Mohort (Pol, 1875)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Pol
Tytuł Mohort
Podtytuł Rapsod rycerski z podania
Pochodzenie Dzieła Wincentego Pola wierszem i prozą; t.3 serya pierwsza: poezye (Poezye Wincentego Pola. Pierwsze wydanie zupełne. Tom II)
Wydawca F.H. Richter
Data wyd. 1875
Druk W. Maniecki
Miejsce wyd. Lwów
Indeks stron



IV.
T


Tyle to zdrowia, ach i szczęścia tyle,
Co dadzą człeku ranne życia chwile!
I takie były te ostatnie czasy
Na Ukrainie méj wojskowéj służby,
Zanim na niebie znaki lichéj wróżby
Zapowiedziały ostatnie zapasy...

Rzecz niepojęta — lecz wielkie wypadki
Poprzedza zawsze Narodu przeczucie.
Jak wśród tysiąca rozeznasz głos matki,
Jako treść pieśni poznasz po jéj nucie,
Tak po przeczuciu poznasz, co cię czeka,
I że stanowcza chwila niedaleka.

Głuche powieści obiegały w tłumie,
Które pojmować rozum ledwo umié,
A gdy je zwolna nie jeden duch badał,
Dziwny niepokój umysły owładał:
Bo straszne jakieś dochodziły słuchy,
Że się w mogiłach niepokoją duchy,
Że w węgłach domów coś strzéla i brzęczy,
Że nawet ziemia w czystym stepie jęczy,
Że krew w krynicznéj wodzie nawet bywa,
Że się w kościołach zapadają groby,
Że chodzą z dawna umarłe osoby,
A pies się w nocy jak szalony zrywa.

Jakiś koń dziki, co żywą krwią pryskał
We dnie, a w nocy żarem z nozdrzy ciskał,
Obiegał stada jak zwiastun złowrogi...
A nieraz nawet i w chorągwi naszéj
Tak razem we śnie coś wszystkich przestraszy,
Że koń i człowiek zrywa się na nogi.
A więc do straży! a straż stoi blada,
I od przestrachu ledwo mową włada,
I klnie się Bogiem, że jasność niezmierna
Oblała ziemię, jak ziemia obszérna —
A na niebiosach zeszła niebios Pani,
Że ziemia pękła, a z wielkiéj otchłani
Wyszły na sam przód ogniste języki,
A w ślad ich zbrojnych wojowników szyki.

Ot krótko mówiąc: coś strasznie się plotło,
I nocą groził kometa swą miotłą,
A kiedy zmory rozpędziło słońce,
Lecieli drogą do obozu gońce,
I to rozkazy nowe ze stolicy,
To nowe wieści biegły z okolicy...

Każdy to widział, że przyjdzie do wojny,
Z któréj nie łatwo będzie nam wyjść cało;
Lecz czém na większą burzę się zbierało,
Tém więcéj bywał Pan Mohort spokojny.

Pozór wojenny przybrał obóz cały,
I młody żołnierz nabierał postawy,
Bo co dzień nowe wieści obiegały,
Że całe wojsko ruszy do Warszawy.
Kresy ściągnięto — piechotne komendy
I artylerya stała pod Bracławiem,
A więc się znaczył i nam marsz tamtędy,

I każdy wiedział, że krótko zabawiem,
I że z Bracławia ruszym prosto w pole

Książe Mohorta mianował Oboźnym,
I niby Hetman we dnie okiem groźném
Po okolicy i po wojsku wodził,
A jak duch nocą po obozie chodził.

Ja byłem wówczas dany mu do boku,
I wierny świadek każdego już kroku,
Bo i sypiałem i jadałem razem,
I nic z tych czasów nie puściłem płazem.

Dni już ostatnich przed naszym pochodem
Wstał był pan Mohort swym zwyczajem rano,
Ale miał wielce twarz zafrasowaną;
A gdym o powód spytał mimochodem,
Rzekł mi: — „Pan Hetman śnił mi się nad ranem.
Hetman — śmierć pewna rycérskiemu człeku;
Ha, czas ze świata, bo téż już i z wieku.
A jak na jawie mówiłem z Hetmanem,
I oczywiście że mnie sam nawiedził —
Więc już nie długo będę się tu biedził;
I nie stąd pełen jest mój duch frasunku,
„Ale że może potrzebny ratunku”...

Uczułem zimno gdy mnie tknął buławą,
Gdy mi pokłonił i dał rękę prawą...
„Hetman, śmierć pewna — i nie ujdzie płazem;
Więc czas się przybrać i pojednać z Bogiem,
Bo sen poranny, to śmierć już za progiem,
Do monastéru pojedziem dziś razem.”

I gdy do stajni wstąpiliśmy oba,
Tylko Mohorta leżał koń u żłoba.

A więc podumał — „I on się gotuje;
Patrz Wasze, zgadłem, i koń drogę czuje....”

I gdy pachołek konie pokulbaczył,
Na przełaj stepem ruszyliśmy oba,
Ale Pan Mohort przemówić nie raczył,
Tak czarna serce zjęła mu żałoba:
I tylko milcząc w świat poglądał czasem,
Lub wstrzymał trochę konia przy mogile,
Albo zsiadł z konia i wytchnął na chwilę,
Gdyśmy stanęli pod strażniczym lasem.

Kiedy nareszcie błysnął nam z daleka
Krzyż monastéru, śród świętego gaju,
Rzekł: — „Czy wiesz Wasze, co to Waści czeka?
Będziesz za świadka — po starym zwyczaju;
Trzeba zakończyć poczciwie i ładnie,
Jak Bóg przykazał, to ziemskie kaléctwo;
Więc baczność, pamięć Waści mieć wypadnie,
Bo może przyjdzie kiedyś dać świadectwo.”

I jakoż ledwo że stanął w klasztorze,
Kazał przywołać z monastéru dziada,
I Łukowskiego bliskiego sąsiada,
Co od pół wieka siedział na futorze,
I razem poszli do lochów cerkiewnych.
I szmer się rozszedł, że Mohort te kraje
Pewno już rzuci, kiedy skarby zdaje,
Gdy wziął do lochów takich łudzi pewnych.

Mnie kazał spisać wszystko co miał w celi,
A własną ręką dodał już, co komu...
Potém z Łukowskim obaśmy musieli
Stwierdzić kodycyl — a potém do domu

Wyprawił obu — a więc naprzód dziada,
By go nikt z ludzi klasztornych nie badał,
Potém do furty sprowadził sąsiada,
A ciepłą ręką obom coś powkładał.

Gdyśmy od furty razem powrócili,
Rzekł mi wesoło po niejakiej chwili:
„I Waść nie wyjdziesz z rękoma gołemi;
Więc wybierz szablę, która się podoba,
Bo się to nada bardzo czasy témi,
I trzeba będzie z konikiem od żłoba!”
Wybrałem.

Dobra! wiernie w ręku siedzi —
Rzekł mi Pan Mohort: — „a teraz już pono
Czas do jutrzejszéj mieć się nam spowiedzi,
Bo na pacierze właśnie zadzwoniono.”
Cicho upłynął wieczór w naszéj celi,
Lampa mrugała przed świętym obrazem,
Psalmy pokutne mówiliśmy razem,
I dzisiaj jeszcze duszę mą weseli
Piękna pamiątka takiej chwili świętéj,
Gdzie jego duchem byłem w niebo wzięty.

Cicho noc zeszła — a nazajutrz rano
Mszę miał żałobną za duszę hetmana
Naprzód ksiądz Rektor — a po mszy żałobnéj
Wyszła wotywa w kaplicy osobnéj;
Pan Mohort ukląkł, odpiął karabelę,
Złożył wraz z czapką na stopniach ołtarza,
A sam padł krzyżem, że aż w grobach jękło
Choć dzień powszedni, ludzi było wiele,
A wszystkim serce tak od płaczu miękło,
Że nawet Kapłan — co się rzadko zdarza —

Gdy się do ludzi zwrócił od ołtarza,
Łzami się zalał.

W końcu po wotywie
I księża poszli, i lud się rozbieżał,
A Mohort ciągle krzyżem jeszcze leżał.
Widząc to rektor, skinął niecierpliwie
Na mnie i bliższych dwóch cerkiewnych braci,
I gdyśmy starca dźwignęli z podłogi,
Widoczne było, że przytomność traci,
Bo mu już ledwo statkowały nogi.

Rektor wziął szablę ze stopni ołtarza.
Nasadził czapkę Panu Mohortowi,
I kazał z sobą iść do refektarza:
Tam podał winną poléwkę starcowi,
I otarł pulsa i skronie i czoło...
A gdy Pan Mohort spojrzał znów wesoło
Po refektarzu — kiedy nam dziękował —
Rektor w refleksye:

„A Panie Szymonie!
Za cóż tak bardzo duch się upracował?
Wszak Waść najstarszy w Litwie i w Koronie,
I cały żywot za pokutę stanie;
A wszakże mówim i to dnia każdego
Modląc się Panu : — Od nieporządnego
W nieszczęściach smutku zachowaj nas
Panie!
A i Psalm mówi: — Nie usprawiedliwi
Nikt się przed Panem z tych co jedno żywi!
Co to tam myśleć, Panie poruczniku!
Po co tu, po co kusić Panem Bogiem,
Czasby odpocząć już w swoim kąciku,

I z przyjaciółmi zostać za tym progiem.
Zkąd myśl téj wojny — niech wojują młodzi,
A coś przyjaźni i Bogu się godzi.”
Więc Mohort na to: — „A to być nie może,
Jam nie potrzebny człowiek jest w klasztorze,
Bo ja ojczyźnie łaski nie uproszę,
Ja Boga chwalę, kiedy szablę noszę.”

Rektor do ręki — „Ja upraszam Pana,”
A Mohort upadł przed nim na kolana;
„Mój Ihumenie! o Boże mój, Boże!
Jegomość płaczesz. Czyż mi łez potrzeba?
Ta, coby po mnie zapłakała może,
Z niéj ni kosteczki — toć na miłość nieba
Zaklinam Waszmość, nie płacz, bo to boli,
O i nie próbój Waszmość mojéj woli
Łzami kapłana, bom człowiek ułomny,
Ale gdy legnę, bądź na duszę pomny!
Rektor go podniósł:
„Nie, Mości Rektorze!
Mnie nie na łożu kończyć i w klasztorze;
Kto czém wojował, niech od tego ginie!
Od krzyża swego nikt się nie wyprosi;
Dla mnie czas wielki — na złe się zanosi...

„Przez całe życie prosiłem jedynie
O śmierć szczęśliwą — i wysłuchać raczył
Pan mojéj prośby — Hetman mnie nawiedził,
Wiem jaki koniec Bóg dla mnie przeznaczył,
I już nie długo będę się tu biedził....”

Widząc ksiądz Rektor, że próżne namowy,
Poczcił nareszcie wolę siwéj głowy,
I do drzwi samych tylko odprowadził;

A w celi Mohort już się w drogę ładził.
Kiedy był gotów, przykląkł przed obrazem,
I jeszcze stoczek u lampy zapalił,
Święconą wodę podał mi u proga,
I rzekł spokojnie: — „Będzie tutaj Boga
Jeszcze i po nas wszelaki duch chwalił —
A teraz bracie wychodźmy już razem,
Dla ciebie piérwsza, mnie ostatnia droga.”

I zamknął celę, klucz za listwę schował,
Zdjął sygnet z palca, drzwi opieczętował,
I poszedł ze mną razem do ogrodu.

Tu stał dąb stary u samego wchodu,
A obok niego kapliczka nad zdrojem...
Mohort podumał i pokiwał głową,
I rzekł do dębu: — „Stój mój druhu zdrowo.
A i ty wodo upływaj pokojem;
Ja już ostatni raz tu z wami bawię;
Lecz jak mnie Pan Bóg, ja wam błogosławię.

„Gdym tu raz piérwszy stanął — byłem młody,
Lecz po ucisku i ciężkiej chorobie,
I nie wiedziałem, co sam z sobą zrobię;
Lecz gdym się napił z tego źródła wody,
I tu pomodlił w tego drzewa cieniu.
Natchnął Bóg łaską, i w owém natchnieniu
Na żywot cały znalazłem już radę;
Więc poję konia, i siadam, i jadę.”

„W tém mi Ihumen zabiegł z nagła drogę,
I rzekł z ludzkością: — „Ja puścić nie mogę,
Dom nasz, to stara gospoda rycérzy,
A już i słońce do spoczynku bieży,

To się téż godzi przyjąć tu gospodę,
A już na krésy sam jutro wywiodę. — ”
Więc zsiadłem z konia, i w téj saméj celi
Jam się noc piérwszą wówczas przenocował,
W któréj mnie późniéj tyle lat Bóg chował...
I odtąd tutaj zwykłem się spowiadał,
I tum szlachecki mój depozyt składał.

„Dawno przed Bogiem starzy przyjaciele,
Którzy zaznali tych związków początek,
I przeminęło w świecie rzeczy wiele,
Lecz dla mnie wiecznie pamiętny ten kątek,
Bo tu znalazłem bezpieczną ostoję,
Za którą odtąd dziękowałem co dnia
Bogu, co bierze na Opatrzność swoje
Biedną siérotę, wdowę i przychodnia.

„I Pan posadził mnie na równéj ziemi
I dał przyjaciół pomiędzy obcémi.

„Nigdym do związków w kraju się nie łączył,
Bo światem wichrzyć nie rozumiem cnotą!
I zawszem Boga prosił tylko o to,
Bym tak jak zaczął, przy chorągwi kończył;
Bo wojskowemu służba rzecz najzdrowsza.
Jeszczeć te związki przeciwku obcemu!..
Lecz jak nastała już praktyka nowsza,
Że związek stawał wbrew królowi swemu,
To już tę sprawę niech sam Pan Bóg sądzi,
I pono tylko w służbie człek nie zbłądzi!

„Raz tylkom w życiu z granicy ustąpił,
Ale nie przeto, abym krwi méj skąpił,
Tylko bom nie chciał przelewać krwi bratniéj;

Kiedy już przyszło do hańby ostatniéj,
Przetrwałem wojnę, związki i napaści,
I głód i dżumę, trzymając się właści;
Ale za krzywdy i za grzéchy stare
Nową Pan zesłał na tę ziemię karę.

„W chorągwi ludzi na rożenek prawie,
A tu step kipi czernią zbuntowaną...
I z siwą głową popaść téj niesławie
By z nożem walczyć szablą poświęcaną,
To dopust ciężki! i na pokuszenie
Nie wódź nas Panie! Krew to rzecz kosztowna,
A już krew bratnią w wielkiéj Bóg ma cenie.

„Stannica była porządnie warowna...
Więc rzekłem krótko towarzystwu memu:
I stać, i czekać — służba po staremu.

„Bunt się po kraju rozszérzał tymczasem...
A w tém ksiądz Rektor znagła znać mi daje,
Że na monastér jakaś czerń nastaje,
I obozuje pod poblizkim lasem!
Za to, że przyjaźń dobrą z Lachy chowa,
Ma oddać srébra! — A więc dzięki Bogu,
Że nie w obronie własnéj padnie głowa,
Lecz że ją złożym na święconym progu,
Rzekłem do wiary; i nocy téj saméj
Stanąłem jeszcze u klasztornéj bramy.
Struchlał ksiądz Rektor — bo jużciż sądzono,
Że na monastér idą hajdamaki;
Lecz gdy poznano i ludzi i znaki,
To w mgnieniu oka bramy otworzono.
Nim się dzień zrobił tak się poczt mój sprawił,
Że klasztor w stanie obrony postawił;

Były armatki, moździerze, i prochy,
I dość żywności i niepróżne lochy.

„O samym brzasku przybył pan Łukowski,
Co zebrał szlachtę, i wprędce uzbroił;
A więc tym strojem przy pomocy Boskiéj
Poczt nasz do razu prawie się podwoił.

„Otóż zatknąłem sztandar w dobréj wierze,
O wschodzie słońca, na owéj wieżycy,
I otrąbiłem pieśń Boga-Rodzicy.
Jako sodalis rycérskie pacierze
Zmówiłem razem z klasztorną załogą,
I sam na bramie wziąłem stanowisko.

„Patrzę — aż jadą jacyś ludzie drogą...
Gdy podjechali już pod mury blizko,
Kazałem spytać czego im potrzeba;
A oni rzekli — „i soli i chleba!”
Więc jakieś posły — kazałem otworzyć,
Zawiązać oczy, i wziąść w furtkę ciemną;
Z razu się jęli niby trochę trwożyć;
Lecz gdy sam na sam ujrzeli się ze mną,
Nabrali serca, i mówią mi w oczy:
Że się krew lacka po ich nożu toczy,
Że się ksiądz rektor ma w obozie sprawić,
I wsystko srébro i miody dostawić;
A gdyby w murach znalazł się Lach jaki,
To naprzód oddać ma wojenne znaki,
I z niemi pieszo iść do Atamana;
Inaczéj licho z monasterem będzie,
I nie dostoi już do jutra rana,
Bo hajdamaki wzięli górę wszędzie.

„Rzekłem więc krótko księdzu Rektorowi:
„Kto gospodarzem, niech ten tu stanowi.
Gdyby to miało monastér ocalić,
To ja się mogę z komendą oddalić,
I sam się spotkam z tą czernią na szlaku,
A tu wpaść nie dam, i nie wydam znaku!”

„Lecz się ksiądz Rektor nie wahał i chwali.
„Ja miałbym zdradzić a Święty Bazyli!
Ja głowę oddam, a duszy nie zdradzę,
Siebie i klasztor oddaje pod władzę,
I przy tym znaku, i przed tym obrazem
Brońmy się razem albo gińmy razem.”

— „Więc dosyć! rzekłem — kiedy taka wola,
To w Imię Pana mojego i Króla,
I najjaśniejszéj Rzeczypospolitéj,
Któréj znak stoi na téj twierdzy wbity,
Sądem hetmańskim już odtąd stanowię
O bezpieczeństwie załogi, i głowie.”

„Więc się już same osądziło bractwo:
Rabunek świątyń, jawne świętokradztwo.
Więc trzech na gardle skarać rozkazałem,
A już czwartego w powrót odesłałem,
Aby poselstwo do czerni odprawił. —
Skoro w obozie napowrót się stawił,
Tysiącem wilków zawył obóz cały;
A potém w niebo tumany się wzbiły,
I przypuszczono do nas atak śmiały,
Do bram klasztornych zbiwszy wszystkie siły.

„Ha, jużciż łatwiej było ich bić w kupie,
Stojąc za murem, gdy oślep lecieli;

Ale nie wiele brakło, że nie wzięli
Obronnéj bramy po swym własnym trupie.

„Po trzech atakach porządnie odparci,
Zawyli wściekle, i znikli jak czarci.
Więc trupy naprzód kazałem pochować,
I do obrony nowéj się gotować;
Bo dochodziły nas pono nie bajki,
Że hajdamackie zbierają się szajki,
I zamyślają na klasztor uderzyć;
Więc wypadało się w czujności dzierżyć.

„Jakoż zbliżały się znowu rozruchy,
I podchodziły dziady na podsłuchy,
I z każdą nocą zwiększała się trwoga;
Jednak gdy Pan Bóg chce człeka ocalić,
Nawet poganin umié się użalić
Nad obcą wiarą, i poczci sąd Boga.

„Jakieś się wojsko pomknęło po drodze,
Więc do obrony dałem znak załodze;
Wojsko porządne — więc pono nie kruki?
A w tém poznałem tatarskie buńczuki.

„Poznałem Murzę, sąsiada po koniu...
Zatrzymał ludzi opodal na błoniu,
I wysłał posła — więc pono nie zdrada?
Puściłem posła, a on mi powiada:
Że Murza słysząc o opresyi mojéj,
Jak sprzymierzeniec porzucił swę raję,
I w pogotowiu ku odsieczy stoi,
I wojsko w zaciąg Królowi oddaje.

„Prawda żem chował z Murzą przyjaźń starą,
Bo choć poganin, kochał sprawiedliwie;

Lecz nie poskromić buntów własną wiarą?
I pogan ściągnąć na swą własną niwę?
To mi się przecie jakoś nie zdawało...
Jeźli Bóg zechce, i tak wyjdziem cało!

„Podziękowałem tedy za przymierze,
A miałem spory turecki puharek,
Więc pełen złota dałem na podarek,
I konia z rzędem, i szablę sadzoną.
Przyjął to wszystko Murza w dobréj wierze.
A gdy na oścież bramę otworzono,
Samotrzeć tyko podjechał do bramy,
I w odwet złożył sztukę drogiéj lamy,
I sztukę złota za ostrze mi płaci,
Jako jest zwyczaj, nikt szabli nie bierze,
Kiedy się sercem na prawdę już braci.
Więc i jam w takie uwierzył przymierze,
A ksiądz Ihumen rad z téj całéj sprawy,
Dał sto baranów Tatarom odprawy.

„Cóż na to mówić? Chłopstwo na swawolę
Szatan rozpasał — a bisurmanowi
Pod czas przygodny dał Bóg taką wolę,
Że nie zwykł dawać lepszéj rycérzowi.

„W koło czychały hajdamackie szpiegi...
Kiedy więc Murza przywiódł swe szeregi,
Sądziło bractwo, że zawarł przymierze,
I pogranicze pod swój puklerz bierze.
Jakoż — choć Murzę nikt o to nie prosił,
Sojusz z Koroną przez posły ogłosił,
I zajął krésy, i póty stał wiernie,
Aż Bóg poskromił i ukarał czernię.

„Nim Pan Stępkowski upacyfikował
Bunt niepotrzebny — jam był już w stannicy;
I po staremu stałem na granicy,
I mą chorągiew tylko Bóg salwował.

„Świadkiem tych czasów jeno dąb i źródło:
Lecz dotąd wielbię miłosierdzie Boże
Wdzięcznością w sercu nigdy niewychłódłą,
Że nas nie dało na hańbę i noże!....”

Tu oko starca na krynicę padło,
I długo w źródło patrzał, jak w zwierciadło,
I z biegiem wody poglądał na strugę;
Zdjął sygnet z ręki, i rzekł zadumany:
„Oto mój klejnot od rodzica dany,
I już ostatnią oddał mi posługę,
I wszystko przeszło — jak to źródło bieży,
I cały żywot już za mną dziś leży!”....

„Ostatni z rodu, komuż go zostawię?
I komuż z duszy tak pobłogosławię,
Jako mnie ojciec niegdyś błogosławił?...

„Więc tobie ziemio! ty arko miłości,
Co wiernie trzymasz miłosierdzia klucze!
I tobie dębie! coś w prostéj wielkości
Szmerem swych liści wielkość Pana sławił...
A już ten sygnet niech wiecznie zdrój płucze!...”

I rzucił sygnet w sam środek krynicy,
I łza ostatnia błysła na źrenicy....




Na Anioł-Pański zadzwoniono z wieży;
Więc kędy w grobach legło koło bratnie,

Udał się jeszcze na modły ostatnie,
I do ostatniéj zasiadł już wieczerzy....

Modlitwą zaczął, i modlitwą skończył,
Ostatek miodu w puhary wysączył,
I powstał nagle — „To już do strzemienia!”
I podniósł oczy — „Tam do zobaczenia!”

A potém burkę zarzucił na kurtę,
I krzyknął nagle: — „Hej konia przed furtę!”
I jednym rzutem wsunął się na siodło,
Jakby go bardzo coś w sercu ubodło.

„Bądźcie tu zdrowi, i ostajcie z Bogiem!
Już ja nie stanę więcéj za tym progiem!”

I ścisnął konia, i kopnął się cwałem,
Że się dopiero za bramą zrównałem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Pol.