Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wrócili o dziesiątej... Pepi była tak wesoła i zabawna, jak rzadko.
Są ludzie, stworzeni dla robienia drugim moralnych operacyj. Taką rolę względem Józefa zawsze odgrywała radczyni.
Chłopak odczuł jakby uderzenie obuchem w piersi. Zamarło w nim życie na sekundę.
— Ano, kochają się! — zaśmiał się szczególnie.
Ona nie zrozumiała nic i poszła dalej zbierać ploteczki. On już nawet nie szukał samotności, żeby się wypłakać. Z suchem okiem i zwykłym wyrazem spełniał swe obowiązki, załatwił parę interesów, wrócił o zwykłej porze do domu.
Wieczorem poszedł sam na zwiady.
Parkan, dotykający altanki w ogródku profesorowej, był wysoki i gładki. Chłopak do niego się przytulił i czekał, w cieniu ukryty. I doczekał się.
Skrzypnęły drzwi domu. Na ścieżce ukazały się dwie postaci. Rozmawiali swobodnie. Iwo tonem pewnego siebie pana, Pepi z zapałem.
Weszli do altanki. Rozmowa ciągnęła się czas jakiś — potem coraz się rwała.
Nerwowy śmiech Pepi, zgłuszony szept mężczyzny. Józef do szczeliny oko przyłożył. Oddech mu się urwał na sekundę i krew uderzyła do twarzy — odskoczył i uciekł. Dosyć miał na całe życie.
Za powrotem do domu w zanadrze sięgnął, łańcuszek