozkoszą kładł maskę