Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znał uczucia, jakgdyby mu się ktoś poza nim usilnie przyglądał. Odwrócił się szybko i istotnie dojrzał na brzegu chodnika jakiegoś wygolonego mężczyznę w eleganckiem ubraniu, którego wziął zrazu za Anglika. Gentleman ów przystanął, zdziwiony, jakgdyby poznać miał Ferraguta.
Skrzyżowały się ich spojrzenia; pamięć wszakże Ulisesowi nie wyjaśniła nic... Człowieka tego nie przypominał sobie zupełnie. Był niemal pewien, że go nie widział nigdy w życiu. Owa twarz bez zarostu, owe oczy szaro-stalowe nie mówiły mu nic. Może nieznajomego wprowadziło w błąd jakieś podobieństwo. Musiało tak być istotnie, sądząc z szybkości, z jaką odwrócił się i odszedł.
Do spotkania tego kapitan nie przywiązywał początkowo żadnej wagi. Już wsiadając do tramwaju. zapomniał o niem; po pewnym czasie przyszło mu ono znowu na pamięć, tym razem wszakże w nieco odmiennem oświetleniu. Twarz Anglika nabrała teraz jakby nowego wyrazu. Nie chodziło tu o jej rysy: te bez wątpienia widział po raz pierwszy... Ale oczy nieznajomego przejmowały go jakimś dziwnym dreszczem... Oczy te znał napewno: spojrzenia te skrzyżowały się niejednokrotnie z jego wzrokiem. Gdzie jednakże!... I kiedy!...
Aż do powrotu na statek prześladowało go wspomnienie tego człowieka, a mimo to pamięć nie była w stanie podszepnąć mu odpowiedzi na pytania, jakie sam sobie zadawał. Dopiero znalazłszy się w gronie oficerów wespół z Tonim, przestał nareszcie myśleć o tem wydarzeniu.
Następnych dni zaobserwował sam na sobie szczególny objaw: spacerował po całych dniach po mieście, nie myśląc najzupełniej o owem spotkaniu, za każdym razem jednak, gdy znalazł się na Cannebiere, stawała mu przed oczyma wygolona twarz, przejmując go jakimś niewytłumaczonym niepokojem.