Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nawy kościelne, tchnęły jeszcze mocnemi zamachami towarów, jakie się tam mieściły w czasie pokoju: wanilją, cynamonem, skórami, nitratami i fosfatem. W ulicy dokoła widać było jednego, jedynego człowieka: szedł zwrócony tyłem ku wewnętrznej części portu, wprost ku Ferragutowi. Między dwoma murami z cegieł widać było w głębi, na bulwarze, stosy towarów, gromady czarnych robotników, wozy ładowne i wagony. Dalej jeszcze rysowały się sylwety statków i las masztów ich i kominów; na ostatnim planie ciemniała szara tama kamienna; po niebie, obmytem świeżo przez deszcz, snuły się białe chmurki nakształt stada białorunnych owiec.
Człowiek, idący od portu z oczyma utkwionemi w Ferraguta, przystanął nagle i, zawróciwszy na miejscu, skręcił na bulwar. Ruch ten rozbudził ciekawość kapitana, któremu się raptem wydało, iż ów przechodzień musiał być „jego Anglikiem“. Wyglądał tylko mniej elegancko, niż poprzednim razem. Człowiek ów szedł teraz szybko i Ferragut widział go jedynie ztyłu. Ale instynkt górował obecnie nad wzrokiem... Już mu się nic potrzebował przyglądać nawet: to był Anglik.
I, nie wiedząc sam czemu, przyśpieszył kroku, chcąc go dogonić. W chwilę potem, gdy tamten znikł za rogiem jednej z przecznic, Ulises ruszył za nim biegiem.
Nadbiegłszy na bulwar, spostrzegł, że ów człowiek oddalał się krokiem elastycznym, wyglądającym niemal na ucieczkę. Przed Ferragutem piętrzyły się stosy towarów z wąskiemi pośród nich krętemi przejściami. Mógłby go tam wnet stracić z oczu: chwila jeszcze i nie doścignie go zupełnie.
Zawahał się: „Ostatecznie z jakiejże racji nagabywałby miał tego człowieka!“ W tejże chwili jednak, właśnie gdy sobie zadawał to pytanie,