Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I jakąś drugą jeszcze! — rzekł kolega.
— Cóż chcesz? Pepi jest skromna panienka. Wzięła sobie uprzejmą Ludkę... na godzinę!
— To ich puśćmy przodem!
— Poco? Zgonimy i miniem! Niech się Iwo trochę zasapie! Dalej!
Pochylił się nad wiosłami. Łódka pomknęła jak ptak. Chłopiec czuł nieznośny niepokój i bicie serca. Wściekły był na siebie za to. Zaczął śpiewać kuplety z operetki.
Dziewczęta wtórowały mu, śmiejąc się z dwuznacznego tekstu. Kolega się śmiał także.
— Iwo nas puścić nie chce! Oho, jak się stara! — zauważył po chwili.
Józef zęby ścisnął i machał wiosłami. I oto zrównali się z łódką Iwona i chwilę płynęli obok siebie.
Józef uchylił czapki w milczeniu.
Pepi spojrzała nań, potem na resztę towarzystwa i trochę pobladła, odpowiadając na ukłon nieznacznem skinieniem głowy. I rozjechali się. Teraz Józef miał ją przed oczami i patrzył, uśmiechając się drwiąco.
A serce biło mu na trwogę i dojmujący ból, zda się, skręcał duszę.
Czyż już nigdy niczem nie zabije tego kochania? Pobladłemi wargami śpiewać zaczął:

To w naszej działo się ustroni —
Na drzewo chłopiec wdrapał się...