Moralność pani Dulskiej (1907)/Akt II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moralność pani Dulskiej |
Podtytuł | Komedya w trzech aktach |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Felicyan! Felicyan!
Chodź! czemu nie chodzisz? Jeszcze niema dwóch kilometrów. Ja tam rachuję.
Ojciec idzie na Wysoki Zamek?
A jeszcze ma ojciec daleko?
Pięćset?
To ojciec już koło Teatyńskiej?
Ale tak! ale tak... a niech ojciec prędko idzie, bo tunel rozbijają.
Hesiu! czy Mela ubrana?
Jeszcze się pichci.
Ojciec nie rozumie? No... stroi się. Za ojca czasów tak nie mówiono? No to co? Teraz mówią...
Felicyan! przestań chodzić — już jesteś na Wysokim Zamku. Jutro pójdziesz do Kaiserwaldu (znika. — Hesia idzie do okna i chucha na szybę).
Pozamarzało... jakby w jakiem zlewie... (Dulski ogląda się i cicho idzie do pieca, wyłazi na krzesło i kradnie cygaro — w tej samej chwili Hesia się odwraca i widzi to — Dulski chrząka, idzie do przedpokoju — odziewa się — wraca — podchodzi do drzwi Dulskiej — stuka — ona wychyla się).
Już cię niesie do kawiarni? No... masz swoje dwadzieścia centów. Teraz będę codzień dawać po dwadzieścia centów. Tygodniowo — nie... na nic. Zaraz wszystko przetracasz z koleżkami. A wracaj na kolacyę! (znika. — Dulski chwilę stroi się przed lustrem — wreszcie wychodzi. — Hesia biegnie natychmiast do pieca — włazi na krzesło i kradnie cygaro).
Hesiu!... pokaż... coś ty wzięła?
No... cygara... wielka afera.
Ukradłaś?
Och!... przed chwilą ojciec kradł także. Jak taki kamienicznik może to robić, czemu ja nie mogę?
Po co tobie cygara?
Och! Kiedy?
Jak będzie galówka. A potem pojadę...
Gdzie?
Nad Bałtyk. Albo nie — dam cygaro kochankowi kucharki. Powiadam ci — widziałam go. Jest pucerem. No — rozumiesz? u lejtnanta, bardzo, bardzo...
Jak ty możesz się przyglądać takim.
Czemu? Czemu?... Cóżeś taka blada?
Głowa mnie strasznie boli.
Może i ty buchnęłaś cygaro?
Lepiej sprobuj ze mną chassés — moja złota, ja ciągle zapominam z której nogi — moja droga — znów ten nauczyciel będzie mnie wstydził... masz... rozwiązał mi się pantofel... Hanka! Hanka!... (wchodzi Hanka blada, zmieniona).
Zawiąż trzewik. Cóż znów i ty jesteś chora? Patrz Mela, jak ta wygląda.
Panience się tylko zdaje...
Ale — ledwo się włóczysz. A teraz możesz iść... (Hanka wychodzi).
To nic dziwnego. Ja wiem, dlaczego ona taka zmieniona.
Nic, Hesiu! to jej tajemnica. Mnie nie wolno nic powiedzieć — przynajmniej do czasu.
Jak chcesz — taka tam ma tajemnice... no — no... daj łapę... jak to chassés — un, deux — un, deux (gwiżdże).
Hesiu, nie gwiżdż!
Aha! ziemia się trzęsie — co? — no, a teraz walca — moja brylantowa (obejmuje ją — walcują).
Dlaczego mnie tak ściskasz?
Bo ja jestem mężczyzna.
Ale ja nie mogę oddychać.
Ty?
Ja! powiadam ci — studenty czerwienią się, jak buraki.
Puść mnie...
Co tobie?
Nie wiem... ale...
No, to zagraj — cichutko, żeby mama nie przyszła. Ja nie mogę wpaść w tempo... (popycha Melę do fortepianu). Walca... (Mela gra cichutko — Hesia chce tańczyć — robi pas — śmieje się — wpada w cake walka). Mela! cake walka!... (Mela gra cake walka cichutko — Hesia skacze — wchodzi Zbyszko).
A to co?
Na dwie, nie na jedną.
A co?
Skąd ty to umiesz?
Ignania mnie nauczyła. No wiesz — Ignania Olbrzycka. Jej brat ciągle w tinglach siedzi, więc ją nauczył, a ona mnie.
Myślałem, że cię twoja kucharka nauczyła.
Ona?
Przecież dopełnia twojej edukacyi.
Co znowu? Jak Bozię kocham — nie.
Znów się złościsz? a byłeś już jakiś lepszy. No... Mela jeszcze trochę... Powiedz, Zbyszko, czy dobrze? mój królu!... Tak? (tańczy).
Ależ nie — przegnij się... trochę jeszcze.
Jak? jak?... (tańczą oboje). Jak dobrze, jak miło — jakby po powietrzu się latało.
Co się tu dzieje? Co to za balet?
Dopełniam edukacyi mej siostry.
Hesia! jak możesz tak?... co to... (do Zbyszka) Z tobą to też jest krzyż pański. Albo chodzisz jak dzik, albo wyprawiasz waryacye i dziewczyny w to wciągasz.
Przedewszystkiem nie niesie.
Nogi was nie niosą?
To jest nieprzyzwoite i o tem się nie mówi.
A to przyzwoite ubrać dziewczęta jak baletniczki? O! jakie ażury!
To są dzieci, im wolno.
Ładne dzieci! Pannice, aż ha.
Wszystkie panienki z dobrych domów tak na lekcye tańca chodzą.
Niech się zaprawiają... niech się zaprawiają...
Do czego? Do czego?
Zbyszko!... milcz!... Jak śmiesz? (do Meli) Cóżeś taka blada?
Cóż dziwnego? zmarzła (ściemnia się).
Głowa mnie strasznie boli. Mamusiu! ja bym nie poszła.
Pokaż język! Biały. Znów coś zjadłaś (przykłada jej rękę do głowy). Rozpalona. No, z tobą... to też... może cię kłuje? co?
Tu mnie boli.
W lewej łopacie? Połóż sobie regolo. Jest tam używane, takie co ojciec przykładał. I rozbierz się.
Z czego? ona już rozebrana. Niech się raczej ubierze.
Piechotą idziecie? Ona — tak? Jeszcze was zaaresztują.
Rany boskie, nie wytrzymam. A lampy jeszcze nie zapalać. (do Zbyszka) Wychodzisz?
Nie.
To przypilnuj pieca. My wrócimy za godzinę. Mela, idź się przebrać... (Hesia i Dulska wychodzą — Mela do swego pokoju).
(Zbyszko chwilę stoi nieruchomy — potem wyciąga ręce leniwym, znużonym ruchem przed siebie — zwraca się do pieca — otwiera drzwiczki kopnięciem nogi, przysuwa sobie fotel — siada i siedzi tak spokojnie z papierosem przylgniętym do ust, z ręką opuszczoną na dół. — Światło czerwonawe go oświetliło. Jest znużony i smutny. — Drzwi się otwierają cicho, wsuwa się Hanka — widzi go — przybliża się — przyklęka i delikatnie, z jakąś psią pokorą, całuje go w rękę. — On głaszcze ją po głowie — czyni to machinalnie, nie patrząc na nią).
Proszę pana... ja...
Co? czego?
Ja idę... tam, gdzie pan kazał.
A... tak. Idź! idź!... A nie bój się — tylko mów śmiało i wyraźnie, jak i co.
No... czemu nie idziesz?
A bo ja wiem — tak mi jakoś...
Ach, nie marudź... idź... bo wrócą.
Pójdę! (wychodzi powoli — słychać jak zatrzaskuje za sobą ciężko drzwi).
Zbyszko!
Nie położyłaś się?
Nie mogę. Jeszcze mi gorzej. Czy ci nie przeszkadzam?
Nie. Ty jeszcze z całej familii jesteś najmożliwsza. Może dlatego, że jesteś chora, więc jest w tobie coś milszego, coś innego, jak u tamtych.
Coś innego? i czy myślisz, że dlatego że jestem chora?
Tak. Mnie się także zdaje, że ja się wszystkim usuwam, że mnie lada chwila ktoś potrąci, że...
To źle. Panna Dulska powinna iść naprzód tak... rozumiesz. Ktoś potrąci — ty jego... to powinna być nasza zasada. Jak najwięcej miejsca. Für die obere zehn tansend milionen kołtunen!
Zbyszko! dlaczego ty nas wszystkich tak nie lubisz?
Za mało „nie lubisz“. Ja was wszystkich nienawidzę i siebie razem z wami.
Siebie nienawidzisz także... A ja to znowu... Pozwól mi trochę z tobą porozmawiać. Dobrze? Jak szara godzina nadejdzie, to ja dałabym wszystko, żeby módz z kimś dobrze, cicho, spokojnie porozmawiać. Tylko że u nas to niepodobna. Jak w tartaku. Mama mówi, że się pracuje. Ale przecież można i myślą popracować. Prawda Zbyszku? (osuwa się przed nim tak, że światło z pieca oświetla grupę tych dwojga smutnych i zgnębionych).
Ty siebie nienawidzisz, a ja to siebie żałuję. Strasznie. Nie dzieje mi się nic złego. Mam ojca, mamcię, was, chodzę na pensyę — jestem prosta, dbają o mnie, dają mi żelazo, nacierają wodą — uczę się wszystkiego, a przecież, przecież, Zbyszko, mnie się zdaje, że mi się dzieje jakaś krzywda — że mnie ktoś więzi, że mi ściśnięto gardło, że... Ja ci tego opowiedzieć nie mogę, ale...
To źle, Melo, że ty tak czujesz — źle. Najlepiej pozbądź się tych sensacyi. Niedługo wyrośniesz, pójdziesz dobrze za mąż i będziesz świat rozbijać łokciami.
Nie — ja pójdę do klasztoru.
Gadanie. Głębsza warstwa weźmie górę. Będziesz taka, jak mama.
Ojciec przecież łokciami ludzi nie roztrąca.
To wszystko bardzo jakieś smutne.
Koń by zapłakał.
Ty ze wszystkiego się śmiejesz.
Tak śmieją się wisielce (chwila milczenia).
Zbyszko!
Co jeszcze?
Chciałam ci coś powiedzieć... ale... nie będziesz krzyczał? To widzisz z najlepszego serca. Bo... wtedy... jak ja widziałam...
Co?
Ciebie i Hankę. Tak mnie skrzyczałeś strasznie, a ja właśnie...
Bo mi żal i ciebie i Hanki. Ja ciągle o was myślę. Ja się nawet za was modlę. Bo wy musicie być bardzo nieszczęśliwi.
My? dlaczego?
Jakże? ona prosta sługa, ty urzędnik z prokuratoryi skarbu... jakże... i kochacie się... To bardzo smutne. Mamcia będzie się bardzo sprzeciwiać.
Sprzeciwiać?
No, jak się będziecie pobierać.
Czyś ty oszalała? ja z Hanką?
Cóż z tego że ona niby niżej. Przecież Zygmunt August i Barbara...
Ty jesteś jeszcze głupsza, jak myślałem.
Proszę cię... tylko mi nie wymyślaj. Ja będę po waszej stronie. Ja nauczę Hankę mówić po ludzku, i jeść widelcem, i będę ją uczyć tego, co umiem, aż ona będzie taka, jak my. Ja wam dopomogę.
Ty jesteś okaz.
Tylko jest coś, co mnie bardzo martwi. Nie wiem czy ci to powiedzieć...
No — wyduś.
Tylko ty Hance tego nie mów. Daj słowo. Oto... Hanka ma na wsi... narzeczonego. Tak, tak. Ale się nie martw. Ona go nie kocha. To finanz wach. Ja znalazłam korespondentkę od niego do Hanki. Tam było ślicznie napisane. Panno Haniu, Szanowna Pani! — Gołębiem ślę tę kartę pod nóżki panny i pytam czemu pisanie od niej takie rzadkie... Tak było. O! gołębiem... to ładnie. Choć na tej kartce nie było gołębia, tylko była różowa świnka i cztery prosięta, ale on zawsze tak z serca to napisał. I on ją musi kochać. Tylko że ona mu odpisuje, i to źle z jej strony, bo on tam pisze...
Ja tylko tak z dobrego serca.
Ja wiem.
I... nie gniewasz się?
Nie. Chodź — pocałuj mnie.
To... ty mnie nie nienawidzisz?
Nie. Teraz nie.
Dziękuję ci. Tak miło, kiedy ktoś łagodnie mówi... Dziękuję ci, Zbyszko (wychodzi cichutko do swego pokoju. — Zbyszko wstaje — idzie do okna, skąd pada światło zapalonej latarni — opiera czoło o szyby i tak zostaje. — Wchodzi Hanka spłakana, otulona chustką — przystępuje do Zbyszka i mówi cicho).
I co? i co?
Tak jest jak ja mówiłam (zanosi się cicho od płaczu).
Ładna historya! a to pech! (zaczyna chodzić po pokoju — Hanka pozostaje przy oknie w smudze światła — tragiczna w fałdach swej czarnej chustki).
Co ja teraz zrobię!
Jedź do domu.
Ale... żeby mnie tatko skórę zdarli. Nie pojadę.
Zresztą nie becz. Jeszcze daleko. Może się jeszcze co zmieni.
Ale... takim jak ja, to cygany los wyklną. Mnie zawsze najgorsze się trafi. Potrzebne mi to było. Boże! Boże!... To chyba się utopić.
Śmierć na wszystko pomoże.
Głupia jesteś.
Ale!... (płacze).
Cicho bądź! nie płacz, bo mnie dyabli wezmą...
(Długa chwila milczenia). Proszę pana, co ja teraz zrobię?
A to pech! a to pech!... (Hanka wybucha spazmatycznym płaczem, tuląc się do ściany — na palcach ze swego pokoju wysuwa się Mela).
Nie.
Ale słyszałam. I boję się, że to przezemnie. Pewnie o tego narzeczonego, co go masz na wsi. Ale dlaczego Hanka się z tem kryła. Tylko teraz to już trzeba przestać do niego pisać. Co się tak na mnie patrzysz. Ja wszystko wiem...
No, wszystko co się ciebie i Zbyszka dotyczy — rozumiesz?
I nie trzeba się bać. Ja będę z wami. Ojca też na waszą stronę przekabacę. Wszystko się zmieni i gdy już ślub się odbędzie...
Ta co panienka mówi. Któżby się ze mną teraz ożenił?
Jakto? kto?
Cudze dziecko? O czem ty mówisz, Hanka? A może ty już wdowa, że masz dziecko? I tego Zbyszkowi nie mówisz...
Cóż panienka mówi, że wszystko wie!
No... niby ty i Zbyszko. To będzie mezalians, ale trudno...
Dlaczego nic nie mówisz, Hanka? Dlaczego ciągle płaczesz? Przecież ja do ciebie z najlepszą intencyą. Nie płacz!... to się jakoś ułoży.
Nic się nie ułoży... pomsta na mnie... nieszczęście... och, czemu się ja rodziłam...
Boże... nie płacz, Hanka...
Hanka! nie płacz, bo mnie serce pęknie (pochyla się nad nią).
Niech mnie panienka puści!...
Jest tu kto? W kuchni drzwi otwarte... (spostrzega Melę i Hankę) Cóż wy tu robicie po ciemku? (Hanka ucieka). Co Mela ma za konszachty ze sługą?
To nie żadne konszachty, tylko to całkiem co innego. Hanka jest bardzo nieszczęśliwa, a ja ją pocieszam.
Najlepiej zapal lampę (Mela zapala lampę). I dlaczegóż to Hanka taka nieszczęśliwa?
Och! to straszna historya.
Nie mogę, ciociu... nie mogę... ale to jest okropne... to może się strasznie skończyć.
Najlepiej mi powiedzieć — może ja znajdę jaką radę.
To prawda. Ciocia taka mądra, to najlepiej potrafi z mamcią sobie poradzić (siadają przy stole pod lampą).
A cóż tu mama będzie mieć do czynienia?
Jakto? ona głównie. (po chwili) Ja cioci powiem — wszystko jak na spowiedzi — ale ciociu, jak ciocia mnie zdradzi, że to ja... to... już nie wiem co. Ciociu, ciociu!... tu stało się nieszczęście. Zbyszko zakochał się w Hance.
Tylko tyle?
Najprzód — skąd to wiesz?
Ja... podpatrzyłam. Niechcący! Jak Bozię kocham. Ja zaraz potem oczy zamknęłam.
Lepiej było przedtem. Cóżeś widziała?
Ciociu! oni się muszą pobrać... Oni się już całują!
No, skoro się już całują...
Tak, tak. Ja odkąd to zobaczyłam, to sypiać nie mogę już zupełnie. Co sobie przypomnę, to mną coś tak dziwnie zatarga. I płakać mi się chce, i smutno, i miło... Ale to ja. A mama to z pewnością Zbyszka przeklnie.
Nie bój się, cielątko. Mama Zbyszka za to nie przeklnie.
Cudze dziecko?
No tak. Hanka mówiła.
No... no... jak mówiła?
Ja jej mówię — pójdziesz za mąż — niby za Zbyszka ja ciągle myślałam. A ona nie płacze, ale ryczy, i woła — a! kto mnie teraz z cudzem dzieckiem weźmie!
Tak powiedziała?
Ciociu, ja nigdy nie kłamię. Tylko... ja tego wszystkiego ani weź pokombinować nie mogę. A ciocia co rozumie?
Rozumiem! Rozumiem!
Niech mi ciocia wytłumaczy. Moja najdroższa...
Nie, panienko. Ja ci tego nie wytłumaczę. Tylko niech Mela pamięta. Trzymać języczek za zębami. Ani słowa o tem do nikogo! Ani słowa. I dalej nie podpatrywać... Jakby się co znów zobaczyło — oczy zamknąć.
A ciocia się tem zajmie.
Może...
Moja ciociu święta. Oni się jeszcze wykradną albo zabiją. Tak było w Kijowie... Cicho... Zbyszko!
Jak się masz. Wychodzisz?
Tak.
Znów się puszczasz?
Siedziałeś przecież częściej już w domu.
Widocznie mam już dosyć.
Szkoda — lepiej wyglądasz. Utyłeś trochę.
Zbyszko — zaraz wrócą wszyscy — będzie herbata.
Nie czekajcie na mnie.
Mama będzie znów zła.
Dajcie mi spokój!
Mógłbyś być grzeczniejszy.
Po co?
Moja droga — raz chcesz aby ci uchybiać i aż prosisz się o to, to znów aby cię szanować. Wybierz już raz — matrona czy kokota.
Najlepiej zrobię, jeśli z takim brutalem mówić nie będę.
Najlepiej. A przestań się malować, bo wyglądasz jak kamienica odnowiona na przyjazd cesarza. Bądź zdrowa...
Tak!... ej, żebyś nie pożałował twojej brutalności.
Ja nigdy niczego nie żałuję! (wychodzi).
On znów taki zły, jak dawniej. I z Hanką się tak kłócili! tak kłócili! O! mamcia idzie przez kuchnię.
O cóż chodzi.
W tramwaju. Znów awantura. Jak Hesia siedzi, to przecież wygląda na dziecko, co niema metra wysokości. Mówię jej — skurcz się...
E! proszę mamy...
Ona na złość się wyciąga i zaraz potem z konduktorem secessja — wszyscy się patrzą...
Ach! bo o ten cent, czy dwa.
Kto nie szanuje grosza, ten nie wart... Hanka, nakrywaj! My tu pijemy herbatę teraz, bo piec w jadalni coraz gorszy.
Czemu go ciocia nie poprawi?
Albom ja głupia? I tak na przyszły rok nie będę tu mieszkać, tylko wynajmę. Wtedy mi lokator piec poprawi. Idę włożyć szlafrok. Hesia, przebrać się — Mela, zajmij się herbatą (wychodzi — Hanka nakrywa — Juljasiewiczowa obserwuje Hankę).
Dziś była marna lekcya — dobrze zrobiłaś, że cię nie było. Same sztubaki... (wybiega).
Hanka! cóżeś tak zmizerniała?
Zęby mnie bolą.
Zęby? (wchodzi Dulska).
Żywo samowar! bułki... wypijesz z nami herbatę?
Dobrze (wchodzi Mela — niesie książkę i koszyk z robotą — później Hesia z zeszytami i książkami — siadają przy stole — Dulska i Juljasiewiczowa siadają także przy frontowej stronie stołu).
Zbyszko wyszedł.
Wyszedł?
Ale pewnie zaraz wróci.
A mówiła ciocia, że się poprawił.
Bo też tak jest. Przekonał się, że niema jak dom i rodzina. Musiało mu coś wypaść.
Wcale nie. Mówił, że mu już zbrzydł ten dom i ta rodzina.
Mówił?
Tak. Przed chwilą. Zresztą nie mówił tak wyraźnie. Co mu tam zbrzydło... nie wiem. Dość że poszedł.
Patrz swego nosa. Z tym chłopcem już niema rady. Już mu tak dogadzam, żeby go tylko w domu przytrzymać.
E! proszę cioci — może właśnie to dogadzanie osiąga przeciwny cel.
Nie rozumiem. Przecież gdzie może być mu lepiej jak w rodzinnem kole?
Hm!...
Co ty za miny do ciotki wyprawiasz?
Do mnie? Zdaje się cioci. A co do tego rodzinnego koła...
Co ty wiedzieć możesz o tem. Wiecznie tylko gdzieś latasz. I przyznam ci się nawet, że zaczynają coś o tobie mówić.
O tobie mówią to, co sama chcesz aby mówili.
Naprzykład?
Że jesteś kokietka.
E!
Wywołujesz taką opinię. Dlaczego o mnie tego nikt nie powie.
Mogłaby ciocia przy dziewczynkach nauk mi nie dawać.
To są dzieci, więc nie rozumieją. A potem niech nawet słyszą. To będzie dla nich nauką na przyszłość — to ich nauczy, gdzie zaprowadzić może lekkomyślność i chęć przypodobania się (wchodzi Dulski — wita się z Juljasiewiczową skinieniem ręki — wyjmuje z kieszeni gazetę i siada koło stołu. Zaczyna czytać).
Moja droga. Ja przedewszystkiem pojmuję moralność i tę mam na względzie, czy tu w domu, czy...
To znaczy, że moje życie jest niemoralne?
Na zewnątrz... Ciągle cię widzą na ulicy.
Nie mogę chodzić po dachach.
Ufarbowałaś włosy na rudo. Gdzie widziałaś uczciwą kobietę z rudemi włosami?
No... tego już nadto.
Wczoraj naprzykład — Krężlowa mówiła.
Proszę, proszę. Moje sumienie jest czyste i nie boję się dnia białego.
No... już lepiej tu w biały dzień nie zaglądać... Dopatrzyć by się tu można nie jednego. A zresztą niech mnie ciocia nie wyzywa, bo doprawdy...
Proszę — proszę powiedzieć, proszę się nie krępować.
Mam wzgląd na dzieci.
Hesia, Mela — proszę wyjść! Felicyan, i ty zabieraj się także... (Hesia, Mela wychodzą — Dulski bierze gazetę, idzie do sypialni). Proszę cię — jesteśmy same. Mów, co mi masz powiedzieć.
Doprawdy, że ciocia zasługuje na to, ażeby się dowiedziała. I to cioci powiem, że jeżeli ciocia do mego domu zagląda, to przedewszystkiem ciocia powinna swój z brudów oczyścić.
Będzie, będzie... jak się porządnie rozkrzyczy w swoim czasie.
Cóż to za iluzye?
Wytłumaczę, jak mnie ciocia na chrzciny poprosi.
Moja pani! niesmaczne żarty. Ja i Felicyan dawno już głupstwa wybiliśmy sobie z głowy.
Ja też nie mówię, że ciocia będzie matką, ale — babką.
Co? jak?
Zbyszko się o to postarał.
Zbyszko? Zbyszko?
I... Hanka.
Jezus, Marya! Co? jak? Kłamiesz — kłamiesz. Chcesz mnie chyba zabić! Strach! Nie dość, że mnie delożowali stróża, jeszcze takie coś wymyślają.
Ja? kłamię? Najlepiej niech ciocia sama się Hanki zapyta.
Szkandal!... Hanka!... Hanka!... chodź tu w tej chwili...
Ja wolę tego nie słyszeć. Idę do dziewcząt. A jak ciocia się przekona, że nie skłamałam, to mnie ciocia przeprosi.
Jutro rano! Hanka! Hanka! (Juljasiewiczowa wychodzi szybko — wpada Hanka z bielizną do magla).
Wielmożna pani wołała? Ja do magla...
Odpowiadaj!
Tak... proszę wielmożnej pani...
Może kłamiesz? może chcesz naciągnąć...
Nie kłamię.
Jak Boga chcesz mieć przy skonaniu?
Jak Boga chcę mieć przy skonaniu! (długa chwila milczenia — Hanka słoi nieruchoma, oparta plecami o ścianę. Po jej twarzy płyną duże ciężkie łzy).
Oddam ci książeczkę — zapłacę do pierwszego i wynoś się.
Ja wolę pójść zaraz.
Tak będzie lepiej. Pakuj się... połóż bieliznę. Ja takich dziewczyn, co o swoją dobrą sławę nie dbają, nie mogę u siebie trzymać. Wyniesiesz się zaraz... Idę po książeczkę (wychodzi do sypialni — Hanka stoi nieruchoma chwilę, wreszcie ociera twarz i kieruje się do kuchni — Juljasiewiczowa wychodzi z pokoju dziewcząt).
Hanka!
Co?
Co się stało?
Wielmożna pani wyrzuca mnie...
Zobacz się z panem Zbyszkiem.
Ale... co mi tam! niech ich za moją krzywdę! (wypada do kuchni).
Ciociu! ciociu! i co? i co? ja się tak boję!
Boże mój! Ciociu, niech ich ciocia nie opuszcza (Juljasiewiczowa wpycha ją do pokoju dziewcząt — wchodzi Zbyszko).
Ty tutaj? to dziwne... tam twój oficer spaceruje przed bramą i czeka.
A tobie co do tego? Patrz lepiej, żebyś tu nie miał to, na coś zasłużył.
Cóż to za ton?
To ty zmień twój ton. Będziesz ty inaczej za chwilę śpiewał. Wydały się twoje sprawki z Hanką.
A... psia krew!
Aha! klnij. Dużo ci pomoże. Matka Hankę teraz wypędza. Ciekawa jestem, co twój honor uwodziciela każe ci teraz zrobić dla twej... ofiary (śmieje się ironicznie).
Byłam pewna. Kapelusz w rękę i fiut! Najlepszy punkt wyjścia.
Milcz! Nie doprowadzaj mnie do passyi.
Hanka! A ty tu? Nie wychodź!... Mam z tobą porachunek.
Tak, tak. Wiem już o co chodzi. I... pokazałaby mama wiele taktu, gdyby o tem nie mówiła.
Taktu? taktu? Ty śmiesz mówić o takcie? ty, który taki skandal wywołałeś pod rodzicielskim dachem. Jak się to rozniesie po ulicy, to chyba dom sprzedać i wynieść się do Bruchowic, czy na Zamarstynów.
To moja rzecz.
O, przepraszam! tem byle kto — to mam być ja?... Tego już zanadto. I to ciocia tak mówi? A czy wie ciocia, że ja potrzebuję tylko dwa słowa powiedzieć, aby ta śliczna historya inaczej wyglądała.
Co powiesz to będzie kłamstwo. Takiej jak ty nikt nie uwierzy.
Jaka ja jestem, to jestem. Ale nigdy nie dopuściłabym się tego, czego się tu dopuszczono. (do Zbyszka) Wiedz o tem, że ciocia o Hance od początku wiedziała.
Nieprawda.
Aha!... nieprawda. Przez palce się patrzyło... przez palce... dopiero teraz, jak grozi głośny skandal, to na Zbyszka — na Hankę...
A to ładna historya. I w jakim celu?
Żebyś w domu siedział...
Ona kłamie!
Ona prawdę mówi. To bardzo na maminą moralność patrzy.
Kłamie!
Nie kłamię!
Prawdę mówi. Ja to czuję! Ja to wiem! To jest to, co tu pełza tak brudno, tak ohydnie — co to za ścianę byle nie wyszło. Ale kto wiatr sieje, ten burzę zbiera! (biegnie do kuchni) Hanka! (Mela i Hesia ukazują się na progu).
Zbyszek!
A chce mama wiedzieć co zrobię? chce mama wiedzieć? Ja się z Hanką ożenię!
Jezus, Marya! Szlak mnie trafi.
Odczep się! (Zbyszko wciąga Hankę).
Hanka! rzuć te łachy! zostaniesz tutaj nazawsze.
Kiedy mi pani wypowiedziała.
Zostaniesz! Ja się z tobą żenię.
Rany boskie!
Ja nie pozwolę.
To się na nic nie zda.
Zbyszko! upamiętaj się!...
To na nic. Tak będzie... Niech raz taka szpetota unurza się we własnem błocie.
Rany boskie! Jak mi się kto spyta, jak moja synowa z domu...
To powie mama, że nie z domu ale z chałupy. To będzie najgorsza kara... Hanka, padnij do nóg i proś o błogosławieństwo...
Proszę wielmożnej pani... ja... przecież...
Idź precz!... Felicyan, odezwij się!
A niech was wszyscy dyabli!!! (odchodzi do sypialni).
Nie wytrzymam — daję słowo — nie wytrzymam.
Zbyszko! (dzwonek — Hanka się zrywa i chce biegnąć otworzyć).
Siedź! nie ruszaj się.
Ja chcę otworzyć...
Ktoś idzie.
Niech kucharka idzie otworzyć i powie, że obie panie Dulskie przyjmują! (zasłona spada).
