Na dnie sumienia/Tom I/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
Uczony marzyciel.

Hrabia Seweryn Horski posiadał w pobliżu miasta N. małą zamiejską willę o kilka staj zaledwo odległą od tej, jaką zamieszkiwała piękna Ewa Dembielińska. Dawniej hrabia przebywał tu rzadko i wtedy tylko, gdy zmuszały go do tego wyjątkowe okoliczności; stałem zaś i ulubionem jego siedliskiem były Doliny, obszerne dobra, sławne w całej prowincji pięknością swego położenia i starodawną panującą w nich zamożnością. Ale od czasu gdy piękna Ewa wkrótce po śmierci podeszłego w wieku małżonka, stały swój pobyt założyła w N., hrabia wiedziony ku tej kobiecie sympatją datującą pono od lat jej dziewiczych, rozkazał przewieźć do willi wielką z orzecha rzeźbioną szafę ze staremi i nowemi księgami, pewną ilość najniezbędniejszych mu naukowych narzędzi, staroświecki zegar którego ochrypłe od starości dygotanie oznajmiało upływ czasu ojcu, dziadowi a może i pradziadowi hrabiego, nakoniec proste, twarde łoże żelazne, na którem zwykł sypiać, i wielkie biuro, którego szuflady napełnione były stosami zapisanego papieru, stanowiącemi owoc mozolnej pracy i sumiennych studjów całego życia tego, w rodzie wszech hrabiów tego świata, białego kruka.
To też gabinet hrabiego Seweryna służący mu zarazem za sypialnię, za całe umeblowanie posiadał tę wielką rzeźbioną szafę, z za szyb której wyglądały rzędy ksiąg, po większej części starych i grubością swą imponujących; to żelazne łoże zasłane z prostotą, a nawet surowością, przypominającą obyczaj rycerski; to biuro, które umieszczone pod zegarem zdawało się przysłuchiwać ochrypłemu jego odgłosowi, i ten zegar, który wisząc nad biurem zdawał się opowiadać mu ciągle, ciągle o tych następujących po sobie ludziach, którzy siadali z kolei nad niem, czytali, pisali, łamali się z myślami własnemi, i bratali z myślami mędrców, a wciąż poglądali na stare, poważne oblicze zegaru — pytając go ile już minut ich życia udało się w tę wsteczną tajemniczą podróż przeszłości, z której żadna już minuta do żadnego nie powraca człowieka.
Pokój ten poważny i surowy nie przeto był smutnym lub nagim. Rozweselały go trzy szerokie okna otwierające się na obszerną równinę, napełniały i ozdabiały liczne przedmioty obciążające biuro i stoły. Wprawdzie były to księgi, globusy, mappy, narzędzia geometryczne, wyborne sztychy przedstawiające wspaniałe lub poetyczne sceny historji i natury — ale wszystko to żyło tu, przemawiało, zdawało się opowiadać o właścicielu swoim, pracach jego, myślach, upodobaniach, i o tych wszystkich wielkich i pięknych rzeczach, w jakich tonął on cały niby w morzu coraz odnawiających się, a nieprzepartą mocą porywających go zachwytów. Tu i owdzie tylko leżąca pomiędzy stosami papierów warstewka niestartego pyłu, albo nieład zachodzący w układzie ksiąg i narzędzi napełniających stoły, świadczyły, że mało dbano tu o drobiazgowy wykwint, a nawet wcale o nim zapominano. Jedynym zbytkiem tego pokoju był wielki, kosztowny rozpostarty na posadzce kobierzec, i zawieszony nad łożem portret w szerokich złoconych ramach, przedstawiający mistrzowskim pendzlem malowaną twarz i postać podeszłej w wieku matrony. Byłto portret matki hrabiego, a hrabia rozstawał się z nim tak rzadko, jak z księgami swemi, biurem i zegarem, to jest wtedy tylko, gdy rozstać się z nim musiał koniecznie. Ktokolwiek długo i uważnie popatrzył na portret ten, nie mógł się dziwić czci serdecznej i uroczystej nieledwie pamięci, jakiemi hrabia otaczał malowane oblicze swej matki. Musiała to być jedna z tych niewiast, które rozsiane po ziemi tak rzadko jak słońca po firmamencie, jaśnieją doskonałem światłem słonecznem, i zostawiają po sobie długi szlak błogosławieństw i wiernej pamięci tych, co je znali. Twarz niemłodej pani otoczona zupełnie białemi prawie włosami i szeroką koronką czepca, patrzyła z portretu z tym nieujętym wyrazem łagodnej energji i rozumnej prostoty, jaki niby łuna promienna a łagodna strzela z dusz o tyle czystych o ile wysokich. Na czole jej leżała mądrość, w koło ust owinęła się miłość spleciona z dobrocią; w wielkich błękitnych oczach nie pobladłych od lat i nie przygasłych, kryły się w oddali ślady przebytych cierpień, osłonione tą czystą pogodą ducha, która bywa tylko udziałem wybranych, umiejących z chaosu świata i dysharmonji życia wywikłać te struny i dźwięki, które w nich samych już uderzą przeciągłym jak wieczność, zgodnym jak prawda i piękno akordem. Czarna aksamitna szata z powabną prostotą opływała szlachetną tę postać; ręce jej splecione pod przezroczystą koronką mantyli miały tę liljową białość, jaką odznacza się ciało niewiasty wtedy, gdy przez chylącą się ku mogile zwierzchnią jej powłokę, przegląda powolny strumień w ciszy i pogodzie zachodzącego słońca. Portretu pani tej niktby wziąć nie mógł za obraz świętej, gdyż nie było w niej eterycznego rozpłynięcia się w zachwytach nadziemskich, ani owego namiętnego niemal odrywania się od ziemi, jakie przenika dusze gardzące tutejszym bytem a rwące się kędyś, wysoko po nad obłoki, do kraju nieznanej, obiecanej, zaziemskiej przyszłości. Ta kobieta wielbiła snać wiele, a nie gardziła niczem. Ziemia i niebo zlewały się w jej myśli w cudowną harmonję, która wystąpiła w jej oczach wyrazem wiedzy jasnej i miłości gorącej. Nie byłto obraz świętej, ale wizerunek kobiety z sercem szerokiem i umysłem wielkim; byłto jeszcze wizerunek matki, który unosił się nad tą spokojną i surową komnatą uczonego nie jak Anioł Stróż, nie jak genjusz z nadprzyrodzoną siłą, ale jak wieczne przypomnienie ideału, nigdy nie milknący głos miłości, nigdy nie ostygające tchnienie ożywcze. Ta niewiasta od lat wielu zmarła, wizerunkiem jeszcze uczyła, kochała i wspierała syna swego, w którego pierś wraz z pocałunkami miłości wlała całą swą duszę. W dzień trzy wielkie okna obfitą jasność rzucały na ten portret; wieczorem oświetlała go lampa płonąca na biurze śród stosów ksiąg i papierów; w nocy mały kaganiec zamknięty w alabastrowym wazonie, rzucał nań z kominka białe, chwiejące się smugi. O każdej więc porze portret ten pływający w jasności widzialnym był dla przebywającego tu pracownika, zawieszał się nad nim w powietrzu niby punkt kierowniczy, ku któremu zwracały się zawsze oczy jego ile razy troska lub zmęczenie okryło je tą mgłą niepochwytną, za jaką przygasa blask źrenic, lecz myśli i uczucia skupione w sobie, we wnętrzu człowieka, promienieją w dwójnasób.
Ale oto, od kilku już wieczorów portret zmarłej pani mądremi i pogodnemi swemi oczami na pustą poglądał komnatę. Hrabia Seweryn na godzin kilka codziennie opuszczał księgi swe, odrzucał pióro zdążał do sąsiedniej willi, kędy na miękkich wezgłowiach otoczona półświatłem i półdźwiękami, spoczywała piękna kobieta z łagodnem turkusowem okiem, złotemi kędziorami dokoła łabędziej szyi, w miękkiej atłasowej szacie i śnieżnych koronkach opadających na rączkę tak drobną, jak u dziecięcia, tak białą i miękką jak płatek śniegowy. Ona sama wydawała się miękkiem śnieżnem piórkiem, upadłem na świat ze skrzydeł szybującego w górze łabędzia. Z fali białych świateł, które ją otaczały, wyłoniała się jak kwiat heljotropu z alabastrowej wazy. Możnaby ją jeszcze porównać do różanej, wonnej i kruchej konserwy, zamkniętej w alabastrowej bombonierce; ale hrabia porównywał ją do kwiatu wykwitającego z urny napełnionej eliksirem łagodnej rozkoszy, i szedł codzień poić się wonią kwiatu, i marzyć o dniu, w którym usta jego, po których dotąd sama tylko wiedza wodziła dłoń swą gorącą lecz twardą, zatoną w miodowych nurtach dawanej i przyjmowanej wzajem miłości.
Tymczasem wielka lampa samotnie płonęła na biurze zarzuconem księgami i papierami; samotnie o starych czasach gawędził stary zegar; osamotniony portret zmarłej pani cicho spoglądał na obszerną komnatę, śród której unosić się zdawały w powietrzu, wyłonione z ksiąg i obrazów duchy mędrców i wieszczów.
Godzina nie była jeszcze zbyt późną, gdy u bramy ozwał się dzwonek przywołujący odźwiernego, a domownicy powstali na przyjęcie powracającego pana. Nie było ich wielu w domu hrabiego, i jeden tylko stary sługa z pobielałemi włosami postępował za panem swym, gdy ten dążąc do owego gabinetu, przechodził rząd z bogatą prostotą przybranych pokoi. Hrabia szedł prędko, z głową wyciągniętą nieco naprzód, jak człowiek który przywykł nie tracić czasu, i wpatrywać się w przedstawiane mu własną myślą odległe przedmioty. Wszedłszy do pracowni swej i zarazem sypialni, obejrzał się dokoła, a zamyślony uśmiech przebiegł mu po ustach, niby objaw tego zadowolenia graniczącego z radością, z jakiem witał otaczających go tu wiernych i ukochanych towarzyszów swego życia. Złożył palto na ręce starego sługi, i zbliżył się do biura, na którem pod światłem lampy leżała spra liczba nierozpieczętowanych listów.
— Panie hrabio! — ozwał się służący.
— A co mój Wincenty? — zapytał hrabia odwracając twarz z dobrotliwym uśmiechem.
— Jest tu ktoś, co pragnie widzieć się z panem hrabią.
Oczy Horskiego niespokojnie zamigotały; nie chciał może spotkać się w tej chwili z natrętami.
— Któż to taki? — zapytał.
— Pan Kazimierz Chmurski!
— A! Kazio! — zawołał hrabia, — i cała twarz jego rozjaśniła się wyrazem serdecznej radości. Proś go tu, mój Wincenty, proś zaraz. A czy dawno czeka na mnie?
— Od pół godziny.
— Proś go tu, proś.
Sługa oddalił się, a hrabia przerzucał tymczasem kilka leżących na biurze zapisanych arkuszy. Jakiś nakreślony na nich wyraz uderzył snać jego uwagę, i po chwili tak ją całkiem pochłonął, że pochylił głowę nad papierem, przebiegał oczami wiersze, i zdawał się tonąć coraz głębiej w tych nurtach myśli, które pociągały go i chłonęły, a mgła dziwnego jakiegoś roztargnienia czy zapatrzenia, przedzielała źrenice jego od otaczających go przedmiotów. To też nie słyszał jak otworzyły się drzwi jego pracowni, i wszedł do niej młody, przystojny mężczyzna, z pięknemi jasnemi włosami, szlachetnem czołem i oczami, które patrzyły przed siebie szczerze, pogodnie a nawet wesoło. Młody ten człowiek zatrzymał się na środku pokoju, i przez chwilę patrzył na zatopionego w czytaniu hrabiego, z miękkiem uczuciem przywiązania, niemal tkliwości. Wkrótce jednak widząc, że długo tak stać może nie będąc spostrzeżonym, zbliżył się i wymówił:
— Panie hrabio!
Głos jego był świeży i mile wpadający w ucho; dźwięczała w nim młodość i łagodna energia. Horski podniósł głowę, i kilka sekund patrzył na przybyłego zamglonym wzrokiem. Po chwili jednak źrenice jego rozjaśniły się, serdeczny uśmiech zawisł mu na ustach. Otworzył ramiona, i rzekł powstając:
— Jak się masz, poczciwy mój chłopcze?
Młody człwiek z głębokim szacunkiem pochylił twarz, na której znać było, że napróżno schylać się nie mogła; i ująwszy rękę hrabiego chciał podnieść ją do ust. Ale hrabia szybko mu ją odebrał.
— Co robisz? co robisz? — zawołał chwytając oba końce rozwiązanego krawata, — mój Kaziu, jak też to można?
— Panie — rzekł młody człowiek z pewnem wzruszeniem w głosie, — dla czego nie pozwalasz mi ucałować tej zacnej i dobroczynnej dłoni, której winienem wszystko?....
— Ależ mój drogi — mówił hrabia, którego oczy niespokojne były i zmięszane, lecz czoło jaśniało głęboką, wewnętrzną radością, — ależ mój drogi! kto to mówi o takich rzeczach! poco to o takich rzeczach mówić? No, czy zdrów jesteś? jak ci się powodzi? — siadajże tu obok mnie, i mów mi o wszystkiem.
— O zdrowiu mojem nie potrzebuję mówić — odparł Kazimierz z wesołym uśmiechem, siadając na wskazanem miejscu, — jest ono takiem, jakiem być może i powinno w moim wieku i przy skromnych moich przyzwyczajeniach. Co zaś do powodzenia...
— No, no! — przerwał hrabia, uderzając po ramieniu młodego człowieka, na którego patrzył z widoczną przyjemnością, — słyszałem, że otrzymaliśmy awans.... wyższe miejsce, lepszą zapłatę, za naszą poczciwą, pilną pracę.
— Tak jest — odpowiedział Kazimierz skłaniając głowę, — przed kilkoma dniami otrzymałem w istocie wyższą posadę. Co do pracy, tę dzięki panu, umiem cenić wysoko, i staram się pełnić sumiennie. Jestto sposób, którym jak myślę, najlepiej okazać mogę panu moją wdzięczność...
— Kazimierzu — rzekł poważnie hrabia, — nie mów o wdzięczności. Ty sam, całe twoje postępowanie i prowadzenie się w świecie, jest dla mnie stokrotną zapłatą za wszystko, co kiedykolwiek uczyniłem dla ciebie. Wierzaj mi mój drogi, że największą radością moją, najmilszą nagrodą gorących mych dla dobra powszechnego chęci, jest widok was, uczniów i wychowańców moich, uczciwie, pracowicie i spokojnie postępujących tą drogą życia, na której niestety, tyle sił, serc i umysłów marnie przepada.
— Kto wie, czy ja i Sylwester nie należelibyśmy do tych nieszczęśliwych, gdyby nie twoja ręka panie, która wynalazła sieroty bez przytułku i opieki, wzięła kierunek nad niemi, powiodła je, podniosła. Toteż imię pana często gości na ustach naszych.... Jest ono dla nas tak świętem, tak drogiem....
— Cicho! cicho! — zawołał hrabia żywo poruszając się na krześle, i przerywając mowę młodego człowieka, który unosił się coraz bardziej, — jeżeli mi będziesz prawił o takich rzeczach, porzucę ciebie i ucieknę do tych panów, którym ja znowu w myśli mojej śpiewam ody wdzięczności!
To mówiąc, wskazał leżące na biurze księgi, których okładki ukazywały pod światłem lampy, imiona Heglów, Kantów, Schopenhauerów, Herschlów, Humboldtów. Kazania Bossueta i Skargi, leżały tam obok Rzeczypospolitej Platona i rozmów Sokratesa; komedje Plauta i Arystofanesa, dotykały grubych tomów Długosza; Lamennais spoczywał w pobliżu Rousseau i Voltaire’a. Snać wiedza hrabiego była o tyle wszechstronną, o ile szeroką, a on sam szukał prawdy w różnych kierunkach i obozach, dając posłuchanie najsprzeczniejszym, lecz zawsze wielkim i szlachetnym umysłom.
— Panie hrabio — rzekł Kazimierz z uśmiechem, — jeśli pan sam czcisz, i jak powiadasz, wyśpiewujesz ody wdzięczności tym, których za mistrzów swych uważasz, dlaczegóż wzbraniasz mi czynić to samo względem ciebie?
— Uparty jesteś, mój chłopcze — zawołał hrabia, chwytając najbliżej leżącą książkę, — jeśli wymówisz jeszcze jedno podobne słowo, natychmiast pójdę rozmawiać z Humboldtem — a wtedy!.... No, nie prędko mię odzyskasz!
Kazimierz snać musiał dobrze tę wyrobioną zapewne przyzwyczajeniami właściwość hrabiego, przez którą popadał on często w tak głębokie zamyślenia i roztargnienia, że trudno mu było obudzić się z nich, jak tonącemu wypłynąć na powierzchnię wody. Hrabia sam czuł widocznie tę skłonność swoją do uciekania duchem od najbliżej otaczających przedmiotów, bo patrząc na Kazimierza, który uśmiechał się patrząc na niego i na książki, wyrzekł z uśmiechem:
— A co chłopcze, przestraszyłem cię, nie prawdaż? Już tylko patrzysz rychło ci umknę i pobiegnę w moje ulubione światy. Nie — dodał składając dłoń na ramieniu młodzieńca, — bądź spokojny! jeśli już ni razu nie wspomnisz o wdzięczności, będę należał do ciebie póty, dopóki sam zechcesz.
— Pan hrabia wiesz o tem — zaczął Kazimierz, — jak bardzo obawiam się grabić moją obecnością czas tyle mu drogi. Dla tego też przychodzę rzadko. Dziś jednak przyszedłem, bo potrzebuję zasięgnąć rady twej panie, a zarazem oznajmić ci o ważnym kroku jaki zamierzam uczynić w życiu.
Hrabia zupełnie jasny tym razem i bardzo uważny wzrok zwrócił na twarz młodzieńca.
— Mów, mów Kazimierzu — rzekł z powagą, — jakiej rady żądasz? cóż to takiego co czynić zamierzasz?
— Zamierzam ożenić się — ciszej nieco jak dotąd odparł Kazimierz, a zarazem lekki rumieniec przepłynął po białem, pogodnem jego czole.
— Brawo! — zawołał hrabia ściągając z szyi krawat, który rozwiązał się najzupełniej, i wywijając nim w powietrzu, — brawo mój chłopcze! i ja właśnie to samo uczynić zamierzam!
— Niech Bóg szczęści panu i błogosławi we wszystkiem! — ze wzruszeniem wymówił Kazimierz.
— Dziękuję, dziękuję — odparł hrabia ujmując jego rękę i ściskając ją w dłoni, — o tym moim zamiarze — ciągnął, — miałbym do powiedzenia ci wiele, bardzo wiele! Wszak musiałeś widywać panię Ewę Dembielińską.... znasz.... słyszałeś.... wiesz.... Kochałem tę kobietę wtedy jeszcze, gdy miała lat szesnaście, a ja dwadzieścia ośm.... Dziesięć lat temu! dziesięć lat! Ale wtedy rodzice mi jej nie dali.... teraz ona wdowa; sama jedna.... straciła majatek, biedna.... dłużnicy dokuczają... córka wzrasta i potrzebuje wychowania, a kobieta ta dziwnie słaba, do życia o własnej sile nie zdolna.... wiesz? Tchnienie dziecięcia nie jest słabszem i niewinniejszem jak ona; anioł nie byłby lepszym i łagodniejszym od niej. Widziałem Ewę Michała Anioła w Sykstyńskiej Kaplicy w Rzymie, lecz ona jest od tamtej piękniejszą.... Słowem mój chłopcze, żenię się....
Hrabia mówił to z pośpiechem, wahaniem się i niepewnością, co zdarzało się zawsze, ilekroć przedmiotem jego mowy był on sam, albo własne sprawy jego; nie mniej wszakże źrenice jego utkwione w twarzy Kazimierza, nabrały pięknego blasku, a cała twarz zadrgała jakby pod wpływem nurtujących go do głębi uczuć....
Nagle urwał mowę, i uderzył się dłonią w czoło.
— A! — zawołał, — stary egoista ze mnie! Ty Kaziu przyszedłeś aby zasięgnąć mojej rady i powierzyć mi swoje zamiary, a ja ci tu prawię o sobie.... No, mów, z kimże to się chcesz żenić?
— Ojciec tej młodej osoby — odparł Kazimierz, — znajomy jest panu hrabiemu. Pan Walery....
— Pan Walery! — z wesołym uśmiechem zawołał hrabia, — tak, tak, znam go! przychodził on nieraz do mnie z proźbą, abym mu dopomógł odzyskać prawa do jakichś dóbr w Niemczech, i tytuł....
— Księcia von Rorenstaub — dopowiedział z uśmiechem Kazimierz, — jestto monomanja poczciwego tego zresztą człowieka.
— I mającego córkę, która chwyciła cię za serce, mój Kaziu! — żartobliwie wtrącił hrabia.
— Tak, panie hrabio — odpowiedział młody człowiek, — pokochałem ją szczerze, i mniemam iż posiadłem wzajemność. Dziewczynato młoda, ośmnaście lat ma zaledwie, uboga jak ja, dobra, całą duszą kochająca swego nawpół obłąkanego ojca. Znam ją od dwóch lat przeszło, a od roku postanowienie pojęcia ją za żonę powstało, i ustaliło się w sercu mem i umyśle. Dotąd jednak nie czułem się w prawie zaciągania zobowiązań, gdyż nie byłem pewny, kiedy zdołam byt mój na stałych oprzeć podstawach. Dziś posiadam stosowne środki, i wolno mi spodziewać się, że przy pracy i uczciwości, ani ja, ani przyszła żona moja, nie popadniemy nigdy w nędzę. Zatem....
— Zatem, kochany Kaziu — podjął hrabia, który prostych słów młodzieńca słuchał z wielką uwagą, — zatem pomyślałeś sobie, że nie pozostaje ci nic innego uczynić, jak pójść do starego swego przyjaciela, opowiedzieć mu swoje zamiary, i prosić go o radę. Zatrzymał się chwilę, i patrzył na piękną wzruszeniem twarz młodzieńca. — I jakąż ja ci dam radę? mój chłopcze — mówił dalej. Serce twoje młode jest, świeże i prawe; umysł jasny i bystry. Jeżeli pokochałeś szczerze, i dobrze zważyłeś siłę i prawdę uczucia twego, żeń się, a zdobędziesz sobie jedno szczęście i jednę godność więcej. Ja, mój drogi, nie należę do ludzi, którzy utracili wiarę w czystość, zacność i dobroć serca niewiasty, i radzą mu nie ufać. Ja nikomu nie radzę niewiary, która jest bardzo brzydkiem ubóstwem. My mężczyźni, od wieków zajęliśmy pierwsze i wydatniejsze miejsce, tak w pracach społecznych, jak w zaszczytach i przywilejach wszelkich. Ale ja wiem, ile energji i miłości mieścić może w sobie pierś kobiety, ile głębokiego rozumu zawiera nieraz głowa jej i życie, i jak bardzo miłość ta i ten rozum podeprzeć, pocieszyć, uszczęśliwić może mężczyznę, a nawet długą smugą błogosławionego światła spłynąć w przyszłość, po nad sercami i głowami potomków. Wiem o tem, wierzę w to, bo.... miałem matkę taką....
Tu oczy hrabiego skierowały się na portret niemłodej pani, i przez chwilę spoczęły na nim rozpromienione uczuciem czci i jakiejś w głębi serca wdzięczności palącej się bezustannie, na podobieństwo ofiarnego ognia.
— Tak — mówił dalej, — miałem matkę, która była wierną i odważną towarzyszką mego ojca, śród burz jakie przebywał, i walk jakie staczał; której rozum i energja zbawiły i przechowały mienie nasze rodzinne, a miłość i dobroć, były zawsze temi gwiazdami, które zbłądzić nie dają. Pamiętam ją.... i w imię jej chowam w sercu cześć dla niewiasty....
Gdy hrabia to mówił, Kazimierz patrzył na niego z widocznem rozrzewnieniem.
— Panie hrabio — rzekł skłaniając głowę, — nie spodziewałem się innych słów usłyszeć od pana. Ja także nie jestem z tych, którzy ubodzy są w wiarę i ufność. Wiem iż są na świecie rzeczy bardzo złe i brzydkie, ale że zarazem istnieją takie, przed któremi uchyla czoła każdy człowiek uczciwy, i oddaje im całe uwielbienie swego serca. Jeślibym tak nie myślał, jeślibym o tem nie wiedział, chybabym nie znał ciebie panie....
— Ach! — zawołał hrabia chwytając książkę, — uciekam do Humboldta....
— Ani słowa nie powiem już więcej — zaśmiał się Kazimierz.
— No pamiętaj! bo jeśli raz ci zemknę, nie prędko mię odnajdziesz. Ale pomówmy nakoniec o twojej sprawie. Kiedyż to nastąpi? czy oświadczyłeś się już, i zostałeś przyjętym?
— Nie zamieniliśmy jeszcze pomiędzy ze sobą żadnych ustnych przyrzeczeń, ale panna Monika jest z rzędu tych osób.... których oczy mówią.
Hrabia uśmiechnął się.
— To dobrze — rzekł, — lubię takie oczy, które mówią; bywają to zwykle oczy ludzi, którzy ukrywać uczuć swych nie chcą, lub nie umieją. A ojciec jej czy przystanie na połączenie się wasze?
— Tego jestem zupełnie pewnym. Pan Walery lubi mię, żyjemy w jednym prawie domu, pracujemy przy jednym stole....
— A więc dobrze! wszystko dobrze! — wesoło zawołał hrabia, i zarazem pochylił się ku młodemu człowiekowi, a biorąc obie ręce jego, zapytał z serdecznością, lecz i pewną nieśmiałością w głosie:
— Czy nie potrzebujesz czego, kochany Kaziu? wszak ożenienie się, zaprowadzenie gospodarstwa, a w końcu i słuszne może jakie wymagania młodej pani.... To rzeczy kosztowne, a środki jakiemi rozporządzasz, choć powiększyły się teraz, nie są znowu tak bardzo znaczne.... Mów otwarcie, bez wahania się.... czyliż nie jestem najlepszym twoim przyjacielem?....
— Panie! — wymówił Kazimierz z uśmiechem, którym usiłował pokryć głębokie wzruszenie, — gdybym nie obawiał się, że umkniesz odemnie do tych panów, pomiędzy którymi szukać cię nie miałbym śmiałości, powtórzyłbym raz jeszcze, powtórzyłbym po sto razy, iż wszystko co uczyniłeś dla mnie....
— Kaziu! — zawołał hrabia żywo posuwając się na krześle.
— Że wszystko co uczyniłeś dla mnie — ciągnął młody człowiek, w ciepłych swych dłoniach ściskając ręce hrabiego, — że wychowanie jakie mi dałeś, nauki i rady jakiemi obdarzałeś mię zawsze, ten przykład twój nakoniec, który stał mi wciąż przed oczami, niby znak ukazujący drogi dobre, dały mi możność, i wyrobiły we mnie zdolność postępowania o własnych siłach. Ufam w przyszłość, która otwiera się przedemną, czysta i pogodna; we własną wytrwałość i pracowitość, i w to serce kobiece, z którem podzielić się chcę wszystkiem, cokolwiek przyniesie mi życie. Od ciebie panie niczego nie żądam, oprócz życzliwości twej, na którą staram się zasłużyć, i błogosławieństwa twego, o które cię proszę.
— A które ja ci daję na dziś i na życie twe całe, na wszystko co uczynisz i co pokochasz! — wymówił hrabia składając dłoń na przychylonej przed nim głowie młodzieńca.
Kazimierz pochwycił jego rękę i przycisnął ją do ust, ale tym razem hrabia mu jej nie bronił.
— Zaczniesz więc nowe życie — mówił po chwili milczenia, — włożysz na barki twe nowe ciężary, i przyjmiesz w serce długi może szereg coraz nowych uczuć. I jakież ja ci na tę drogę dam słowa, którychbyś sam już nie powiedział sobie? Oto staraj się, aby sumienie twoje było czyste jak kropla źródlanej wody, a umysł prosty i szczery jak uśmiech dziecka. Kochaj nie myśląc o sobie, ale o tych, których będziesz wsparciem i opieką. Bądź pobłażliwym, przebaczaj wiele. Unikaj zuchwałości, aby nie upaść, i strzeż się pokory, która ubezwładnia. Nadewszystko pracuj, pracuj gorliwie, nieustannie, bez kompromisów z lenistwem i zniechęceniem, bez samolubnej ciasnoty, która każe myśleć tylko o sobie samym; a praca ta będzie ci owem czarodziejskiem źródłem, w którem skąpany, zostaniesz zawsze śmiałym, prostym, kochającym, wiernym sobie i innym.
Umilkł hrabia, a Kazimierz pozostał jeszcze chwilę nieruchomy, wsłuchany w głos jego, wpatrzony w rysy, które w tej chwili jaśniały tym szlachetnym zapałem, jakie piętnuje zawsze oblicze człowieka, gdy wypowiada on na głos najdroższe prawdy swoje.
— Panie hrabio! — rzekł głosem zniżonym nieco od wzruszenia, — gdybym chciał spełnić własne pragnienie, nie wyszedłbym dziś wcale z pokoju tego. Ale zabieram panu czas drogi....
Powstał, i z czcią głęboką ściskając rękę hrabiego, dodał:
— Żegnam cię panie, i na wszystko coś mi powiedział, odpowiadam prostem słowem: dziękuję!
Miał już odejść, ale hrabia zatrzymał go.
— A Sylwester? — zapytał.
— Zdrów, i zadowolony ze swego losu — odparł Kazimierz, — biedny chłopiec! chciał bardzo towarzyszyć mi tutaj, ale dano mu tyle roboty.... pracuje....
— Dobrze, dobrze, niech pracuje! A czy nie zamierza naśladować cię w sercowych sprawach, tak jak naśladuje we wszystkiem?
— I owszem — rzekł Kazimierz, — on także ma zamiary....
— Dobrze, dobrze — powtórzył z uśmiechem hrabia. Kochajcie chłopcy i wierzcie! Młodość, to wiara i miłość; a poprawdzie szczęśliwy ten, czyje życie całe wiarą jest i miłością! Pozdrów ode mnie Sylwestra. Bądźcie obaj zdrowi i szczęśliwi, a odwiedzajcie mię czasem!
Po chwili Kazimierza nie było już w pokoju; hrabia pozostał sam na sam z zegarem, który dygocąc zcicha, zdawał się poglądać nań swem starem, poważnem obliczem, i z księgami, których tytuły widne pod światłem lampy, zdawały się także patrzeć nań, i przyzywać go ku sobie. Ale hrabia usiadł na fotelu, twarzą zwrócony nie do ksiąg i zegara, ale do portretu niemłodej pani. Patrzał na portret ten, a oczy jego jasne w tej chwili, głębokie i łagodne, wiodły rozmowę z dobremi i mądremi oczami matki. — Matko, mówiły one, czym dobrze uczynił wyzwalając duszę tego człowieka z więzów nędzy i ciemnoty? czym dobrze uczynił, dając mu światło wiedzy i miłość prawdy i pracy? Czyś rada była matko z syna twego, gdyś widziała go błogosławiącego młodzieńca tego w imię wiary i miłości? Ty czyniłabyś tak samo, widzę to w oczach twych, które przez długie lata były mojem sumieniem.
Oblany szeroką smugą białego światła portret niemłodej pani, zawieszał się w przestrzeni z dziwną czystością i wypukłością zarysów. I zdawało się, że łagodne te usta wnet otworzą się i przemówią, że mądre czoło pochyli się miłosnem nagięciem, a liljowe ręce rozplotą się i podniosą, aby ogarnąć uściskiem lub błogosławić.
Zamyślenie hrabiego przerwanem zostało lekkiem pukaniem do drzwi; nie zaraz jednak hrabia dał na nie odpowiedź. Dźwięk rozlegający się śród ciszy, uderzył wprawdzie organ jego słuchu, ale nie od razu wyrwał go z nurtów myśli. Przy powtórzonem pukaniu, hrabia podniósł rękę i powiódł nią sobie po czole i oczach; wtedy dopiero gdy powtórzyło się raz jeszcze, odwrócił od portretu wzrok mgłą ociągnięty, i zawołał półgłosem:
— Proszę wejść!
Człowiek, który wszedł do pracowni hrabiego, niepodobnym był do tego który ją przed chwilą opuścił, jak choroba do zdrowia, lub mglisty zmrok do jasnego południa. Czarne jak smoła włosy jego, sterczały w nieładzie dokoła twarzy, którą natura w piękne snać niegdyś i regularne nakreśliła rysy, ale którą ciemne jakieś, brzydkiemi namiętnościami miotane życie, powlekło chorobliwą żółtością, i pomarszczyło w mnóstwo widocznie przedwczesnych bruzd i załamów. Czarne zapadłe oczy człowieka tego, patrzyły z pod brwi strzępiastych nieufnie i podstępnie; zarost gęsty i strzępiasty otaczał, a w części i pokrywał chude policzki. Postać jego wysoka i barczysta, a jednak wyniszczona, zdawała się ulegać wciąż jakiejś potrzebie chowania się i kurczenia na wzór pewnych płazów, które dotknięte z zewnątrz czemś nieprzyjemnem, zwijają się same w sobie, jakby tym sposobem uciekały od ludzi i świata. Owoż człowiek, który wszedł do pracowni hrabiego, postąpił w głąb pokoju takim krokiem i z takiemi poruszeniami ciała, jakby chciał także zwinąć się w samym sobie, i uciec do jakiejś własnej przez naturę mu danej pochwy. Głowa jego kryła się pomiędzy ramiona, ręce lgnęły do boków, nogi stąpały tak, że kolana ocierały się niemal o siebie.
— A! to ty Sebastjanie — rzekł hrabia powstając, — dobrze żeś przyszedł, będziesz mi potrzebnym.
Hrabia wymówił to dobrotliwie, niemniej jednak bez tej radości i szczerego wesela w głosie, z jakiemi witał Kazimierza. Sebastjan zbliżył się do biura, i rzekł.
— Od godziny już opuściłem moją biedną chorą żonę, i czekam tu na pana hrabiego!
— A! — z żalem zawołał hrabia, — przepraszam cię kochanku, bardzo przepraszam! Ale widziałeś przecie, był u mnie ten poczciwy Kazio.
— Widziałem, krótko odpowiedział Sebastjan.
— Nie mogłem przecie go nie przyjąć, i zresztą nie wiedziałem, że tam jesteś — tłómaczył się hrabia, któremu odpowiedzi człowieka z czarnym zarostem, dawane głosem ochrypłym i szorstkim, widoczną sprawiały przykrość.
— Tak — rzekł człowiek z czarnym zarostem, — wiem o tem, że jest on ulubieńcem pana hrabiego.
— Mój Rycz — odparł hrabia walcząc ze swym rozpiętym mankietem, który opadał mu na rękę, — mój Rycz, musisz przyznać przecie, że młodzieniec ten piękną posiada duszę.
— To prawda, urosł on na wielkiego chłopa! — szorstko odrzucił Rycz.
Hrabia opuścił swój mankiet, i wpatrywał się przez chwilę w twarz stojącego przed nim człowieka. Rycz nie spuścił oczu, ale palące się i nieufne jego spojrzenie, przerzucało się wciąż po przedmiotach pokrywających biuro.
— Sebastjanie — zawołał nagle hrabia, — ty im zazdrościsz, Sebestjanie.
— Komu? — zapytał Rycz, podnosząc na hrabiego wzrok czelny i pałający.
— Im, im, tym dwom poczciwym chłopcom...
— A więc czegóż ja im zazdroszczę?
Hrabia miął w obu dłoniach krawat swój przedtem ściągnięty z szyi, oczy jego smutne były i niespokojne.
— Czego? — powtórzył opuszczając się na fotel, — czego ty im zazdrościsz? Cnoty, Rycz, cnoty im zazdrościsz!
Sebastjan zaśmiał się półgłosem.
— Czy pan hrabia ma co do zarzucenia mojej cnocie? czy pan znowu dowiedziałeś się o czem? czy pan mię znowu podejrzywasz?
— Nie, nie — pośpiesznie odparł hrabia, — nic wcale nie wiem, o nic cię nie podejrzywam. Ty wiesz Rycz, że ja nie staram się nigdy dowiadywać się o niczem, i że podejrzywać trudno mi bardzo. Ale ty jesteś upartym, bardzo upartym, mój Rycz! chciałbym widzieć cię łagodniejszym, więcej skromnym i żałującym za przeszłość, więcej kochającym ludzi i pracowitym!
— Tego ostatniego przymiotu, nie możesz mi pan hrabia odmówić — zaczął Rycz z półuśmiechem brzydko wykrzywiającym mu usta, — czynię co mogę. Któż przepisuje pańskie rękopisma jeśli nie ja? a proszę wierzyć, że przepisywanie rękopismów pana hrabiego, nie może zaliczać się do łatwych i niemozolnych zatrudnień.
— Wiem Sebastjanie, wiem o tem wszystkiem — rzekl hrabia, — ale ty mi źle wyglądasz. Na twarzy twojej znać bezsenne noce. Wolałbym, abyś był zdrów i czerstwy. Zwiędnięcie ciała, oznacza często usychanie duszy. Ja nie wiem dla czego widok twój sprawia na mnie takie wrażenie, jakbym patrzył na bardzo chorego człowieka.
Rycz wzruszył ramionami.
— Pan hrabia jest zbyt dobry, chcąc zajmować się mojem zdrowiem. Upewniam pana że mam się dobrze, i na dowód oto przyniosłem przepisane papiery pańskie....
To mówiąc, złożył na biuro przyniesiony z sobą zwój papierów. Hrabia rozwinął go, rzucił okiem na pismo, i szepnąwszy: „dobrze piszesz, Rycz, dobrze piszesz“, utonął w odczytywaniu kopji swego rękopisu. Byłato ta sama kopja, nad którą dniem pierwej tak długo mozolił się Suszyc, i którą w progu pustej kamienicy oddał małej dziewczynce, w zamian za wręczone mu przez nią pieniądze. Gdy hrabia czytał, a w przestankach zamyślał się, mglisty wzrok topiąc w oddalonym punkcie przestrzeni — Rycz stał na przeciw niego, obiema dłoniami wspierał się o krawędź biura, i niespokojne wejrzenia rzucał na znajdujące się do koła przedmioty. Nagle wzrok jego upadł na piękną lubo prostą cygarnicę z kości słoniowej, którą hrabia otworzył był przy wejściu, ale potem odrzucił od siebie, i roztwartą pozostawił. Źrenice Rycza pożądliwie zamigotały. Snać wszystko co było środkiem materjalnego użycia, posiadało własność rozniecania w tym człowieku żądz i chciwości. Nie zmieniając postawy, Rycz posunął rękę po krawędzi biura w kierunku cygarnicy, ale w tejże chwili hrabia oderwał oczy od rękopisu, i weselej nieco jak przedtem spoglądając na stojącego przed nim człowieka, rzekł:
— Dobrze Rycz, bardzo dobrze spełniłeś to zadanie. Pismo moje nie wyraźne jest i zagmatwane... Ileż godzin poświęciłeś przepisywaniu tych kilku arkuszy?
— Ośm i pół — bez wahania się, a nawet z szorstką skargą w głosie odpowiedział Sebastjan.
— Ośm godzin i pół.... przez dwa dni — mówił hrabia, — a więc codziennie poświęcałeś pracy cztery godziny i kwadrans; nie jestto wiele, ale zawsze coś znaczy, i nie może pozostać bez wpływu.... Dam ci nową robotę Rycz, abyś nie mógł całych dni spędzać na próżnowaniu. O to mi chodzi, o to mi tylko chodzi.... Zczasem wdrożysz się w pracę, polubisz ją, nieprawdaż Rycz? Wszakże od czasu jak zostajesz przy mnie, odmieniłeś się już bardzo, pozbyłeś się wielkiej części twych nałogów....
Wargi Rycza zadrgały jakimś tłumionym, zjadliwym uśmiechem; aby go pokryć, przeciągnął po twarzy swoją szeroką, kościstą rękę. Ale hrabia ruch ten poczytać musiał za oznakę skruchy czy zawstydzenia, gdyż dodał z pełnym litości i dobroci pośpiechem:
— Ja wiem mój Sebastjanie, że człowiek od razu zmienić się nie może, i otrząsnąć z tego, co przyrosło doń przez długie lata. Zło jest upartem, mój Sebastjanie, bardzo upartem, wiem o tem; i dla tego nic, nic wcale ci nie wyrzucam, a tylko staram się aby cię pozyskać dla dobra. I jestem pewny, że nie zawiedziesz mię, Rycz.... Wszak wiele już dokazałeś nad sobą; jeszcze jedno wysilenie, a staniesz się takim człowiekiem, jakim pragnąłbym widzieć wszystkich.... wszystkich ludzi.
Ostatnie wyrazy hrabia wymówił cichszym, ale bardzo gorącym głosem. Niezmierny jakiś smutek zaległ jego źrenice, pierś wzdęła się szerokiem, szczerem westchnieniem. Patrząc na niego w tej chwili, możnaby rzec z pewnością, iż był on jednym z tych ludzi, którzy gotowi są całych siebie złożyć na stole ofiarnym, za szczęście i cnotę swych współbliźnych. Oparł łokieć na poręczy fotelu, opuścił skroń na białą swą, chudą rękę, spojrzenie utkwił kędyś daleko, i po chwili znajdował się już na samem dnie jakichś głębokich podwodnych światów. Rycz baczny wzrok utkwił w twarzy hrabiego, a nie zmieniając ani na sekundę postawy swej i kierunku wejrzenia, cichym, ostrożnym ruchem, posunął rękę po krawędzi biura. Palce jego grube, lecz zwinne, bez najmniejszego szelestu pochwyciły z cygarnicy część zawierających się w niej cygar, i wraz ze swym łupem zatonęły na chwilę w szerokiej kieszeni surduta. Poczem obie ręce Rycza przylgnęły do bark i boków, a on chowając głowę pomiędzy ramiona, mniej szorstkim niż wprzódy ozwał się głosem:
— Panie hrabio! oczekuję na rozkazy pańskie.
Hrabia przeciągnął dłoń po czole i oczach, i po chwili wydobył się na powierzchnię głębokich nurtów.
— Przepraszam cię Rycz — rzekł z dobrotliwym uśmiechem, — mam zwyczaj zamyślania się.... zapomniałem, że żona twoja i dzieci czekają zapewne na ciebie....
— Chora żona i dzieci małe, biedne — dorzucił Rycz tonem, który zdradzał skargę raczej i gniew, niż smutek i miłość.
— Bądźże łaskaw Rycz, i przeczytaj mi te listy; czuję pewne zmęczenie oczu, a będę pisać dziś do późna.
To mówiąc hrabia wskazał na sporą liczbę nierozpieczętowanych listów. Sebastjan usiadł z drugiej strony biura i nachylony pod swiatłem lampy zaczął łamać pieczęcie. Na twarzy hrabiego widoczne były usiłowania aby oprzeć się porywającym go prądom myśli, a całą uwagę skupić na treść pism której miał słuchać.
— „Jaśnie Wielmożny panie hrabio! — czytał Rycz rozwinąwszy jeden z listów. — „Znana całemu światu wielkość umysłu i wspaniałomyślność duszy JW. Pana podaje mi do ręki pióro, którem zamierzam skreślić obraz mojej niedoli, i złożyć go u stóp tego którego wielkie miłosierdzie i wspaniałomyślna dobroczynność wspiera wdowy i sieroty. Zniż o panie wzrok twój wspaniały ku nędznemu robakowi...
— Dość, dość! — zawołał hrabia żywo poruszając się na fotelu, i z wyrazem przykrości na twarzy. Na lewo Sebastjanie, na lewo odrzuć list ten! Tak nie wyraża się nikt prawy i uczciwy, to są słowa pochlebcy i obłudnika.
Sebastjan odłożył na stronę list, którego czytania nie skończył, i wziął do ręki inny. — „Jaśnie Wielmożny panie hrabio! — zaczął znowu — „najstarożytniejszym narodom świata nie była obcą prawda że fortuna zmienną jest, i pastwić się nietylko lubi nad maluczkimi, ale nawet i nad takimi którzy słusznie rościć mogą dla siebie prawa do najhojniejszych łask jej i darów. Tak naprzykład ja, który niedawno jeszcze piastowałem w tem mieście urząd zaszczytny i śmiało zaliczyć się mogłem do rzędu ludzi najwyżej pod każdym względem postawionych w tutejszem towarzystwie; ja którego ród, pochodzenie, wychowanie i gusta były na wskroś, że tak rzekę, arystokratyczne, — ja ujrzałem się dziś w konieczności zapomnieć o tem wszystkiem co mię niegdyś odznaczało...
— Na lewo, Sebastjanie na lewo! odrzuć ten list na lewo! — zawołał hrabia; w ten sposób nie wyraża się prawdziwa i zacnie dźwigana bieda. Są to słowa pyszałka i głupca.
Rycz jak wprzódy usłuchał rozkazu i zaczął czytać list trzeci.
„Szanowny Panie! Jeśli jak głosi opinja publiczna, serce twe jest szlachetne i umysł zdolny do zrozumienia cierpień cudzych, uwierzysz w boleść matki która nie posiada środków zaopatrzenia dzieci swych w ten skarb najcenniejszy, jakim jest dobre udzielone im wychowanie. Jestem wdową, mam syna i dwie córki. Te ostatnie wychowam przy pomocy boskiej o własnej sile; ale dla syna, który potrzebuje więcej, siła ta już nie wystarczy. Jeśli zechcesz łaskawy panie zaliczyć mego chłopca do rzędu tych którzy z ręki twej otrzymują środki kształcenia się, pozyskasz sobie wdzięczność ubogiej lecz uczciwej rodziny. Czemkolwiek panie uczynisz syna mego, rolnikiem, uczonym lub rzemieślnikiem, za wszystko składać ci będę serdeczne dzięki, byleby tylko mógł zostać w przyszłości człowiekiem!!
— Na prawo! — ozwał się poważnie hrabia, który czytania listu tego z uwagą wysłuchał do końca; — na prawo Sebastjanie list ten odłóż. Kobieta ta nie nazwała mię ani razu dobroczyńcą ludzkości, a nawet unikała tytułu hrabiego; słowa jej proste i rozsądne... odłóż jej list na prawo.
Rycz uczynił z listem wdowy jak mu kazano, poczem otworzył list czwarty i czytać go zaczął:
„Jaśnie Wielmożny panie hrabio! Wysoki ród J. W. Pana wraz z imieniem sławnych jego przodków niewątpliwie czynią Go w tych tu okolicach mecenasem sztuk pięknych i naturalnym jakby opiekunem tych, którzy usługi swe poświęcili muzom. Oto wymalowałem obraz, o którym śmiało poważam się wyrzec, iż może iść w zawody z pierwszorzędnemi tego rodzaju dziełami..
— Na lewo! Sebastjanie! na lewo! — przerwał hrabia, — żywiej jeszcze jak wprzódy poruszając się w swym fotelu. — Niedoszły jakiś artysta... zarozumialec... to widoczne... odłóż ten list na lewo!
Czytanie listów przeciągnęło się długo, bo było ich wiele; hrabia przerywał często wołając: na lewo Sebastjanie, na lewo; czasem zaś wysłuchiwał treść pisma z uwagą i do ostatka a wtedy mówił z powagą i zadowoleniem: na prawo! Kiedy nareszcie czytanie ukończonem zostało, przy łokciu lewej ręki Rycza opartej na biurze, utworzył się spory stos listów wyobrażających niby kozły ostatecznego sądu, a po drugiej stronie leżało ich dwa lub trzy zaledwie. Hrabia smutnie poglądał na pierwsze, w pokoju zapanowało chwilowe milczenie.
— Jest jeszcze jeden list, — ozwał się Sebastjan.
— Od kogo? — z roztargnieniem zapytał hrabia.
— Od prawnika pana hrabiego.
— Przeczytaj go mój Sebastjanie, — łagodnie rzekł hrabia nie spuszczając wszakże oczów z listów odłożonych na lewo.
Prawnik hrabiego oznajmiał mu, że sprawa pożyczki jaką hrabia, zamierzał zaciągnąć w banku, na dobie uskutecznioną być nie może; nie dla tego aby dane dobra nie posiadały potrzebnych kwalifikacyi, ale że pewne konieczne formalności dopełnionemi nie zostały. „Formalności te są liczne kończył prawnik, i dopełnienie ich spotyka przeszkody, których usunięcie potrzebuje kilku miesięcy czasu a może i więcej“.
Rycz czytał ostatnie to pismo tak jak i inne szorstkim, ochrypłym głosem, z nieruchomą i niechętną twarzą. Ktoby jednak bacznie nań patrzył mógłby dostrzedz, że oczy jego zapłonęły parę razy gorętszym i posępniejszym ogniem, a po wargach zaledwie widzialnych pośród gęstego zarostu, prześlizgnął się uśmiech podobny do chytrego, zwinnego gadu.
— Szkoda — rzekł hrabia, gdy czytanie listu skończonem zostało, — że nie udało mi się zdobyć tego kapitału. Wzorowy mój folwark nie powstanie tedy, aż chyba za rok.
— Na co panu hrabiemu ten wzorowy folwark! — zauważył Rycz lekceważącym tonem; — będzie to marnowanie pieniędzy, nic więcej.
— Nie, Sebastjanie, nie, tłomaczył hrabia. Gospodarstwo nasze upada, chciałem ludziom przed oczy postawić przykład, któryby wzbudził w nich ufność i ochotę...
— Pan hrabia nie potrafiłbyś się wziąć do tego — zarzucił znowu Rycz.
— Prawda mój Sebastjanie, świętą powiedziałeś prawdę! — sumitował się hrabia. Wiem dobrze iż jestem w wielu względach wielce niedołężnym człowiekiem. Prace naukowe pochłaniają mię całkiem, czuję że powinienbym być czynniejszym, daleko czynniejszym niż byłem dotąd. Ale na szczęście mam wyręczyciela. Koprowski jest człowiekiem bardzo uczciwym i rozumnym. On podjął się założyć tę fermę, i doprowadzić ją do takiej doskonałości, aby sąsiedni gospodarze mogli z niej brać wzory i zachętę. Niedostawało nam tylko potrzebnych kapitałów... Owóż liczyłem na tę pożyczkę...
— No! nie minie ona przecież pana hrabiego — przerwał Rycz niechętnym tonem i powstając.
— Chciałbym, chciałbym bardzo żeby mnie nie minęła, bo z założenia tej fermy wiele, bardzo wiele obiecujemy sobie z Koprowskim, pod względem udoskonalenia gospodarstwa miejscowego. Widzisz mój Rycz, ludzie nie umieją sobie często dać rady, lenią się trochę, zniechęcają się łatwo, nie wierzą w pewniki przedstawione im najnowszemi badaniami i odkryciami nauki. Ekonomja polityczna dowodzi, że wzorowe fermy zrzadka choćby rozrzucone na znacznej przestrzeni...
— Panie hrabio — przerwał znowu Rycz, — prosiłbym pana o tę robotę, którą otrzymać miałem.
Hrabia z trudnością wydobył się z topieli, w jaką porywać go już zaczynała ekonomja polityczna.
— Chcesz roboty — rzekł, — dobrze mój Sebastjanie, bardzo dobrze, oto ją masz!
Zgarnął kilkanaście rozrzuconych po biurze zapisanych arkuszy, i podał je Ryczowi. Ten obejrzał się za swoją czapką którą był położył na krześle. Hrabia widząc to zawołał:
— Poczekaj Rycz, poczekaj no jeszcze chwilę... co tu zrobić?
— Z czem takiem, panie hrabio? — zapytał Sebastjan.
— A oto z temi listami — odpowiedział hrabia wskazując pisma odłożone na lewo.
— A cóż? wrzucić je do kosza, a potem spalić albo na śmietnisko wyrzucić, — niecierpliwie odparł Rycz.
— Nie, nie, mój Sebastjanie — z niepokojem zaczął hrabia, — tak nie można; trzebaby nad tem pomyśleć. A może ludzie ci są na prawdę biedni... może tylko nie umieją się wysłowić...
— Najlepiejby było, gdybyś pan hrabia zabronił wszelkiego rodzaju żebrakom pisywać do siebie...
— Może ten malarz jest prawdziwym artystą, a tylko grzeszy nieco zarozumiałością, zwyczajnie jak młody... — ciągnął hrabia nie zważając na przerwę.
Rycz wziął w rękę wszystkie listy o których była mowa i uczynił takie poruszenie, jakby chciał je wrzucić do stojącego w pobliżu wielkiego kosza.
— Nie, nie — zawołał hrabia nachylając się i zatrzymując jego rękę; — to trzeba będzie uważniej przeczytać... pomyśleć... Zostawto, już ja o tem pomówię z moim kassjerem... Bo widzisz mój Rycz, człowiekowi łatwo jest omylić się, uprzedzić; może ja omyliłem się. Słowa tych ludzi może mię mylnie przeciwko nich uprzedziły, a nie chciałbym aby prawdziwe nieszczęście przeszło obok mnie niezrozumiane, lub prawdziwa zdolność nie wsparta. Zresztą, bądź co bądź, godni czy niegodni miłosierdzia, ludzie ci cierpią...
Rycz wzruszył ramionami i pozostawił na biurze pisma, które wzbudziwszy zrazu w hrabi odrazę i nieufność, wywołały w nim potem żal i skrupuły.
— Panie hrabio — rzekł, — teraz ja panu przypominam siebie, moją żonę i małe, biedne dzieci.
Wymówił słowa te takim tonem, jakby upominał się o dług zdawna nieuiszczany mu przez nieakuratnego dłużnika.
Hrabia podniósł na niego oczy i popatrzył przez chwilę.
— Chcesz pieniędzy Rycz? a cóżeś uczynił z temi które ci dałem przed kilku dniami?
— Lekarstwa dla chorej żony, jedzenie, opał, odzienie dla małych, biednych dzieci — w kształcie objaśnienia mruknął Rycz, błyskając oczami z pod brwi strzępiastych.
— Tak, tak, — mówił hrabia, — wiem że masz liczne potrzeby. Ale mój Sebastjanie, ja się lękam doprawdy abyś ty tych pieniędzy... na złe nie użył.
Sebastjan wyprostował się. Głowa jego wystąpiła z pomiędzy ramion, łokcie i ręce odstały od boków.
— Panie hrabio! — wyrzekł z godnością, — ileż razy słyszałem od pana, że swobodny rozwój indywidualności niezbędnym jest do szczęścia i godności moralnej człowieka; że zbyteczne opiekowanie się nim krępuje zdolności jego, i wykrzywia właściwą mu naturę...
— Prawda! prawda Rycz, mówiłem nie raz to wszystko, i jest to najgłębszem mojem przekonaniem...
— Mówiłeś pan jeszcze, ciągnął Rycz, — że cnoty wyrobione w człowieku własnem jego usiłowaniem trwałe są, i na pewnych oparte podstawach; nakazane zaś i pełnione dlatego tylko, że człowiekowi nie staje możności rozminięcia się z niemi, upaść mogą ilekroć otrzyma on tę możność...
— Prawda, Rycz, prawda! — powtórzył hrabia, i sięgnął po pugilares.
— Otóż ja, mówił dalej Rycz, — chciałbym swobodnie rozwijać moją indywidualność, i rozbudzać w sobie cnotę z własnej woli, a nie w skutek braku pieniędzy.
Hrabia wydobył z pugilaresu asygnatę, i podał ją Ryczowi.
— Dziękuję panu hrabiemu, rzekł tenże, — ale to niezmiernie mało...
Hrabia zmieszał się i zaniepokoił bardzo.
— Ależ mój Sebastjanie! — zawołał, — nie możesz przecie posądzać mię o skąpstwo i brak dobrej dla ciebie woli. Tylko widzisz ja się lękam...
— Pan hrabia mówiłeś mi sam nieraz, że najstraszniejszą dla człowieka jest nędza...
— Tak! tak! nędza jest pokusą...
— Co do mnie, mówił Rycz, — mam temperament prędki i zapalczywy. Przyciśnięty niedostatkiem wpadam w rozpacz, i wtedy gotów jestem na wszystko.
— A niechże cię Bóg broni, i od rozpaczy i od gotowości do złego! — zawołał hraba, i druga asygnata przeszła z rąk jego do ręki Rycza. — Posłuchaj mię, mój Ryczu, — zaczął hrabia powstając i patrząc na twarz człowieka, z którym rozmawiał, błagalnym prawie wzrokiem; — mam nadzieję, jestem nawet pewnym, że miłość prawdziwa obudza zawsze miłość, że łagodnemi środkami wpłynąć można zbawiennie na człowieka najbardziej nawet zatwardziałego, w złych nałogach. Dla tegoto Rycz, zatrzymałem cię przy sobie gdyś przyszedł do mnie zgłodniały, odarty, i pożerany okropną chorobą; dla tego przebaczałem ci zawsze ilekroć mię porzucałeś, i przyjmowałem na nowo gdyś powracał. Nie myśl jednak abym był ślepym, i nie widział jak ci jeszcze daleko do zupełnej poprawy i odmiany. Twarz twoja nosi ślady nocy bezsennych, głos twój ochrypły od trunku, słowa twoje szorstkie, a oczy zbyt często kryją się pod powieki... Ja wszakże nie tracę nadziei...
— Panie hrabio! — ozwał się Rycz cofając się ku drzwiom, lepiejbyś pan uczynił, gdybyś otwarcie powiedzial, że osoba moja wzbudza w panu wstręt i pogardę...
— Uchowaj Boże, mój Sebastjanie, — zawołał hrabia; — wstręt, pogarda, są to uczucia ujemne, których przezwyciężać nawet w sobie niepotrzebowałem, bom nie znał ich nigdy. Nie sama tylko religja chrześcjańska potępia wstręt do ludzi i pogardzanie nimi, ale i wszystkie filozofje zgadzają się z nią w tym względzie. Wprawdzie starożytni stoicy wpajali w siebie pogardę, ale ku czemu? oto ku zmienności losu i pożądliwościom ciała...
Gdy hrabia to mówił, Rycz coraz bardziej cofał się ku drzwiom; przy progu zatrzymał się, i popatrzył jeszcze na swego pryncypała, zarazem ostrożnie i drwiąco. Ale hrabia nie widział już w tej chwili nic i nikogo. Nieprzeparty prąd myśli nadbiegł nań, i porwał go z sobą.
— Ludzkość jest niejako olbrzymim organizmem, którego wszystkie członki są solidarne i wzajem za siebie odpowiedzialne, — mówił hrabia patrząc w oddalony punkt pokoju, wzrokiem zdającym się zwracać wewnątrz. Czyż jedno oko może pogardzać drugiem, dlatego że gorzej ono widzi i mniej daleko sięga? Czyż prawa ręka pogardza lewą, dlatego że ta jest słabszą?
Rycz położył rękę na klamce, i pocisnąwszy ją z cicha, zniknął za zamykającemi się drzwiami.
— Oko słabiej widzące jest okiem chorem — należy je leczyć, — mówił dalej hrabia nie zmieniając postawy. Ręka mniej zdolna do działania, jest ręką, której wprawianie zaniedbanem zostało — należy słabość jej podpierać siłą drugiej. Czynniki natury równoważą się wzajem, i ztąd wynika harmonja. W czynnikach społecznych zachodzi nadmiar z jednej strony a brak z drugiej — ztąd się rodzi fałsz...
Szeregi myśli cisnęły mu się do głowy jeden za drugim, a on wypowiadał je głośno nie spostrzegając że był samotnym, że nikt go nie słuchał. Kiedy nakoniec z imieniem wielkiego jakiegoś myśliciela na ustach, zwrócił omglony wzrok na książki, i zbliżył się do biura, zapomniał już całkiem o człowieku, z którym rozmawiał przed chwilą, którego hojnie osypał darami i radami, a który odszedł nie żegnając go i nie dziękując. Hrabia roztworzył jedną z ksiąg, i usiadł przed biurem, zarazem wyciągnął prawą rękę ku cygarnicy, a lewą rozniecił zapałkę. Widocznie miał on intencję zapalić cygaro, ale oczy jego zamyślone błądziły po kartach roztwartej księgi, a ręka na chybił trafił sięgająca po żądany przedmiot, zamiast niego spotkała ołówek. Hrabia przytknął płomyk zapałki do oprawy ołówka, i przez chwilę pasował się z uporem metalu, który zapłonąć nie chciał. Odrzucił zapałkę, spostrzegł swój błąd, i uśmiechnął się.
— O Heglu, — szepnął wesoło, — to ty byłeś sprawcą roztargnienia mego, nieopuszczę cię za to do późnej nocy!
Nie stało się wszakże według słów hrabiego; po godzinnem bowiem czytaniu, oczy jego podniosły się z nad książki, i innym wcale prądem myśli porwane, nie mogły już do niej powrócić. Prąd ten nowy nie zawiódł go tym razem w żadną z tych krain oddalonych i trudno dostępnych, w jakich panuje wiedza; porwany nim hrabia, nie popłynął ani na wysokie szczyty filozofji, ani w tajemnicze groty metafizyki, ani w niezmierzone przestrzenie, w których panuje astronomja. On wraz z tym nowym prądem płynął zwolna, łagodnie, aż przybył do ślicznej willi sąsiedniej, i znalazł się przy boku pięknej kobiety, która niby bogini ciszy i piękności, królowała tam w państwie półświateł, pół dźwięków i pół woni. Przy niej spoczywał po ciężkich trudach, w oczach jej szukał tej trzeźwiącej, ciepłej poezji, któraby już nadal iść mogła w życiu jego, ręka w rękę ze wspaniałą wiedzą; z ust jej oczekiwał tego wielkiego wyrazu, który wymówiony przez ukochaną istotę, wstrząsa do głębi każdem gorącem sercem i zdwaja jego siłę.
Człowiek ten po raz pierwszy może w życiu myślał o swem własnem, egoistycznem szczęściu; po raz pierwszy może stracił na chwilę z oczu poważne oblicze mądrości, i wykrzywioną różnemi cierpieniami i kalectwami, lecz dla niego świętą i ukochaną budowę ludzkiego społeczeństwa. On szczęście to, wytchnienie, poezję, spokój błogi ze zdwojonem serca biciem złączony, ujrzał w tej kobiecie, o której myślał że jest wcieleniem słodyczy, poezji, spokoju...
Czy dobrze widział, gdy w kobiecie tej ujrzał to wszystko? Czy wzrok jego nie patrzył na nią z za tej mgły marzenia, która przysłaniała go tak często? Czy nie popełniał on tym razem jednej z tych omyłek, które nie kończą się już jak inne wesołym uśmiechem, ale rzucają na serce wielki ból i ciężar?
Co pewna, to to, że hrabia prądem własnych myśli i marzeń zaniesiony do willi swej pięknej sąsiadki, przebywał tam długo, bardzo długo. Hegle, Humboldty, Herschle i Długosze, patrzyły nań z biura opuszczone i nieruchome; stary zegar dygotał mu nad głową, opowiadając niby jakieś dzieje i gadki, lub prawiąc gderliwe nauki i morały; wielka lampa płonęła, cicho plotąc po ścianach i suficie wieńce białych szlaków i przezroczystych cieni, — a hrabia siedział przy swem biurze zamyślony czy zamarzony, z twarzą rozpromienioną pięknem światłem głębokiego uczucia, z oczami które jasne w tej chwili, przezroczyste jak u dziecka, gorące jak u młodzieńca, zdawały się obejmować szeroki, promienny krąg wiary, miłości i nadziei.
Późno już było gdy hrabia powstał, postąpił parę kroków w głąb pokoju, i stanął przed wiszącym nad łożem portretem. Matko, — rzekł zcicha, — ja tę kobietę kocham bardzo! Widok jej jest światłem moich oczu, głos muzyką moich uszu! Ja ujmę ją za rękę, i powiodę z sobą w te cudne światy czynu i nauki, w których sam przemieszkiwam oddawna! Ona pójdzie zemną wszędzie, wszędzie, pod stropy gwiaździste, w otchłanie oceanów, w topiele serc ludzkich, w zamierzchłe wieki przeszłości! Ona wejdzie zemną w dom naddziadów moich, i będzie pięknością jego, koroną, spokojem, poezją i miłosierdziem. Ona matko zasiądzie na twojem miejscu, i stanie się tobie podobną — dobrą jak ty byłaś, i jak ty mądrą!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.