Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go jak swojego? On był pewnym, że kochać nie przestanie, i wierzył jej nieograniczenie
Jeszcze tylko rok. Tylko rok!
Żeby bogatym był i ten rokby nie istniał, ale w swojem położeniu czekać musiał.
Westchnął. Dostatek go nigdy nie nęcił. Teraz zrozumiał, jaką dźwignią był pieniądz, i raz pierwszy pozazdrościł bliźnim.
Oddalał się od gwaru miasta, droga się wznosiła. Ptaszki do snu szły, świergocąc na wyścigi, po dolinach swój koncert rozpoczynały słowiki. Czereśniami wysadzany gościniec czerwony był od pogodnego zachodu, ciepły powiew niósł rozkoszne wonie kwiatów i młodych liści.
Na śpiewkę zagrał obraz w duszy Józefa, który też zcicha nucić począł, oddychając całą piersią.
Piosnka to była, którą sam dla Pepi ułożył i którą często razem śpiewali.
Parę strof już był powtórzył, gdy ktoś mu naraz z boku zawtórował.
Zdziwiony, oczy podniósł na towarzysza, którego dotąd był nie spostrzegł, i z okrzykiem do niego obie dłonie wyciągnął.
— Mistrz Łukasz! Witaj! Skądże? Z nieba?
— Z drogi! Udała ci się piosenka! Witaj!
Uścisnęli się serdecznie, potem i pies rękę Józefa polizał z wyrazem zadowolenia.