Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój syn!... Dziecko moje?... jęczała matka, wijąc się z bólu na kanapie.
Chór rodzinny zaś zatopić chciał owe skargi w powodzi kwaśno-słodkich rad i zaleceń rezygnacji.
Nieszczęsna, dostrzegłszy Toniego, wykrzyknęła z rozpaczą:
— Jego ojciec!... Jego ojciec!...
I wpiła się oczyma w młodszego oficera, jakby spojrzeniem chciała wyrazić wszystkie swe myśli.
Toni lepiej niż inni znał owego ojca i wiedział, jakie istotne przyczyny zatrzymały go w Neapolu. Przecież to z winy Ferraguta właśnie chłopak wybrał się w tę bezsensowną podróż, której epilogiem była śmierć. Cinta w nieszczęściu tem dopatrywała się kary boskiej. Bóg, chcąc pokarać ojca za jego winy, ugodził w syna...
Oficer niezwłocznie wyszedł z salonu. Nie mógł znieść ani spojrzeń ani niedomówień dońi Cinty. I jakby wzruszeń tych jeszcze było niedość, w kilka godzin potem powiadomiono go o niemocy kapitana. Więc też pojechał do Marsylji...
Po przybyciu na miejsce kazał się zawieść do hotelu (jeden z hoteli, gdzie stawali zazwyczaj oficerowie floty handlowej). Ulisesa zastał na balkonie. Widać było stamtąd cały stary port.
Ulises wychudł był, oczy mu zapadły wgłąb i utraciły zwykły blask; zmierzwiona broda dowodziła, jak mało troszczył się teraz o swój wygląd.
— Toni! Toni!...
Uściskał swego zastępcę, rozpłakawszy się przytem w głos. Po raz pierwszy wówczas zapłakał i to mu, zdawało się, przyniosło pewną ulgę. Obecność Toniego przywoływała go zwolna do życia; na pamięć jęły mu przychodzić zapomniane wspomnienia podróży i interesów. Na widok Toniego budziły się w nim znowu dawne energje;