Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdzie teraz może być mój Anglik? — myślał. — Gdzie ja go przedtem widziałem?... I czemu na chwilę nawet nie wątpię, żeśmy się jednak znali poprzednio?
I poczynał przyglądać się ciekawie wszystkim przechodniom, przyśpieszając niekiedy kroku, by móc zbliska zajrzeć w twarz tym, którzy ztyłu przypominali mu nieznajomego.
Pewnego popołudnia zdawało mu się, że spostrzegł go w powozie do wynajęcia, mknącym szybko; gdy jednak chciał za nim podążyć, powóz znikł w jednej z przecznic.
Znów minęło dni kilka i kapitan zapomniał wreszcie o owem spotkaniu. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Statek był gotów i popłynąć miał do Anglji, by zabrać stamtąd ładunek broni dla armji, wałczącej na Bliskim Wschodzie.
Zrana w dniu wyjazdu wysiadł na ląd, nie mając zresztą zamiaru iść do centrum miasta. W jednej z ulic portowych była golarnia, dokąd uczęszczali hiszpańscy kapitanowie okrętów. Malownicza paplanina golarza rodem z Kartaginy[1], chromolitografje z walkami byków na ścianach, dzienniki madryckie, rzucone na obitej ceratą kanapie, gitara, zapomniana gdzieś w kącie, wszystko to razem tworzyło atmosferę hiszpańską, miłą śródziemnomorskim włóczęgom.
Ferragut chciał przed wyjazdem odświeżyć nieco brodę przy pomocy nożyczek gadatliwego patrona. W godzinę potem, odprowadzany aż na próg i żegnany po tysiąc razy, wychodził ze sklepu. Szedł szeroką, odludną, cichą ulicą, ciągnącą się wzdłuż doków.

Żelazne wrota wszędzie były pozamykane; magazyny, puste teraz, dzwoniące od ech niby

  1. Mowa tu o Kartaginie hiszpańskiej, mieście portowem na południowym wschodzie, nad m. Śródziemnem.