Mare nostrum/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SPOTKANIE W MARSYLJI.

Toni, nienawidzący podróży koleją ze względu na unieruchomienie podróżującego aż do odrętwienia, musiał jednak opuścić „Mare Nostrum“ i poddać się torturze, jaką było dlań zamknięcie w ciasnym przedziale, wespół z nieznajomymi, na przeciąg dwunastu godzin.
Chorego Ferraguta umieszczono w jednym z hoteli portowych w Marsylji. Zabrano go tam z francuskiego statku, przybyłego z Neapolu. Oniemiały z rozpaczy, szukał śmierci. W drodze usiłował po kilkakroć razy rzucić się w morze; by więc zapobiec ewentualnemu samobójstwu, musiano roztoczyć nad nim ścisły nadzór.
Wszystkiego tego dowiedział się Toni z ust jednego z kapitanów okrętu, Hiszpana, przybyłego z Marsylji następnego właśnie dnia potem, gdy dzienniki barcelońskie doniosły o śmierci Estebana Ferraguta w czasie storpedowania „Californian‘a“. Komiwojażer ów rozgłosił wszędzie opowieść o tem wydarzeniu, nie zaniedbawszy dodać, w jakich okolicznościach zetknął się z ojcem i jak ten, dowiedziawszy się o nieszczęściu, zemdlał z rozpaczy.
Toni pobiegł do domu kapitana. Wszyscy Blanesowie już tam byli; zwartem kołem otoczyli Cintę, usiłując ją pocieszać.
— Mój syn!... Dziecko moje?... jęczała matka, wijąc się z bólu na kanapie.
Chór rodzinny zaś zatopić chciał owe skargi w powodzi kwaśno-słodkich rad i zaleceń rezygnacji.
Nieszczęsna, dostrzegłszy Toniego, wykrzyknęła z rozpaczą:
— Jego ojciec!... Jego ojciec!...
I wpiła się oczyma w młodszego oficera, jakby spojrzeniem chciała wyrazić wszystkie swe myśli.
Toni lepiej niż inni znał owego ojca i wiedział, jakie istotne przyczyny zatrzymały go w Neapolu. Przecież to z winy Ferraguta właśnie chłopak wybrał się w tę bezsensowną podróż, której epilogiem była śmierć. Cinta w nieszczęściu tem dopatrywała się kary boskiej. Bóg, chcąc pokarać ojca za jego winy, ugodził w syna...
Oficer niezwłocznie wyszedł z salonu. Nie mógł znieść ani spojrzeń ani niedomówień dońi Cinty. I jakby wzruszeń tych jeszcze było niedość, w kilka godzin potem powiadomiono go o niemocy kapitana. Więc też pojechał do Marsylji...
Po przybyciu na miejsce kazał się zawieść do hotelu (jeden z hoteli, gdzie stawali zazwyczaj oficerowie floty handlowej). Ulisesa zastał na balkonie. Widać było stamtąd cały stary port.
Ulises wychudł był, oczy mu zapadły wgłąb i utraciły zwykły blask; zmierzwiona broda dowodziła, jak mało troszczył się teraz o swój wygląd.
— Toni! Toni!...
Uściskał swego zastępcę, rozpłakawszy się przytem w głos. Po raz pierwszy wówczas zapłakał i to mu, zdawało się, przyniosło pewną ulgę. Obecność Toniego przywoływała go zwolna do życia; na pamięć jęły mu przychodzić zapomniane wspomnienia podróży i interesów. Na widok Toniego budziły się w nim znowu dawne energje; Ferragtowi zdało się nagle, ze to „Mare Nostrum“ przypłynęło tu po niego.
Ale razem objął go wstyd i wyrzuty sumienia: Toni znał jego tajemnicę: jedyny to był przecież człowiek, z którym mówił o dostarczaniu paliwa niemieckim statkom podwodnym.
— Mój nieszczęsny Esteban!... Mój syn!...
Kapitan rozplątywać chciał związek fatalny, zachodzący pomiędzy jego tajemniczą wyprawą a śmiercią syna.
Toni miał wszakże wiele taktu. Opłakiwał śmierć Estebana, ale ani słówkiem nie wspomniał o częściowej winie ojca.
— Ja również — rzekł — straciłem dzieci... i wiem, że nie zyskuje się nie na rozpaczaniu... Spokoju, Ulisesie!...
Nie potrącił ani nawet słowem o sprawy, jakie poprzedziły to tragiczne wydarzenie. Gdyby Farragut mniej dokładnie był znał swego zastępcę, mógłby był przypuszczać, że tamten już o wszystkiem zapomniał; w gestach jego, w spojrzeniu przebijało się jedno tylko: pragnienie, by kapitan jaknajrychlej wrócił do zdrowia...
Dzięki tej obecności dyskretnego kompana Ulises wkrótce odzyskał siły i w kilka dni potem mógł opuścić pokój, w którym się już na śmierć niemal gotował, — by udać się do Barcelony.
Ze drżeniem prawie wchodził do siebie. Słodka Cinta, którą aż dotychczas — podobny w tem nieco do ludzi Wschodu, nie uznających duszy w kobiecie — uważał za istotę nieco od siebie niższą, teraz przejmowała go prawie strachem. Co też powie na jego widok?
Ona wszakże nie powiedziała nic z tego, czego się był obawiał. Pozwoliła się pocałować; poczem, pochyliwszy nieco głowę, wybuchła rozpaczliwem łkaniem, jakby obecność męża rozbudziła w niej żywsze jeszcze, niż przedtem, wspomnienie syna, którego już nigdy nie zobaczy. Wkrótce jednak osuszyła łzy na oczach i, bledsza jeszcze, smutniejsza, niż zwykle, wróciła do zwykłych zatrudnień domowych.
Ferragut patrzał, jak wraz z dwiema siostrzenicami, siedzącemi jej u nóg, w dalszym ciągu robiła wieczne swe koronki: odrywała się od nich jedynie, by się zatroszczyć o męża, dbając, by mu niczego w domu nie brakło. Było to jej obowiązkiem. Od dzieciństwa wiedziała, jakie są obowiązki żony marynarza, gdy ten, niby ptak przelotny, na kilka krótkich dni zawita do domu.
A jednak mimo całą tę troskliwość, Ulises czuł, jakby go od żony dzieliło teraz coś naksztalt niezgłębionej przepaści. Wrażenie to było zresztą zupełnie uzasadnione: wkrótce przekonał się o tem dowodnie.
Pewnego razu, chcąc niby promieniem słonecznym rozświetlić chmurne życie Cinty, ulegając też może porywowi dawnych uczuć, pozwolił sobie na przygarnięcie się miłosne do żony.
Ona ruchem obrażonej prawie wstydliwości odsunęła się odeń z całą energją...
Inną zgoła kobietę miał teraz Ulises przed sobą: zbladła, z nozdrzami drgającemi od gniewu, z błyskami obłąkania w oczach, Cinta wyrzuciła wreszcie ze siebie to, co zdawna w sobie taiła. Był to potok słów, rwących się od łez.
— Nie!... Nie!.. Żyć będziemy z sobą nadal, skoroś jest moim mężem i skoro Bóg zechciał, by tak było; ale cię już nie kocham: już cię nie mogę kochać!... Tyłeś mi zrobił złego!... A ja cię tak kochałam!... Możesz szukać w czasie swych podróży, w ciągli swych przygód plugawych, ale kobiety, coby cię tak jak ja kochała, nie znajdziesz!
I wspominać jęła w skardze bezbrzeżnej całą swą przeszłość, uplecioną z pokornej, niemal poddańczej miłości, z cierpliwej, nieskarżącej się, wierności:
— Zawszem ci towarzyszyła myślą w podróżach. Za powrotem wiedziałam zawsze, żeś o mnie zapominał, żeś mi bywał niewierny. Wszystko mi o tem mówiło: listy, jakie zostawały w kieszeniach, fotografje, jakie znajdywałam w książkach, aluzje twych kolegów, twe dumne czasem uśmiechy!
Na chwilę potok gwałtowny słów się urwał, płomień, jaki pod wpływem wspomnień wybiegł jej na policzki, teraz przygasł na nowo.
— Wyższa byłam jednakże ponad to wszystko — ciągnęła dalej. — Znam marynarzy: sama jestem córką marynarza. Ileż razy widziałam łzy na oczach matki, ileż razy budził się we mnie bunt na ich widok. Po przecież to, co robić mogą mężczyźni w odległych portach, łzy jednej nawet nie jest warte... Oh! żona, kochająca męża, wiele nieraz musi wycierpieć!... Ale gotowa jest też zawsze wybaczyć... Teraz jednak... Teraz!
Tej ostatniej właśnie zdrady małżonka mu darować nie mogła... Rywalkami jej nie były już dziewki przedajne z miast portowych, ani podróżne, mogące go obdarzyć ledwie paroma dniami rozkoszy, jak się rzuca, nie przystając nawet, jałmużnę ubogiemu. Tym razem Ulises się rozkochał jak smarkacz w kobiecie pięknej i wytwornej, w cudzoziemce, dla której zapomniał o swych sprawach, opuścił statek; która go zatrzymała na obczyźnie, zmuszając do zerwania niemal z rodziną. I biedny Esteban, już czający się prawie sierotą wskutek postępowania ojca, pojechał, by go odnaleźć, narażając się tym sposobem na śmierć... i to na taką śmierć!
W skargach Cinty było coś więcej, niż boleść obrażonej małżonki: było to uczucie rywalizacji w stosunku do owej pani z Neapolu. Cinta wyobrażała ją sobie jako damę, opływająca w zaszczyty i rozkosze. Zazdrościła jej owych środków, jakiemi się zdobywa mężczyzn; poczucie własnej wobec niej niższości budziło w Cineie teraz coś naksztalt głuchego gniewu.
— Jużem była postanowiła sobie, — ciągnęła znowu, — udać, że nie wiem o niczem. Miałam ukojenie w synu. Cóż mnie mogło obchodzić, cobyś ty robił?... Daleko byłeś, a syna miałam tu przy sobie... I już go więcej nie zobaczę!... Losem moim będzie teraz osamotnienie, aż do końca. Matką już być nie mogę, wiesz o tem dobrze, chora jestem i nie mógłbyś mi dać drugiego syna... I to ty właśnie, tyś mi odebrał tego, którego miałam!... Pomyśl, że przecież syn twój żyłby, gdybyś był nie został w Neapolu!
Litość brała patrzeć na Ferraguta. Schylił głowę, nie czując się na siłach ponawiać tych nieśmiałych protestów, z jakiemi początkowo zwrócił się był do żony.
— Gdyby tak wiedziała całą prawdę!... — ozwały się w nim wyrzuty sumienia.
Ale na szczęście Cinta nigdy się tego nie dowie; uświadomiwszy więc sobie ową niemożliwość, zniósł w pokornem milczeniu napastliwe jej wymówki. Jak zbrodniarz, którego sędzia, nie wiedząc nic o zbrodniach, skazuje za drobne jakieś wykroczenie.
— Nigdy już nie będę w stanie cię kochać, Ulisesie! Tyś się przyczynił do śmierci mego syna. Żyłby jeszcze, gdyby nie był pojechał, chcąc cię odnaleźć, chcąc ci przypomnieć o obowiązkach twych ojca i męża... Skoro myślę o tem, zaczynam cię nienawidzieć... nienawidzę cię!... Zabiłeś mi syna!... Jedyną pociechą jest mi ufność, iż jeśli masz jeszcze sumienie, to cierpisz bardziej bodaj odemnie.
Po tej okropnej scenie przekonał się Ferragut, że pozostała mu jedynie ucieczka. Już ten dom nie był jego domem; Cinta już mu nie była żoną. Pamięć o zmarłym stawać będzie wieczyście pomiędzy nimi. Miał tylko Ulises jedno już teraz wyjście: ruszyć z powrotem na morze. Statek będzie mu aż do końca jedynem przytuliskiem, jak niegdyś klasztory schroniskiem były dla zbrodniarzy...
Dnia pewnego oświadczył Toniemu, że za parę godzin podnieść mają kotwicę. Zaofiarował usługi swe marynarkom państw sprzymierzonych celem aprowidowania floty, blokującej Dardanele. „Mare Nostrum“ powiezie prowjant, broń, amunicję, samoloty.
Toni chciał naprzód perswadować: łatwo przecież można było znaleźć zlecenie bezpieczniejsze a równie korzystne; można było popłynąć do Ameryki...
— A moja zemsta? — przerwał mu Ferragut. — Chcę resztę życia poświęcić na czynienie wszelkiego zła, do jakiego tylko zdolny będę, mordercom mego syna. Sprzymierzeni potrzebują statków: daję im swój i siebie samego w dodatku.
Wiedząc zaś, co jeszcze młodszy oficer mógłby mu zaoponować, dodał:
— Nadto płacą mi dobrze. Na podróżach tych wiele zarobimy... Dadzą tyle, ile sam zażądam.
Po raz pierwszy, odkąd wciągnięto go na listę załogi „Mare Nostrum“, zastępca machnął wzgardliwie ręką na wspomnienie o cenie frachtu.
— Zapomniałem, — dorzucił Ulises,[1] uśmiechając się mimo przygnębienia — ta podróż to moja wielka idea: pracować będziemy na rzecz Rzeczypospolitej.
Wziąwszy więc w Anglii ładunek, parowiec popłynął ku Dardanelom. Ferragut chciał żeglować sam i odmówił ochrony niszczycieli, jakie zazwyczaj eskortowały konwoje statków handlowych.
Morze Śródziemne znał dobrze. Należał pozatem do państwa neutralnego; na zadzie statku powiewała bandera hiszpańska. Owo częściowe nadużycie własnej flagi nie budziło w nim żadnych wyrzutów sumienia. Szedł jedynie w danym wypadku za przykładem niemieckich korsarzy. osłaniających się flagą neutralną w celu zaskoczenia z nienacka upatrzonej ofiary. Najprzemyślniejsze, najniecniejsze wybiegi dawnych korsarzy odżyły teraz we flocie niemieckiej.
Statków podwodnych Ulises się nie lękał. Ufał w szybkość „Mare Nostrum“ i w swą szczęśliwą gwiazdę.
— Jeżeli napotkamy okręt podwodny, — rzekł do swego zastępcy, — pragnę tylko, byśmy go mieli przed sobą.
Pragnął wówczas móc rzucić parowiec swój całą siłą pary na okręt podwodny i dziobem ugodzić w jeden z boków.
Morze Śródziemne jednak nie było już tem, co dawniej: kapitan nie znał już wszystkich jego tajemnic; nie mógł pływać po niem z tą samą, co dawniej ufnością. Do kabiny schodził tylko, by się przespać, długie godziny spędzając wraz z Tonim na mostku kapitańskim. Obaj oficerowie rozmawiali. nie patrząc wzajem na siebie: z oczyma utkwionymi w morze, baczyli na najlżejsze falowania błękitnych przestworzy. Wszyscy ludzie załogi, ci nawet co nie byli na wachcie, rozumieli, iż trzeba się mieć na baczności...
Jeśli przypadkiem kapitan dłużej się zasiedział w kajucie, dręczyć go poczynały wnet straszliwe wspomnienia.
— Esteban!... Mój syn!...
I łzy stawały mu w oczach.
Pod wpływem wyrzutów sumienia z wściekłością obmyślał zemsty straszliwe. Wykonać ich wprost nie było sposobu, wiedział o tem wybornie, ale myśli te były mu chwilowem w bólu ukojeniem.
Pewnego dnia, porządkującą papiery, zapomniane w walizie, znalazł portret Frei. Zbudziły się w nim sprzeczne z sobą uczucia, gdy patrzał na uśmiech jej wyzywający, gdy się wpatrywał w jej oczy, pełne pewności siebie. Zachwycał się jej urodą; na wspomnienie o przeżytych razem upojeniach ogarniało go głębokie wzruszenie. A jednocześnie budziła się w nim krwiożercza żądza zemsty... Bo czyż Freya nie była również winna? Czyż nie zasługiwała na śmierć!
Podarł jej fotografję, a w chwilę polem pozbierał strzępy i troskliwie je razem poskładał.
Gniew przecież zwrócił się wnet przeciw innemu winowajcy. Przyszedł mu na myśl ów rzekomy dyplomata, ów von Kramer, co może własną ręką storpedował statek.
Gdybyż go tak spotkał przypadkiem! Jakżeby był szczęśliwy, mogąc się znaleźć z nim oko w oko!...

„Mare Nostrum“ podwakroć dowiozło ładunek armjom, walczącym na Dardanelach. Z Tenodos.[2] gdzie statek zarzucił kotwicę, widać było poprzez ogromne chmury dymu archipelag pływający pancerników. Jakby grzmot nieustanny brzmiały wciąż echa dział, ryczących u wejścia do cieśniny. Za trzecią podróżą na Bliski Wschód zawinął do Salonik. W początkach listopada wreszcie powrócił parowiec do MarsyIji. Musiał tam pozostać kilka dni celem dokonania niezbędnych napraw. Ulises, korzystając z tego, godziny całe spędzał na przechadzkach po mieście: lubił stary port i ciągnące się dokoła mroczne uliczki. Skoro zapadał zmrok, wracał do centrum miasta i, chodząc, przystawał przed kwiaciarniami na Belzunce.
Raz wieczorem był właśnie na Cannebiere i najspokojniej czekał na tramwaj, gdy nagle doznał uczucia, jakgdyby mu się ktoś poza nim usilnie przyglądał. Odwrócił się szybko i istotnie dojrzał na brzegu chodnika jakiegoś wygolonego mężczyznę w eleganckiem ubraniu, którego wziął zrazu za Anglika. Gentleman ów przystanął, zdziwiony, jakgdyby poznać miał Ferraguta.
Skrzyżowały się ich spojrzenia; pamięć wszakże Ulisesowi nie wyjaśniła nic... Człowieka tego nie przypominał sobie zupełnie. Był niemal pewien, że go nie widział nigdy w życiu. Owa twarz bez zarostu, owe oczy szaro-stalowe nie mówiły mu nic. Może nieznajomego wprowadziło w błąd jakieś podobieństwo. Musiało tak być istotnie, sądząc z szybkości, z jaką odwrócił się i odszedł.
Do spotkania tego kapitan nie przywiązywał początkowo żadnej wagi. Już wsiadając do tramwaju. zapomniał o niem; po pewnym czasie przyszło mu ono znowu na pamięć, tym razem wszakże w nieco odmiennem oświetleniu. Twarz Anglika nabrała teraz jakby nowego wyrazu. Nie chodziło tu o jej rysy: te bez wątpienia widział po raz pierwszy... Ale oczy nieznajomego przejmowały go jakimś dziwnym dreszczem... Oczy te znał napewno: spojrzenia te skrzyżowały się niejednokrotnie z jego wzrokiem. Gdzie jednakże!... I kiedy!...
Aż do powrotu na statek prześladowało go wspomnienie tego człowieka, a mimo to pamięć nie była w stanie podszepnąć mu odpowiedzi na pytania, jakie sam sobie zadawał. Dopiero znalazłszy się w gronie oficerów wespół z Tonim, przestał nareszcie myśleć o tem wydarzeniu.
Następnych dni zaobserwował sam na sobie szczególny objaw: spacerował po całych dniach po mieście, nie myśląc najzupełniej o owem spotkaniu, za każdym razem jednak, gdy znalazł się na Cannebiere, stawała mu przed oczyma wygolona twarz, przejmując go jakimś niewytłumaczonym niepokojem.
— Gdzie teraz może być mój Anglik? — myślał. — Gdzie ja go przedtem widziałem?... I czemu na chwilę nawet nie wątpię, żeśmy się jednak znali poprzednio?
I poczynał przyglądać się ciekawie wszystkim przechodniom, przyśpieszając niekiedy kroku, by móc zbliska zajrzeć w twarz tym, którzy ztyłu przypominali mu nieznajomego.
Pewnego popołudnia zdawało mu się, że spostrzegł go w powozie do wynajęcia, mknącym szybko; gdy jednak chciał za nim podążyć, powóz znikł w jednej z przecznic.
Znów minęło dni kilka i kapitan zapomniał wreszcie o owem spotkaniu. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Statek był gotów i popłynąć miał do Anglji, by zabrać stamtąd ładunek broni dla armji, wałczącej na Bliskim Wschodzie.
Zrana w dniu wyjazdu wysiadł na ląd, nie mając zresztą zamiaru iść do centrum miasta. W jednej z ulic portowych była golarnia, dokąd uczęszczali hiszpańscy kapitanowie okrętów. Malownicza paplanina golarza rodem z Kartaginy[3], chromolitografje z walkami byków na ścianach, dzienniki madryckie, rzucone na obitej ceratą kanapie, gitara, zapomniana gdzieś w kącie, wszystko to razem tworzyło atmosferę hiszpańską, miłą śródziemnomorskim włóczęgom.
Ferragut chciał przed wyjazdem odświeżyć nieco brodę przy pomocy nożyczek gadatliwego patrona. W godzinę potem, odprowadzany aż na próg i żegnany po tysiąc razy, wychodził ze sklepu. Szedł szeroką, odludną, cichą ulicą, ciągnącą się wzdłuż doków.
Żelazne wrota wszędzie były pozamykane; magazyny, puste teraz, dzwoniące od ech niby nawy kościelne, tchnęły jeszcze mocnemi zamachami towarów, jakie się tam mieściły w czasie pokoju: wanilją, cynamonem, skórami, nitratami i fosfatem. W ulicy dokoła widać było jednego, jedynego człowieka: szedł zwrócony tyłem ku wewnętrznej części portu, wprost ku Ferragutowi. Między dwoma murami z cegieł widać było w głębi, na bulwarze, stosy towarów, gromady czarnych robotników, wozy ładowne i wagony. Dalej jeszcze rysowały się sylwety statków i las masztów ich i kominów; na ostatnim planie ciemniała szara tama kamienna; po niebie, obmytem świeżo przez deszcz, snuły się białe chmurki nakształt stada białorunnych owiec.
Człowiek, idący od portu z oczyma utkwionemi w Ferraguta, przystanął nagle i, zawróciwszy na miejscu, skręcił na bulwar. Ruch ten rozbudził ciekawość kapitana, któremu się raptem wydało, iż ów przechodzień musiał być „jego Anglikiem“. Wyglądał tylko mniej elegancko, niż poprzednim razem. Człowiek ów szedł teraz szybko i Ferragut widział go jedynie ztyłu. Ale instynkt górował obecnie nad wzrokiem... Już mu się nic potrzebował przyglądać nawet: to był Anglik.
I, nie wiedząc sam czemu, przyśpieszył kroku, chcąc go dogonić. W chwilę potem, gdy tamten znikł za rogiem jednej z przecznic, Ulises ruszył za nim biegiem.
Nadbiegłszy na bulwar, spostrzegł, że ów człowiek oddalał się krokiem elastycznym, wyglądającym niemal na ucieczkę. Przed Ferragutem piętrzyły się stosy towarów z wąskiemi pośród nich krętemi przejściami. Mógłby go tam wnet stracić z oczu: chwila jeszcze i nie doścignie go zupełnie.
Zawahał się: „Ostatecznie z jakiejże racji nagabywałby miał tego człowieka!“ W tejże chwili jednak, właśnie gdy sobie zadawał to pytanie, zbieg zwolnił nieco kroku i odwrócił się, by zobaczyć, czy go ścigano. Mgnienie oka starczyło, by Ferragut zrozumiał nagle wszystko. On, co nie mógł rozpoznać tego człowieka, gdy się oń otarł niemal na chodniku na Cannebiere, teraz nie wahał się już ani chwili. A przecież tamten był odeń o jakieś pięćdziesiąt metrów i zwrócił się doń tylko przez moment profilem... Ale jakby się jakaś zasłona rozdarła przed oczyma marynarza, rzucając snop światła raptem na wszystkie jego niepewne wspomnienia. Zbiegiem był — nie ulegało to najmniejszej wątpliwości — von Kramer, rzekomy hrabia rosyjski. Był ucharakteryzowany i to właśnie dotychczas zbijało z tropu Ferraguta. Oficer niemiecki musiał niewątpliwie „pracować“ w Marsylji, organizować może nowe siły wywiadowcze: nie dość mu było widocznie, iż ułatwił był przed kilku miesiącami dostęp niemieckim statkom podwodnym na morze Śródziemne.
Ferragut przystanął ze zdumienia. Jak topielcowi zaczęły mu przelatywać przed oczyma z zawrotną, nieopisaną szybkością wszystkie sceny, przeżyte przezeń: Neapol, wyprawa na goelecie, aprowidowanie statków podwodnych, storpedowanie „Californian’a“... I to ten człowiek, być może, zamordował mu Estebana!...
Ujrzał siebie samego, dzieckiem jeszcze, zasłuchanego w porcie walenckim w opowieści stryja Trytona. Czyż nie wspominał on o pewnej nocy, spędzonej w małej kawiarence w Aleksandrji, gdzie musiał był nożem torować sobie przejście?
Ulises instynktownie sięgnął ręką do pasa. Nic!... Przeklęte niech będzie życie współczesne i owe rzekome bezpieczeństwa, pozwalające niby człowiekowi na swobodne poruszenie się bez broni. Były inne porty, gdzie Ferragut nie wysiada! na ląd bez rewolweru w kieszeni, ale tu w Marsylji!... Nawet scyzoryka nie miał przy sobie; nic prócz pięści... Dałby w owej chwili statek swój, życie swe nawet za broń jakąś, którąby go mógł zabić... zabić go od jednego ciosu...
Porwała się w nim wściekłość żywiołowa śródziemnomorca. Zabić!... Nie wiedział, w jaki sposób, ale chciał zabić.
Narazie jednak trzeba było zatrzymać wroga, który mógł był uciec. Ferragut chciał się nań rzucić, walczyć z nim na pięści i na zęby, nakształt ludzi pierwotnych, nim jeszcze wynaleziono maczugi. Tamten miał może broń przy sobie; marynarz jednak, łaknący pomsty, myślał jedynie, by go zabić, nie obawiając się o siebie samego zupełnie.
By nie stracić z oczu nieprzyjaciela Ulises przyśpieszył biegu. Już się nawet nie troszczył o to, że zbudzić może podejrzenia, i zachowywał się tak, jakby był gdzieś na odludziu. W biegu pochwycił kołek, leżący na ziemi, i, uzbrojony w ten sposób, biegł dalej.
Wszystko to trwało ledwie parę sekund. Tamten począł również biec i znikł po chwili poza stosami towarów.
Kapitan jak przez mgłę widział sylwety ludzi, porywających się dokoła niego z ziemi, usiłujących mu zagrodzić drogę. Nabiegłemi krwią oczyma rozróżniał twarze czarne i białe... Byli to robotnicy, wyładowywujący okręty, wojskowi i cywilni; człowiek ów, biegnący jak oszalały, wydał się im podejrzanym.
Wściekły, iż mogą go zatrzymać, ścigający zaklął przez zęby. Ludzie ci, idąc za instynktem podświadomej sprawiedliwości tłumu, zważali jedynie na prześladowcę; zbieg nie obchodził ich zupełnie. Ulises nie mógł pohamować gniewu: trzeba było odsłonić tajemnicę.
— To szpieg!... Szpieg niemiecki!
Rzucił to głosem głuchym, przerywanym ze zdyszenia; a przecież żaden z jego rozkazów nie znalazł dotychczas równego posłuchu. „Szpieg“!... Szereg głosów powtórzył ów okrzyk zgodnem echem, na wołanie ludzie porwali się ze wszystkich stron: jakby z pod ziemi wyrośli; magiczny wyraz leciał z ust do ust aż hen, w dal, budził grozę na statkach i na bulwarze. „Szpieg“!... Ludzie, słysząc to, przyśpieszali biegu, robotnicy porzucali ładunki, by go ścigać, majtkowie zbiegali z parowców, by wziąć udział w owem polowaniu na człowieka.
Owego, co pierwszy rzucił hasło pościgu, wyminął teraz pęd ogólny, jaki się porwał na wołanie, Feraguta, choć biegł w dalszym ciągu, prześcignął strzelcy afrykańscy, robotnicy z doków, dozorcy portowi, marynarze, ukazujący się raptem z ciasnych przejść pomiędzy skrzyniami a pakami towarów, rzekłoby się charty, myszkujące w zagajach w boru, łasice, ścigające królika w wąskich przesmykach nory. Zbieg był już niemal otoczony, gdziekolwiek się był zwrócił, wnet jak z pod ziemi wyrastał nieprzyjaciel; poniechał też labiryntu ciasnych przejść, wybiegł na drugą stronę doków i ruszył prosto przed siebie bulwarem.
Polowanie na otwartym terenie nie trwało długo. „Szpieg!“ Głosy szybsze od ludzi, leciały przed zbiegiem. Słysząc nawoływania ścigających, robotnicy, dotychczas pracujący i nie zwracający uwagi na zajście, — teraz zabiegali drogę uciekającemu.
I zbieg znalazł się wnet między dwiema gromadami ludzi: jedna, zagięta w łuk barkiem nazewnątrz czekała nań, zaparłszy się nogami w ziemię, druga, wyciągnąwszy się w drugi łuk, odwrotnie wygięty, biegła w trop za nim. Końce obu łuków się zbiegły: szpieg został ujęty.
Ferragut dojrzał go, jak niesłychanie blady, bez tchu, toczył dokoła spojrzeniem ściganego wierzą, pragnącego jeszcze mimo wszystko walczyć w swej obronie. Chciał może wydobyć rewolwer, by drogo sprzedać życie. W pobliżu murzyn jakiś porwał się nań, zbrojny, w potężny kij. Szpieg wyjął z kieszeni papier i chciał go ponieść do ust. Ale w tejże chwili murzyn chlasnął okropnie kijem i ręka ujętemu zwisła bezwładnie. Chcąc stłumić okrzyk bólu, szpieg zagryzł wargi.
Papier upadł na ziemię; wszystkie ręce wnet poń sięgnęły. Podoficer jakiś go rozwinął. Był to kawałek cienkiej bibułki: wyrysowany był na niej kontur morza Śródziemnego; morze podzielone było jak szachownica na kwadraty; w środku każdego z nich był numer porządkowy. Kwadraty były więc odcinkami pola walki; numery służyły do zawiadamiania statków podwodnych telegrafem bez drutu, gdzie czekać mają na okręty sojusznicze, by je tam móc storpedować.
Inny podoficer wyjaśnił pospiesznie najbliższym sąsiadom doniosłość wykrycia. „Tak, to szpieg!“ Oświadczenie to przyjęte zostało z uniesieniem: udało się polowanie! Ale jednocześnie zbudziła się żywiołowa żądza pomsty, pod której wpływem tłum wpada zawsze we wściekłość.
Najzajadlejsi byli majtkowie: oni to istotnie narażeni byli najbardziej na ataki statków podwodnych. „A, bandyta!“ I szpieg zachwiał się pod ciosami.
Liczni jednak podoficerowie otoczyli i osłonili jeńca przed tłumem; Ferragut mógł go wówczas zbliska obejrzeć: już mu się skroń krwawiła od ciosu; na otoczenie poglądał zimno i wyniośle... Kapitan zdał sobie wówczas sprawę, że Niemiec włosy, miał pomalowane.
Szpieg ufał, że zdoła uciec; schwytany, chciał naprzód złudzić pokorą: sądził, że jeszcze można będzie się wykłamać. Ale papier, jaki chciał zniweczyć, był teraz w ręku wrogów. Wykręty jużby się na nic nie przydały.
Wyprostował się teraz dumnie, jak żołnierz, czujący, że nie ujdzie śmierci. Budził się w nim oficer-kastowiec; na szary tłum, biorący udział w pościgu, poglądał z wysoka; obrony żądał od tych, których kepi obrzeżone były złotym galonem.
Dostrzegłszy Ferraguta, spojrzał mu prosto w oczy: na wroga patrzył ze wzgardą lodowatą, z pychą wyższości. Wargi wygięły mu się pogardliwie. Nie padł z nich żaden wyraz, ale kapitan zrozumiał owe słowa niewypowiedziane: Niemiec go lżył. Były to obelgi, jakiemi człowiek, na drabinie społecznej stojący wyżej, lży niewiernego sługę. W pysze swej oficera i szlachcica von Kramer siebie tylko winił: popełnił błąd, zawierzywszy lojalności zwykłego patrona floty handlowej.
— „Zdrajca! Zdrajca!“ — zdawały się powtarzać oczy jego i wargi.
Wzgarda ta oburzyła Ulisesa. W obliczu jednak bezbronnego nieprzyjaciela zapanował nad gniewem.
Wśliznąwszy się pomiędzy lżących i grożących szpiegowi, przysunął się doń i, spojrzawszy mu prosto w oczy, rzucił stłumionym szeptem:
— Syn mój!... jedyne dziecko moje poniosło śmierć; był on na pokładzie „Californian‘a“!
Szpieg posłyszawszy to, zmienił się na twarzy. Zaciśnięte wargi się odemknęły; wyrwał się poza nich leciutki okrzyk zdziwienia.
— A!
I pogarda, malująca się dotąd w jego oczach, zagasła. Wnet potem spuścił oczy ku ziemi i schylił głowę...
Tłum, wrzeszcząc, klnąc, poszturkując, pochwycił go i powlókł. Nikt nie zwrócił nawet uwagi na tego, kto pierwszy wszczął alarm i rozpoczął pościg.
Tegoż wieczora „Mare Nostrum“ opuściło Marsylję,




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment tekstu przetłumaczono na podstawie tekstu oryginalnego z wydania Vicente BLASCO IBAÑEZ MARE NOSTRUM (NOVELA) PROMETEO Gemanías, 33.— VALENCIA (Published in Spain) Copyright 1919, by V. Blasco Ibáñez.
  2. Jedna z wysp Archipelagu, u wybrzeży Azji Mniejszej.
  3. Mowa tu o Kartaginie hiszpańskiej, mieście portowem na południowym wschodzie, nad m. Śródziemnem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.