Moralność pani Dulskiej (1907)/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Moralność pani Dulskiej
Podtytuł Komedya w trzech aktach
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1907
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT II-gi.


Ta sama dekoracya co w akcie poprzednim. — Ściemnia się powoli — długie cienie liliowo szare padają przez zamarzłe szyby. — Po scenie, jak zwierz w klatce, tam i z powrotem automatycznym ruchem chodzi Dulski w szlafroku z zegarkiem w ręku. — Zamyka oczy i chodzi tak jak lalka drewniana. Wreszcie ustaje. — Zaraz otwierają się drzwi sypialni małżeńskiej i ukazuje się Dulska w gorsecie i spódnicy.
SCENA I.
DULSKA — DULSKI — HESIA.
DULSKA.

Felicyan! Felicyan!

DULSKI (budzi się i patrzy na nią).


DULSKA.

Chodź! czemu nie chodzisz? Jeszcze niema dwóch kilometrów. Ja tam rachuję.

DULSKI (pokazuje jej zegarek).


DULSKA.
Co mi zawracasz głowę zegarkiem! Ja mam najlepszy zegar w głowie. Nie chodź! nie chodź! Dobrze — powiem doktorowi. Umyślnie ci każę w pokoju chodzić na Wysoki Zamek, a nie po ulicy, żeby mieć nad tobą oko czy nie szachrujesz... a ty... zresztą to twoja rzecz (chowa się za drzwi — Dulski zaczyna znów automatycznie chodzić — wpada HESIA, ubrana strojnie jasnoniebiesko, pantofelki, błękitne pończoszki — całuje ojca w mankiet).

HESIA.

Ojciec idzie na Wysoki Zamek?

DULSKI (kiwa głową).


HESIA.

A jeszcze ma ojciec daleko?

DULSKI (pokazuje 5 palców).


HESIA.

Pięćset?

DULSKI (kiwa głową).


HESIA.

To ojciec już koło Teatyńskiej?

DULSKI (mruczy).


HESIA (śmieje się).

Ale tak! ale tak... a niech ojciec prędko idzie, bo tunel rozbijają.

DULSKI
(patrzy na nią surowo i wzrusza ramionami).


HESIA.
(wskakuje na kanapę i przegląda się w lustrze).


DULSKI
(podchodzi do niej i ściąga ją z kanapy).


HESIA.
Mama niewidzi!... (biegnie do drzwi pokoju dziewcząt). Mela! Mela!...

GŁOS DULSKlEJ.

Hesiu! czy Mela ubrana?

HESIA.

Jeszcze się pichci.

DULSKI (staje zgorszony i mruczy coś).


HESIA.

Ojciec nie rozumie? No... stroi się. Za ojca czasów tak nie mówiono? No to co? Teraz mówią...

DULSKA (wychyla się, ubrana odświętnie).

Felicyan! przestań chodzić — już jesteś na Wysokim Zamku. Jutro pójdziesz do Kaiserwaldu (znika. — Hesia idzie do okna i chucha na szybę).

HESIA (śpiewa).

Pozamarzało... jakby w jakiem zlewie... (Dulski ogląda się i cicho idzie do pieca, wyłazi na krzesło i kradnie cygaro — w tej samej chwili Hesia się odwraca i widzi to — Dulski chrząka, idzie do przedpokoju — odziewa się — wraca — podchodzi do drzwi Dulskiej — stuka — ona wychyla się).

DULSKA.

Już cię niesie do kawiarni? No... masz swoje dwadzieścia centów. Teraz będę codzień dawać po dwadzieścia centów. Tygodniowo — nie... na nic. Zaraz wszystko przetracasz z koleżkami. A wracaj na kolacyę! (znika. — Dulski chwilę stroi się przed lustrem — wreszcie wychodzi. — Hesia biegnie natychmiast do pieca — włazi na krzesło i kradnie cygaro).


SCENA II.
(Wchodzi MELAubrana jak Hesiajest blada i chora).
MELA
(zatrzymuje się we drzwiach, zgorszona — poczem biegnie ku Hesi, która pokazuje jej język i ucieka ku kanapie).

Hesiu!... pokaż... coś ty wzięła?

HESIA.

No... cygara... wielka afera.

MELA.

Ukradłaś?

HESIA.

Och!... przed chwilą ojciec kradł także. Jak taki kamienicznik może to robić, czemu ja nie mogę?

MELA.

Po co tobie cygara?

HESIA.
Po co? Wy-pa-lę.

MELA.

Och! Kiedy?

HESIA.

Jak będzie galówka. A potem pojadę...

MELA.

Gdzie?

HESIA.

Nad Bałtyk. Albo nie — dam cygaro kochankowi kucharki. Powiadam ci — widziałam go. Jest pucerem. No — rozumiesz? u lejtnanta, bardzo, bardzo...

MELA.

Jak ty możesz się przyglądać takim.

HESIA.

Czemu? Czemu?... Cóżeś taka blada?

MELA.

Głowa mnie strasznie boli.

HESIA.

Może i ty buchnęłaś cygaro?

MELA.
Och!... nie!... ja ciągle jestem taka słaba — tylko bym spała.
HESIA.

Lepiej sprobuj ze mną chassés — moja złota, ja ciągle zapominam z której nogi — moja droga — znów ten nauczyciel będzie mnie wstydził... masz... rozwiązał mi się pantofel... Hanka! Hanka!... (wchodzi Hanka blada, zmieniona).


SCENA III.
MELA — HESIA — HANKA.
HESIA.

Zawiąż trzewik. Cóż znów i ty jesteś chora? Patrz Mela, jak ta wygląda.

HANKA.

Panience się tylko zdaje...

HESIA.

Ale — ledwo się włóczysz. A teraz możesz iść... (Hanka wychodzi).

HESIA (kręci głową).


MELA.

To nic dziwnego. Ja wiem, dlaczego ona taka zmieniona.

HESIA.
Wiesz? powiedz!

MELA.

Nic, Hesiu! to jej tajemnica. Mnie nie wolno nic powiedzieć — przynajmniej do czasu.

HESIA.

Jak chcesz — taka tam ma tajemnice... no — no... daj łapę... jak to chassés — un, deux — un, deux (gwiżdże).

MELA.

Hesiu, nie gwiżdż!

HESIA.

Aha! ziemia się trzęsie — co? — no, a teraz walca — moja brylantowa (obejmuje ją — walcują).

MELA.

Dlaczego mnie tak ściskasz?

HESIA (tańcząc).

Bo ja jestem mężczyzna.

MELA.

Ale ja nie mogę oddychać.

HESIA.
Właśnie — a jak za kobietę, to tak! o! (przerzuca się na rękę Meli) omdlewająco! omdlewająco! a potem w oczy... w oczy... Ja tak zawsze robię...

MELA.

Ty?

HESIA.

Ja! powiadam ci — studenty czerwienią się, jak buraki.

MELA.

Puść mnie...

HESIA.

Co tobie?

MELA.

Nie wiem... ale...

HESIA.

No, to zagraj — cichutko, żeby mama nie przyszła. Ja nie mogę wpaść w tempo... (popycha Melę do fortepianu). Walca... (Mela gra cichutko — Hesia chce tańczyć — robi pas — śmieje się — wpada w cake walka). Mela! cake walka!... (Mela gra cake walka cichutko — Hesia skacze — wchodzi Zbyszko).


SCENA IV.
TEŻ SAME — ZBYSZKO.
ZBYSZKO.

A to co?

HESIA (tańcząc).
Cake walk! Cake walk! Cake walk! A co? źle... prawda, że jest we mnie materyał na szansę?

ZBYSZKO.

Na dwie, nie na jedną.

HESIA (tryumfująco).

A co?

ZBYSZKO.

Skąd ty to umiesz?

HESIA.

Ignania mnie nauczyła. No wiesz — Ignania Olbrzycka. Jej brat ciągle w tinglach siedzi, więc ją nauczył, a ona mnie.

ZBYSZKO (ironicznie).

Myślałem, że cię twoja kucharka nauczyła.

HESIA.

Ona?

ZBYSZKO.

Przecież dopełnia twojej edukacyi.

HESIA.

Co znowu? Jak Bozię kocham — nie.

ZBYSZKO (z passyą).
Jak to kłamie. Ech! tu wszyscy kłamią. Ale Boga to choć zostaw w spokoju ty przynajmniej.

HESIA.

Znów się złościsz? a byłeś już jakiś lepszy. No... Mela jeszcze trochę... Powiedz, Zbyszko, czy dobrze? mój królu!... Tak? (tańczy).

ZBYSZKO.

Ależ nie — przegnij się... trochę jeszcze.

HESIA.

Jak? jak?... (tańczą oboje). Jak dobrze, jak miło — jakby po powietrzu się latało.


SCENA V.
CIŻ SAMI — DULSKA.
DULSKA (wpada).

Co się tu dzieje? Co to za balet?

ZBYSZKO.

Dopełniam edukacyi mej siostry.

DULSKA.

Hesia! jak możesz tak?... co to... (do Zbyszka) Z tobą to też jest krzyż pański. Albo chodzisz jak dzik, albo wyprawiasz waryacye i dziewczyny w to wciągasz.

ZBYSZKO.
Dobrze już, dobrze. Po co tyle słów! Gdzież to was niesie w takiej paradzie?

DULSKA.

Przedewszystkiem nie niesie.

ZBYSZKO.

Nogi was nie niosą?

DULSKA.

To jest nieprzyzwoite i o tem się nie mówi.

ZBYSZKO.

A to przyzwoite ubrać dziewczęta jak baletniczki? O! jakie ażury!

DULSKA.

To są dzieci, im wolno.

ZBYSZKO.

Ładne dzieci! Pannice, aż ha.

DULSKA.

Wszystkie panienki z dobrych domów tak na lekcye tańca chodzą.

ZBYSZKO.

Niech się zaprawiają... niech się zaprawiają...

DULSKA.

Do czego? Do czego?

ZBYSZKO.
Jak dorośniesz, będziesz się dekoltować na bal od góry — teraz, jako dziecię naiwne, od dołu.

DULSKA.

Zbyszko!... milcz!... Jak śmiesz? (do Meli) Cóżeś taka blada?

ZBYSZKO.

Cóż dziwnego? zmarzła (ściemnia się).

MELA.

Głowa mnie strasznie boli. Mamusiu! ja bym nie poszła.

DULSKA.

Pokaż język! Biały. Znów coś zjadłaś (przykłada jej rękę do głowy). Rozpalona. No, z tobą... to też... może cię kłuje? co?

MELA.

Tu mnie boli.

DULSKA.

W lewej łopacie? Połóż sobie regolo. Jest tam używane, takie co ojciec przykładał. I rozbierz się.

ZBYSZKO.

Z czego? ona już rozebrana. Niech się raczej ubierze.

DULSKA.
Hesia — płaszczyk! rękawiczki...

ZBYSZKO.

Piechotą idziecie? Ona — tak? Jeszcze was zaaresztują.

DULSKA.

Rany boskie, nie wytrzymam. A lampy jeszcze nie zapalać. (do Zbyszka) Wychodzisz?

ZBYSZKO.

Nie.

DULSKA.

To przypilnuj pieca. My wrócimy za godzinę. Mela, idź się przebrać... (Hesia i Dulska wychodzą — Mela do swego pokoju).


SCENA VI.
ZBYSZKO sam — później HANKA.

(Zbyszko chwilę stoi nieruchomy — potem wyciąga ręce leniwym, znużonym ruchem przed siebie — zwraca się do pieca — otwiera drzwiczki kopnięciem nogi, przysuwa sobie fotel — siada i siedzi tak spokojnie z papierosem przylgniętym do ust, z ręką opuszczoną na dół. — Światło czerwonawe go oświetliło. Jest znużony i smutny. — Drzwi się otwierają cicho, wsuwa się Hanka — widzi go — przybliża się — przyklęka i delikatnie, z jakąś psią pokorą, całuje go w rękę. — On głaszcze ją po głowie — czyni to machinalnie, nie patrząc na nią).

ZBYSZKO.
No już dobrze... dobrze...

HANKA.

Proszę pana... ja...

ZBYSZKO.

Co? czego?

HANKA.

Ja idę... tam, gdzie pan kazał.

ZBYSZKO.

A... tak. Idź! idź!... A nie bój się — tylko mów śmiało i wyraźnie, jak i co.

HANKA.
(klęczy nieruchoma, otulona w fałdy chustki).


HANKA.

No... czemu nie idziesz?

HANKA.

A bo ja wiem — tak mi jakoś...

ZBYSZKO.

Ach, nie marudź... idź... bo wrócą.

HANKA (wstając).

Pójdę! (wychodzi powoli — słychać jak zatrzaskuje za sobą ciężko drzwi).



SCENA VII.
ZBYSZKO — MELA
(w kaftaniczku — głowa związana. Podchodzi cicho do Zbyszka i siada na małym stołeczku naprzeciw niego).
MELA (nieśmiało).

Zbyszko!

ZBYSZKO.

Nie położyłaś się?

MELA.

Nie mogę. Jeszcze mi gorzej. Czy ci nie przeszkadzam?

ZBYSZKO.

Nie. Ty jeszcze z całej familii jesteś najmożliwsza. Może dlatego, że jesteś chora, więc jest w tobie coś milszego, coś innego, jak u tamtych.

MELA.

Coś innego? i czy myślisz, że dlatego że jestem chora?

ZBYSZKO.
Tak. Nie masz dużo sił życiowych, więc nie idziesz, rozbijając łokciami, przez życie — ale się... skradasz. Rozumiesz? co?

MELA.

Tak. Mnie się także zdaje, że ja się wszystkim usuwam, że mnie lada chwila ktoś potrąci, że...

ZBYSZKO.

To źle. Panna Dulska powinna iść naprzód tak... rozumiesz. Ktoś potrąci — ty jego... to powinna być nasza zasada. Jak najwięcej miejsca. Für die obere zehn tansend milionen kołtunen!

MELA (patrzy na niego chwilę).

Zbyszko! dlaczego ty nas wszystkich tak nie lubisz?

ZBYSZKO.

Za mało „nie lubisz“. Ja was wszystkich nienawidzę i siebie razem z wami.

MELA.

Siebie nienawidzisz także... A ja to znowu... Pozwól mi trochę z tobą porozmawiać. Dobrze? Jak szara godzina nadejdzie, to ja dałabym wszystko, żeby módz z kimś dobrze, cicho, spokojnie porozmawiać. Tylko że u nas to niepodobna. Jak w tartaku. Mama mówi, że się pracuje. Ale przecież można i myślą popracować. Prawda Zbyszku? (osuwa się przed nim tak, że światło z pieca oświetla grupę tych dwojga smutnych i zgnębionych).

ZBYSZKO.
Mów... mów...

MELA.

Ty siebie nienawidzisz, a ja to siebie żałuję. Strasznie. Nie dzieje mi się nic złego. Mam ojca, mamcię, was, chodzę na pensyę — jestem prosta, dbają o mnie, dają mi żelazo, nacierają wodą — uczę się wszystkiego, a przecież, przecież, Zbyszko, mnie się zdaje, że mi się dzieje jakaś krzywda — że mnie ktoś więzi, że mi ściśnięto gardło, że... Ja ci tego opowiedzieć nie mogę, ale...

ZBYSZKO.

To źle, Melo, że ty tak czujesz — źle. Najlepiej pozbądź się tych sensacyi. Niedługo wyrośniesz, pójdziesz dobrze za mąż i będziesz świat rozbijać łokciami.

MELA.

Nie — ja pójdę do klasztoru.

ZBYSZKO.

Gadanie. Głębsza warstwa weźmie górę. Będziesz taka, jak mama.

MELA.

Ojciec przecież łokciami ludzi nie roztrąca.

ZBYSZKO.
Bo ojciec wybrał dogodniejszą drogę. Mama za niego łokciami się przez świat przepycha, a on za nią.

MELA (po chwili).

To wszystko bardzo jakieś smutne.

ZBYSZKO.

Koń by zapłakał.

MELA.

Ty ze wszystkiego się śmiejesz.

ZBYSZKO.

Tak śmieją się wisielce (chwila milczenia).

MELA (nieśmiało).

Zbyszko!

ZBYSZKO.

Co jeszcze?

MELA.

Chciałam ci coś powiedzieć... ale... nie będziesz krzyczał? To widzisz z najlepszego serca. Bo... wtedy... jak ja widziałam...

ZBYSZKO.

Co?

MELA (ciszej).

Ciebie i Hankę. Tak mnie skrzyczałeś strasznie, a ja właśnie...

ZBYSZKO.
Czego ty o tem mówisz?

MELA.

Bo mi żal i ciebie i Hanki. Ja ciągle o was myślę. Ja się nawet za was modlę. Bo wy musicie być bardzo nieszczęśliwi.

ZBYSZKO.

My? dlaczego?

MELA.

Jakże? ona prosta sługa, ty urzędnik z prokuratoryi skarbu... jakże... i kochacie się... To bardzo smutne. Mamcia będzie się bardzo sprzeciwiać.

ZBYSZKO.

Sprzeciwiać?

MELA.

No, jak się będziecie pobierać.

ZBYSZKO.

Czyś ty oszalała? ja z Hanką?

MELA.

Cóż z tego że ona niby niżej. Przecież Zygmunt August i Barbara...

ZBYSZKO.

Ty jesteś jeszcze głupsza, jak myślałem.

MELA.

Proszę cię... tylko mi nie wymyślaj. Ja będę po waszej stronie. Ja nauczę Hankę mówić po ludzku, i jeść widelcem, i będę ją uczyć tego, co umiem, aż ona będzie taka, jak my. Ja wam dopomogę.

ZBYSZKO.

Ty jesteś okaz.

MELA.

Tylko jest coś, co mnie bardzo martwi. Nie wiem czy ci to powiedzieć...

ZBYSZKO.

No — wyduś.

MELA.

Tylko ty Hance tego nie mów. Daj słowo. Oto... Hanka ma na wsi... narzeczonego. Tak, tak. Ale się nie martw. Ona go nie kocha. To finanz wach. Ja znalazłam korespondentkę od niego do Hanki. Tam było ślicznie napisane. Panno Haniu, Szanowna Pani! — Gołębiem ślę tę kartę pod nóżki panny i pytam czemu pisanie od niej takie rzadkie... Tak było. O! gołębiem... to ładnie. Choć na tej kartce nie było gołębia, tylko była różowa świnka i cztery prosięta, ale on zawsze tak z serca to napisał. I on ją musi kochać. Tylko że ona mu odpisuje, i to źle z jej strony, bo on tam pisze...

ZBYSZKO.
Proszę cię o jedno. Nie wtrącaj ty się w te sprawy. Głowa cię boli. Idź — połóż się.

MELA.

Ja tylko tak z dobrego serca.

ZBYSZKO.

Ja wiem.

MELA (wstaje — nieśmiało).

I... nie gniewasz się?

ZBYSZKO.

Nie. Chodź — pocałuj mnie.

MELA (całuje go).

To... ty mnie nie nienawidzisz?

ZBYSZKO (głaszcze ją).

Nie. Teraz nie.

MELA.

Dziękuję ci. Tak miło, kiedy ktoś łagodnie mówi... Dziękuję ci, Zbyszko (wychodzi cichutko do swego pokoju. — Zbyszko wstaje — idzie do okna, skąd pada światło zapalonej latarni — opiera czoło o szyby i tak zostaje. — Wchodzi Hanka spłakana, otulona chustką — przystępuje do Zbyszka i mówi cicho).


SCENA VIII.
ZBYSZKO — HANKA.
HANKA.
Proszę pana...

ZBYSZKO.

I co? i co?

HANKA.

Tak jest jak ja mówiłam (zanosi się cicho od płaczu).

ZBYSZKO.

Ładna historya! a to pech! (zaczyna chodzić po pokoju — Hanka pozostaje przy oknie w smudze światła — tragiczna w fałdach swej czarnej chustki).

HANKA.

Co ja teraz zrobię!

ZBYSZKO.

Jedź do domu.

HANKA.

Ale... żeby mnie tatko skórę zdarli. Nie pojadę.

ZBYSZKO.

Zresztą nie becz. Jeszcze daleko. Może się jeszcze co zmieni.

HANKA.

Ale... takim jak ja, to cygany los wyklną. Mnie zawsze najgorsze się trafi. Potrzebne mi to było. Boże! Boże!... To chyba się utopić.

ZBYSZKO.
Dużo by ci pomogło.

HANKA.

Śmierć na wszystko pomoże.

ZBYSZKO.

Głupia jesteś.

HANKA.

Ale!... (płacze).

ZBYSZKO.

Cicho bądź! nie płacz, bo mnie dyabli wezmą...

HANKA
(zakrywa się chustką i stara się stłumić łkanie).

(Długa chwila milczenia). Proszę pana, co ja teraz zrobię?

ZBYSZKO
(patrzy na nią przez chwilę — potem wychodzi do swego pokoju).

A to pech! a to pech!... (Hanka wybucha spazmatycznym płaczem, tuląc się do ściany — na palcach ze swego pokoju wysuwa się Mela).


SCENA IX.
MELA — HANKA.
(Mela podchodzi do Hanki i staje przed nią zafrasowana).

MELA.
Hanka! Ja słyszałam, że się Zbyszko o coś na ciebie gniewał. Prawda?

HANKA.

Nie.

MELA.

Ale słyszałam. I boję się, że to przezemnie. Pewnie o tego narzeczonego, co go masz na wsi. Ale dlaczego Hanka się z tem kryła. Tylko teraz to już trzeba przestać do niego pisać. Co się tak na mnie patrzysz. Ja wszystko wiem...

HANKA (patrzy na nią przerażona).
MELA.

No, wszystko co się ciebie i Zbyszka dotyczy — rozumiesz?

HANKA (zakrywa twarz chustką).


MELA.

I nie trzeba się bać. Ja będę z wami. Ojca też na waszą stronę przekabacę. Wszystko się zmieni i gdy już ślub się odbędzie...

HANKA.

Ta co panienka mówi. Któżby się ze mną teraz ożenił?

MELA.

Jakto? kto?

HANKA.
A no któż by cudze dziecko wziął?

MELA (zdziwiona).

Cudze dziecko? O czem ty mówisz, Hanka? A może ty już wdowa, że masz dziecko? I tego Zbyszkowi nie mówisz...

HANKA (po chwili).

Cóż panienka mówi, że wszystko wie!

MELA.

No... niby ty i Zbyszko. To będzie mezalians, ale trudno...

HANKA
(milczy, gryzie róg chustki i patrzy w ziemię).


MELA.

Dlaczego nic nie mówisz, Hanka? Dlaczego ciągle płaczesz? Przecież ja do ciebie z najlepszą intencyą. Nie płacz!... to się jakoś ułoży.

HANKA (rycząc).

Nic się nie ułoży... pomsta na mnie... nieszczęście... och, czemu się ja rodziłam...

MELA.

Boże... nie płacz, Hanka...

HANKA.
A żebym nogi połamała, nimem tu nastała!

MELA.

Hanka! nie płacz, bo mnie serce pęknie (pochyla się nad nią).

HANKA.

Niech mnie panienka puści!...


SCENA X.
MELA — HANKA — JULJASIEWICZOWA.
JULJASIEWICZOWA.

Jest tu kto? W kuchni drzwi otwarte... (spostrzega Melę i Hankę) Cóż wy tu robicie po ciemku? (Hanka ucieka). Co Mela ma za konszachty ze sługą?

MELA (podniecona).

To nie żadne konszachty, tylko to całkiem co innego. Hanka jest bardzo nieszczęśliwa, a ja ją pocieszam.

JULJASIEWICZOWA.

Najlepiej zapal lampę (Mela zapala lampę). I dlaczegóż to Hanka taka nieszczęśliwa?

MELA.

Och! to straszna historya.

JULJASIEWICZOWA.
Niech mi ją Mela powie.

MELA.

Nie mogę, ciociu... nie mogę... ale to jest okropne... to może się strasznie skończyć.

JULJASIEWICZOWA.

Najlepiej mi powiedzieć — może ja znajdę jaką radę.

MELA.

To prawda. Ciocia taka mądra, to najlepiej potrafi z mamcią sobie poradzić (siadają przy stole pod lampą).

JULJASIEWICZOWA.

A cóż tu mama będzie mieć do czynienia?

MELA.

Jakto? ona głównie. (po chwili) Ja cioci powiem — wszystko jak na spowiedzi — ale ciociu, jak ciocia mnie zdradzi, że to ja... to... już nie wiem co. Ciociu, ciociu!... tu stało się nieszczęście. Zbyszko zakochał się w Hance.

JULJASIEWICZOWA (parska śmiechem).

Tylko tyle?

MELA.
Ciociu! niech się ciocia nie śmieje. To Bóg wie co z tego może być, bo mama nie pozwoli na to małżeństwo. Zobaczy ciocia.

JULJASIEWICZOWA.

Najprzód — skąd to wiesz?

MELA.

Ja... podpatrzyłam. Niechcący! Jak Bozię kocham. Ja zaraz potem oczy zamknęłam.

JULJASIEWICZOWA.

Lepiej było przedtem. Cóżeś widziała?

MELA.

Ciociu! oni się muszą pobrać... Oni się już całują!

JULJASIEWICZOWA (śmieje się).

No, skoro się już całują...

MELA.

Tak, tak. Ja odkąd to zobaczyłam, to sypiać nie mogę już zupełnie. Co sobie przypomnę, to mną coś tak dziwnie zatarga. I płakać mi się chce, i smutno, i miło... Ale to ja. A mama to z pewnością Zbyszka przeklnie.

JULJASIEWICZOWA.

Nie bój się, cielątko. Mama Zbyszka za to nie przeklnie.

MELA.
Żeby to jeszcze tylko — ale jest jeszcze dużo, dużo komplikacyi. Jest jeszcze finanz wach tam na wsi i potem to już nie wiem... jest jeszcze cudze dziecko.

JULJASIEWICZOWA.

Cudze dziecko?

MELA.

No tak. Hanka mówiła.

JULJASIEWICZOWA (zainteresowana).

No... no... jak mówiła?

MELA.

Ja jej mówię — pójdziesz za mąż — niby za Zbyszka ja ciągle myślałam. A ona nie płacze, ale ryczy, i woła — a! kto mnie teraz z cudzem dzieckiem weźmie!

JULJASIEWICZOWA.

Tak powiedziała?

MELA.

Ciociu, ja nigdy nie kłamię. Tylko... ja tego wszystkiego ani weź pokombinować nie mogę. A ciocia co rozumie?

JULJASIEWICZOWA.

Rozumiem! Rozumiem!

MELA (opierając się o stół).

Niech mi ciocia wytłumaczy. Moja najdroższa...

JULJASIEWICZOWA.

Nie, panienko. Ja ci tego nie wytłumaczę. Tylko niech Mela pamięta. Trzymać języczek za zębami. Ani słowa o tem do nikogo! Ani słowa. I dalej nie podpatrywać... Jakby się co znów zobaczyło — oczy zamknąć.

MELA.

A ciocia się tem zajmie.

JULJASIEWICZOWA.

Może...

MELA.

Moja ciociu święta. Oni się jeszcze wykradną albo zabiją. Tak było w Kijowie... Cicho... Zbyszko!


SCENA XI.
TEŻ SAME — ZBYSZKO.
(ubrany jak do wyjścia).
JULJASIEWICZOWA.

Jak się masz. Wychodzisz?

ZBYSZKO.

Tak.

JULJASIEWICZOWA.

Znów się puszczasz?

ZBYSZKO.
Znów.

JULJASIEWICZOWA.

Siedziałeś przecież częściej już w domu.

ZBYSZKO.

Widocznie mam już dosyć.

JULJASIEWICZOWA.

Szkoda — lepiej wyglądasz. Utyłeś trochę.

MELA.

Zbyszko — zaraz wrócą wszyscy — będzie herbata.

ZBYSZKO.

Nie czekajcie na mnie.

MELA.

Mama będzie znów zła.

ZBYSZKO.

Dajcie mi spokój!

JULJASIEWICZOWA.

Mógłbyś być grzeczniejszy.

ZBYSZKO.

Po co?

JULJASIEWICZOWA.
Choćby ze mną... tak się zachowujesz...

ZBYSZKO.

Moja droga — raz chcesz aby ci uchybiać i aż prosisz się o to, to znów aby cię szanować. Wybierz już raz — matrona czy kokota.

JULJASIEWICZOWA (wściekła).

Najlepiej zrobię, jeśli z takim brutalem mówić nie będę.

ZBYSZKO.

Najlepiej. A przestań się malować, bo wyglądasz jak kamienica odnowiona na przyjazd cesarza. Bądź zdrowa...

JULJASIEWICZOWA.

Tak!... ej, żebyś nie pożałował twojej brutalności.

ZBYSZKO.

Ja nigdy niczego nie żałuję! (wychodzi).

MELA.

On znów taki zły, jak dawniej. I z Hanką się tak kłócili! tak kłócili! O! mamcia idzie przez kuchnię.


SCENA XII.
DULSKA — HESIA — JULJASIEWICZOWA — MELA
później DULSKI.
DULSKA (do Juljasiewiczowej).
Jak się masz... Cała jestem wzburzona.

JULJASIEWICZOWA.

O cóż chodzi.

DULSKA.

W tramwaju. Znów awantura. Jak Hesia siedzi, to przecież wygląda na dziecko, co niema metra wysokości. Mówię jej — skurcz się...

HESIA.

E! proszę mamy...

DULSKA.

Ona na złość się wyciąga i zaraz potem z konduktorem secessja — wszyscy się patrzą...

JULJASIEWICZOWA.

Ach! bo o ten cent, czy dwa.

DULSKA.

Kto nie szanuje grosza, ten nie wart... Hanka, nakrywaj! My tu pijemy herbatę teraz, bo piec w jadalni coraz gorszy.

JULJASIEWICZOWA.

Czemu go ciocia nie poprawi?

DULSKA.

Albom ja głupia? I tak na przyszły rok nie będę tu mieszkać, tylko wynajmę. Wtedy mi lokator piec poprawi. Idę włożyć szlafrok. Hesia, przebrać się — Mela, zajmij się herbatą (wychodzi — Hanka nakrywa — Juljasiewiczowa obserwuje Hankę).

HESIA.

Dziś była marna lekcya — dobrze zrobiłaś, że cię nie było. Same sztubaki... (wybiega).

JULJASIEWICZOWA.

Hanka! cóżeś tak zmizerniała?

HANKA.

Zęby mnie bolą.

JULJASIEWICZOWA.

Zęby? (wchodzi Dulska).

DULSKA (w szlafroku).

Żywo samowar! bułki... wypijesz z nami herbatę?

JULJASIEWICZOWA.

Dobrze (wchodzi Mela — niesie książkę i koszyk z robotą — później Hesia z zeszytami i książkami — siadają przy stole — Dulska i Juljasiewiczowa siadają także przy frontowej stronie stołu).

DULSKA.
Szczęśliwa jestem, że już jestem w domu. Dla kobiety niema jak dom. Ja to zawsze powtarzać będę. Zawołajcie Zbyszka.

MELA.

Zbyszko wyszedł.

DULSKA.

Wyszedł?

MELA.

Ale pewnie zaraz wróci.

JULJASIEWICZOWA.

A mówiła ciocia, że się poprawił.

DULSKA.

Bo też tak jest. Przekonał się, że niema jak dom i rodzina. Musiało mu coś wypaść.

JULJASIEWICZOWA.

Wcale nie. Mówił, że mu już zbrzydł ten dom i ta rodzina.

DULSKA.

Mówił?

JULJASIEWICZOWA.

Tak. Przed chwilą. Zresztą nie mówił tak wyraźnie. Co mu tam zbrzydło... nie wiem. Dość że poszedł.

HESIA.
Będzie się znów lumpował.

DULSKA.

Patrz swego nosa. Z tym chłopcem już niema rady. Już mu tak dogadzam, żeby go tylko w domu przytrzymać.

JULJASIEWICZOWA (znacząco).

E! proszę cioci — może właśnie to dogadzanie osiąga przeciwny cel.

DULSKA.

Nie rozumiem. Przecież gdzie może być mu lepiej jak w rodzinnem kole?

JULJASIEWICZOWA.

Hm!...

DULSKA (do Meli).

Co ty za miny do ciotki wyprawiasz?

JULJASIEWICZOWA.

Do mnie? Zdaje się cioci. A co do tego rodzinnego koła...

DULSKA.

Co ty wiedzieć możesz o tem. Wiecznie tylko gdzieś latasz. I przyznam ci się nawet, że zaczynają coś o tobie mówić.

JULJASIEWICZOWA.
O każdym mówią.

DULSKA.

O tobie mówią to, co sama chcesz aby mówili.

JULJASIEWICZOWA.

Naprzykład?

DULSKA.

Że jesteś kokietka.

JULJASIEWICZOWA.

E!

DULSKA.

Wywołujesz taką opinię. Dlaczego o mnie tego nikt nie powie.

JULJASIEWICZOWA (podrażniona).

Mogłaby ciocia przy dziewczynkach nauk mi nie dawać.

DULSKA.

To są dzieci, więc nie rozumieją. A potem niech nawet słyszą. To będzie dla nich nauką na przyszłość — to ich nauczy, gdzie zaprowadzić może lekkomyślność i chęć przypodobania się (wchodzi Dulski — wita się z Juljasiewiczową skinieniem ręki — wyjmuje z kieszeni gazetę i siada koło stołu. Zaczyna czytać).

JULJASIEWICZOWA (coraz więcej podrażniona).
Doprawdy, że ciocia dziwnie pojmuje gościnność...

DULSKA.

Moja droga. Ja przedewszystkiem pojmuję moralność i tę mam na względzie, czy tu w domu, czy...

JULJASIEWICZOWA.

To znaczy, że moje życie jest niemoralne?

DULSKA.

Na zewnątrz... Ciągle cię widzą na ulicy.

JULJASIEWICZOWA.

Nie mogę chodzić po dachach.

DULSKA.

Ufarbowałaś włosy na rudo. Gdzie widziałaś uczciwą kobietę z rudemi włosami?

JULJASIEWICZOWA.

No... tego już nadto.

DULSKA.

Wczoraj naprzykład — Krężlowa mówiła.

JULJASIEWICZOWA (wstając).
E! już dosyć tego. Doprawdy — ciocia uwzięła się, aby mnie denerwować. Ja do cioci spraw nie zaglądam. A może także niejedno dałoby się powiedzieć.

DULSKA.

Proszę, proszę. Moje sumienie jest czyste i nie boję się dnia białego.

JULJASIEWICZOWA.

No... już lepiej tu w biały dzień nie zaglądać... Dopatrzyć by się tu można nie jednego. A zresztą niech mnie ciocia nie wyzywa, bo doprawdy...

DULSKA (wyzywająco).

Proszę — proszę powiedzieć, proszę się nie krępować.

JULJASIEWICZOWA.

Mam wzgląd na dzieci.

DULSKA.

Hesia, Mela — proszę wyjść! Felicyan, i ty zabieraj się także... (Hesia, Mela wychodzą — Dulski bierze gazetę, idzie do sypialni). Proszę cię — jesteśmy same. Mów, co mi masz powiedzieć.

JULJASIEWICZOWA.

Doprawdy, że ciocia zasługuje na to, ażeby się dowiedziała. I to cioci powiem, że jeżeli ciocia do mego domu zagląda, to przedewszystkiem ciocia powinna swój z brudów oczyścić.

DULSKA.
U mnie nic brudnego się nie dzieje. A przynajmniej po ulicach mój dom nie jest głośny.

JULJASIEWICZOWA.

Będzie, będzie... jak się porządnie rozkrzyczy w swoim czasie.

DULSKA.

Cóż to za iluzye?

JULJASIEWICZOWA.

Wytłumaczę, jak mnie ciocia na chrzciny poprosi.

DULSKA.

Moja pani! niesmaczne żarty. Ja i Felicyan dawno już głupstwa wybiliśmy sobie z głowy.

JULJASIEWICZOWA.

Ja też nie mówię, że ciocia będzie matką, ale — babką.

DULSKA.

Co? jak?

JULJASIEWICZOWA.

Zbyszko się o to postarał.

DULSKA.

Zbyszko? Zbyszko?

JULJASIEWICZOWA.

I... Hanka.

DULSKA.

Jezus, Marya! Co? jak? Kłamiesz — kłamiesz. Chcesz mnie chyba zabić! Strach! Nie dość, że mnie delożowali stróża, jeszcze takie coś wymyślają.

JULJASIEWICZOWA.

Ja? kłamię? Najlepiej niech ciocia sama się Hanki zapyta.

DULSKA.

Szkandal!... Hanka!... Hanka!... chodź tu w tej chwili...

JULJASIEWICZOWA.

Ja wolę tego nie słyszeć. Idę do dziewcząt. A jak ciocia się przekona, że nie skłamałam, to mnie ciocia przeprosi.

DULSKA.

Jutro rano! Hanka! Hanka! (Juljasiewiczowa wychodzi szybko — wpada Hanka z bielizną do magla).


SCENA XIII.
DULSKA — HANKA.
HANKA.

Wielmożna pani wołała? Ja do magla...

DULSKA.
Hanka! odpowiadaj — ale tak jak przed księdzem. Czy to prawda, że ty... że ty jesteś... że... (Hanka cofa się pod ścianę i stoi nieruchoma z oczyma szeroko otwartemi — Dulska naprzeciw niej, groźnie w nią wpatrzona).

DULSKA.

Odpowiadaj!

HANKA (z wysiłkiem).

Tak... proszę wielmożnej pani...

DULSKA.

Może kłamiesz? może chcesz naciągnąć...

HANKA.

Nie kłamię.

DULSKA.

Jak Boga chcesz mieć przy skonaniu?

HANKA.

Jak Boga chcę mieć przy skonaniu! (długa chwila milczenia — Hanka słoi nieruchoma, oparta plecami o ścianę. Po jej twarzy płyną duże ciężkie łzy).

DULSKA (po chwili).

Oddam ci książeczkę — zapłacę do pierwszego i wynoś się.

HANKA.

Ja wolę pójść zaraz.

DULSKA (opamiętywując się).

Tak będzie lepiej. Pakuj się... połóż bieliznę. Ja takich dziewczyn, co o swoją dobrą sławę nie dbają, nie mogę u siebie trzymać. Wyniesiesz się zaraz... Idę po książeczkę (wychodzi do sypialni — Hanka stoi nieruchoma chwilę, wreszcie ociera twarz i kieruje się do kuchni — Juljasiewiczowa wychodzi z pokoju dziewcząt).


SCENA XIV.
JULJASIEWICZOWA — HANKApóźniej MELA — ZBYSZKO.
JULJASIEWICZOWA.

Hanka!

HANKA.

Co?

JULJASIEWICZOWA.

Co się stało?

HANKA (z wybuchem płaczu).

Wielmożna pani wyrzuca mnie...

JULJASIEWICZOWA.

Zobacz się z panem Zbyszkiem.

HANKA.

Ale... co mi tam! niech ich za moją krzywdę! (wypada do kuchni).

MELA.

Ciociu! ciociu! i co? i co? ja się tak boję!

JULJASIEWICZOWA.
Idź do siebie. Nie pokazuj się.

MELA.

Boże mój! Ciociu, niech ich ciocia nie opuszcza (Juljasiewiczowa wpycha ją do pokoju dziewcząt — wchodzi Zbyszko).

ZBYSZKO (do Juljasiewiczowej).

Ty tutaj? to dziwne... tam twój oficer spaceruje przed bramą i czeka.

JULJASIEWICZOWA.

A tobie co do tego? Patrz lepiej, żebyś tu nie miał to, na coś zasłużył.

ZBYSZKO.

Cóż to za ton?

JULJASIEWICZOWA.

To ty zmień twój ton. Będziesz ty inaczej za chwilę śpiewał. Wydały się twoje sprawki z Hanką.

ZBYSZKO.

A... psia krew!

JULJASIEWICZOWA.

Aha! klnij. Dużo ci pomoże. Matka Hankę teraz wypędza. Ciekawa jestem, co twój honor uwodziciela każe ci teraz zrobić dla twej... ofiary (śmieje się ironicznie).

ZBYSZKO (chwyta za kapelusz).
Żmija!

JULJASIEWICZOWA.

Byłam pewna. Kapelusz w rękę i fiut! Najlepszy punkt wyjścia.

ZBYSZKO.

Milcz! Nie doprowadzaj mnie do passyi.


SCENA XV.
DULSKA — JULJASIEWICZOWA — ZBYSZKO.
DULSKA (w ręku książeczka).

Hanka! A ty tu? Nie wychodź!... Mam z tobą porachunek.

ZBYSZKO.

Tak, tak. Wiem już o co chodzi. I... pokazałaby mama wiele taktu, gdyby o tem nie mówiła.

DULSKA.

Taktu? taktu? Ty śmiesz mówić o takcie? ty, który taki skandal wywołałeś pod rodzicielskim dachem. Jak się to rozniesie po ulicy, to chyba dom sprzedać i wynieść się do Bruchowic, czy na Zamarstynów.

ZBYSZKO.

To moja rzecz.

DULSKA.
Bezwstydnik!... do tego doprowadzić, żeby mi potem byle kto oczy tem wykalał.

JULJASIEWICZOWA.

O, przepraszam! tem byle kto — to mam być ja?... Tego już zanadto. I to ciocia tak mówi? A czy wie ciocia, że ja potrzebuję tylko dwa słowa powiedzieć, aby ta śliczna historya inaczej wyglądała.

DULSKA.

Co powiesz to będzie kłamstwo. Takiej jak ty nikt nie uwierzy.

JULJASIEWICZOWA.

Jaka ja jestem, to jestem. Ale nigdy nie dopuściłabym się tego, czego się tu dopuszczono. (do Zbyszka) Wiedz o tem, że ciocia o Hance od początku wiedziała.

DULSKA.

Nieprawda.

JULJASIEWICZOWA.

Aha!... nieprawda. Przez palce się patrzyło... przez palce... dopiero teraz, jak grozi głośny skandal, to na Zbyszka — na Hankę...

ZBYSZKO.

A to ładna historya. I w jakim celu?

JULJASIEWICZOWA.

Żebyś w domu siedział...

ZBYSZKO.
A!... rozumiem!

DULSKA.

Ona kłamie!

ZBYSZKO.

Ona prawdę mówi. To bardzo na maminą moralność patrzy.

DULSKA (bije pięścią w stół).

Kłamie!

JULJASIEWICZOWA (tak samo).

Nie kłamię!

ZBYSZKO (tak samo).

Prawdę mówi. Ja to czuję! Ja to wiem! To jest to, co tu pełza tak brudno, tak ohydnie — co to za ścianę byle nie wyszło. Ale kto wiatr sieje, ten burzę zbiera! (biegnie do kuchni) Hanka! (Mela i Hesia ukazują się na progu).

DULSKA.

Zbyszek!

ZBYSZKO.

A chce mama wiedzieć co zrobię? chce mama wiedzieć? Ja się z Hanką ożenię!

DULSKA.

Jezus, Marya! Szlak mnie trafi.

MELA.
Mamo! przebacz im! błogosław!

DULSKA.

Odczep się! (Zbyszko wciąga Hankę).

ZBYSZKO.

Hanka! rzuć te łachy! zostaniesz tutaj nazawsze.

HANKA.

Kiedy mi pani wypowiedziała.

ZBYSZKO.

Zostaniesz! Ja się z tobą żenię.

HANKA.

Rany boskie!

DULSKA.

Ja nie pozwolę.

ZBYSZKO.

To się na nic nie zda.

JULJASIEWICZOWA.

Zbyszko! upamiętaj się!...

DULSKA
(do Dulskiego, który wszedł i patrzy zdumiony).
Felicyan! widzisz!... jaką twój syn daje nam synowę? (Dulski zainteresowany podchodzi). No... ruszże się... ty ojciec... przeklnij go, czy co, może się upamięta.

ZBYSZKO.

To na nic. Tak będzie... Niech raz taka szpetota unurza się we własnem błocie.

DULSKA.

Rany boskie! Jak mi się kto spyta, jak moja synowa z domu...

ZBYSZKO.

To powie mama, że nie z domu ale z chałupy. To będzie najgorsza kara... Hanka, padnij do nóg i proś o błogosławieństwo...

HANKA.

Proszę wielmożnej pani... ja... przecież...

DULSKA.

Idź precz!... Felicyan, odezwij się!

DULSKI.

A niech was wszyscy dyabli!!! (odchodzi do sypialni).

DULSKA (pada na kanapę).

Nie wytrzymam — daję słowo — nie wytrzymam.

ZBYSZKO.
Siadaj, Hanka — siadaj rzędem obok mamy. Teraz tu twoje miejsce... (sadza gwałtem Hankę na kanapę).

JULJASIEWICZOWA.

Zbyszko! (dzwonek — Hanka się zrywa i chce biegnąć otworzyć).

ZBYSZKO.

Siedź! nie ruszaj się.

HANKA.

Ja chcę otworzyć...

HESIA.

Ktoś idzie.

ZBYSZKO
(sadza gwałtem Hankę — i, stając na progu przedpokoju, mówi).

Niech kucharka idzie otworzyć i powie, że obie panie Dulskie przyjmują! (zasłona spada).






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.