Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wracaj na podwórko... do tej, co cię oswoiła, i czekaj, aż ci do reszty połamie skrzydła, oskubie i upiecze dla następnego wybrańca na pieczyste. Idź!
Odwrócił się do niego plecami, wyciągnął na trawie i zdawał się zasypiać.
— Mistrzu! — ozwał się Józef. — A jednak to ona podyktowała mi te melodje, które gram, i przez nią świat mi piękny i jam szczęśliwy! Ona mi w duszy jest harmonją i spokojem... nie możesz jej tedy urągać. Nie nam rozstawać się w niezgodzie. Wrócimy razem.
— Urągam, bom żył... a ty jeszcze nie! — rzekł dziwak. — Źle jest, gdy człowiek zaprzedaje duszę drugiemu. To dla duszy zła niewola... niegodna jej boskości. Dlatego znikczemnieć musi. Ale, byś żalu do mnie nie miał, przeprowadzę cię drogi połowę. Z tobą do końca nie wrócę!
Więcej o tem mowy nie było, tylko precz poszła swoboda i wesołość. Stanęła między nimi kwestja, która wniosła z obu stron przymus.
Łukasz patrzył z niechęcią na widoczne rozjaśnienie towarzysza w miarę ubiegłej drogi powrotnej; Józef czuł żal do niego, że nie wierzył w jego szczęśliwość.
Nareszcie pewnego wieczora, na noclegu w oberży, zagrali ostatni raz — i podczas gdy Reni zasnął mocno, zmęczony całodzienną wędrówką, Łukasz wstał cicho, tornister zapiął, wziął kij i wysunął się z izby cichaczem.
Doliny srebrne były od miesiąca — zaczął w nie scho-