Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zbieg zwolnił nieco kroku i odwrócił się, by zobaczyć, czy go ścigano. Mgnienie oka starczyło, by Ferragut zrozumiał nagle wszystko. On, co nie mógł rozpoznać tego człowieka, gdy się oń otarł niemal na chodniku na Cannebiere, teraz nie wahał się już ani chwili. A przecież tamten był odeń o jakieś pięćdziesiąt metrów i zwrócił się doń tylko przez moment profilem... Ale jakby się jakaś zasłona rozdarła przed oczyma marynarza, rzucając snop światła raptem na wszystkie jego niepewne wspomnienia. Zbiegiem był — nie ulegało to najmniejszej wątpliwości — von Kramer, rzekomy hrabia rosyjski. Był ucharakteryzowany i to właśnie dotychczas zbijało z tropu Ferraguta. Oficer niemiecki musiał niewątpliwie „pracować“ w Marsylji, organizować może nowe siły wywiadowcze: nie dość mu było widocznie, iż ułatwił był przed kilku miesiącami dostęp niemieckim statkom podwodnym na morze Śródziemne.
Ferragut przystanął ze zdumienia. Jak topielcowi zaczęły mu przelatywać przed oczyma z zawrotną, nieopisaną szybkością wszystkie sceny, przeżyte przezeń: Neapol, wyprawa na goelecie, aprowidowanie statków podwodnych, storpedowanie „Californian’a“... I to ten człowiek, być może, zamordował mu Estebana!...
Ujrzał siebie samego, dzieckiem jeszcze, zasłuchanego w porcie walenckim w opowieści stryja Trytona. Czyż nie wspominał on o pewnej nocy, spędzonej w małej kawiarence w Aleksandrji, gdzie musiał był nożem torować sobie przejście?
Ulises instynktownie sięgnął ręką do pasa. Nic!... Przeklęte niech będzie życie współczesne i owe rzekome bezpieczeństwa, pozwalające niby człowiekowi na swobodne poruszenie się bez broni. Były inne porty, gdzie Ferragut nie wysiada! na ląd bez rewolweru w kieszeni, ale tu w Marsylji!... Nawet scyzoryka nie miał przy sobie; nic prócz pięści... Dałby w owej chwili statek swój, życie