Mare nostrum/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MATER AMPHITRITE

Gdy „Tryton“ od czasu do czasu pojawiał się w Walencji, czynna zawsze dońa Cristina zmieniać musiała jadłospis domowy. Tryton jadał tylko ryby i nic prócz nich: będąc też z gruntu oszczędna, pani domu ze drżeniem w sercu myślała o niebywałych zaiste cenach, do jakich morszczyzna dochodzi w Walencji.
Obecność doktora burzyła również spokojne życie rodzinne. Od świtu, gdy mieszkańcy rozkoszowali się jeszcze najsłodszym snem przy akompanjamencie ledwie dosłyszalnych pierwszych turkotów ulicznych i pierwszych podźwieków dzwonów, drzwi nagle poczvnały stukać hałaśliwie a stopnie schodów dudniły pod ciężkiemi krokami: to Tryton wychodził, nie mogąc usiedzieć w zamknięciu śród czterech ścian, skoro się tylko rozwidniło. Idąc za porannym ruchem ulicznym, dążył na rynek i tam stawał na długie chwile przed kwiaciarkami, których towar wabił przedewszystkiem klijentele kobiecą.
Oczy kobiet biegły ku niemu instynktownie i wpatrywały się weń z wyrazem zainteresowania i trwogi. Niektóre rumieniły się, odchodząc, wyobrażając sobie mimowoli, czem by mógł być uścisk tego brzydkiego a niepokojącego olbrzyma.
— Pchłę mógłby zgnieść na ramieniu! — mawiali marynarze z jego wioski, chcąc dać pojęcie o prężności jego mięśni.
Był istotnie zbudowany jak atleta. Z popod ciemnej jego skóry przebijały się tylko muskuły i ścięgna; ani źdźbła tłuszczu: wszystko to, co nie mogłoby wyprodukować siły, zostało wyeliminowane. Zdaniem Labarty, podobny był do bogów morskich. Był Posejdonem, takim, jakiego sobie wyobrażali pierwsi poeci greccy, z czarną, kędzierzawa czupryną, z twarzą ogorzała od słonych podmuchów, z wijącą się brodą, rozdzieloną w dwa kędzierzawe szpice, czyniące wrażenie jakby jeszcze ociekały wodą. Nos, przypłaszczony wskutek jakiegoś ciosu otrzymanego przed wielu laty, oczy małe, skośne, uparte nadawały jego twarzy wyraz azjatyckiego okrucieństwa, ginący wnet, skoro tylko w uśmiechu odsłoniły się zęby jasne a równe, zęby marynarza, zwykłego się żywic wędzonemi i solonemi rybami.
Skoro przybywał do Walencji, w ciągu pierwszych dni chodził po ulicach z pewnem wahaniem. Bał się przejeżdżających powozów; stykanie się z przechodniami na chodnikach krępowało go. Ruch owej stolicy prowincjonalnej wydawał mu się nie do zniesienia. A zwiedził przecież największe porty na obu półkulach. Po pewnym czasie wreszcie wyszukiwał instynktem jakby drogę do portu, by odnaleźć morze swe umiłowane, to, które co rano tam, nad brzegami Mariny, witało go pierwsze, skoro tylko drzwi domu otwierał.
Ruch na wybrzeżu, zgrzyt żurawi, turkot wózków, głuche melopeje robotników, wyładowujących okręty, wszystko to przypominało mu młodość, cudowne czasy, gdy jako lekarz pędził żywot na statkach transatlantyckich.
Przechodząc obok mieszczan walenckich, którzy, siadłszy na wybrzeżu, łowili ryby na wędkę, Tryton z wyrazem współubolewania spoglądał na dno ich pustych koszyków. Tam, hen, w swych stronach ojczystych, nim słońce wzeszło, miewał już na dnie barki zapas żywności na cały tydzień. Biedne te miasta!
Stojąc na krańcu mola, błądził wzrokiem no nieobjętem morzu i opisywał bratankowi cuda, kryjące się za widnokręgiem: na lewo — hen, poza temi błękitnemi górami Oropesy, obrzeżającemu zatokę walencką, dostrzegał, zdawało się, bogatą Barcelonę, gdzie miał licznych przyjaciół; Marsylię, straż przednią Wschodu, zasiadła w Europie; Genuę z pałacami w schody ustawionemu na wzgórzach, okrytych ogrodami. Wprost przed nim był Neapol z dymiącym wiecznie Wezuwjuszem, rozdzwoniony muzyką i smagłemi tancerkami o złotych kolczykach. A dalej — wyspy greckie; tam, w głębi zielonawej cieśniny Konstantynopol, a po za nim wrota do morza Czarnego.
Po prawej była Afryka. Patrzał, zdawało się, na porty egipskie, gdzie zepsucie, drzemiące za dnia, zdaje się budzić z zachodem słońca; na Aleksandrie, gdzie po kawiarniach tańczą zdradliwe almeje,[1] przyodziane jedynie w chusteczkę do nosa... trzymaną w ręku...
Oczy doktora odwracały się od morza, by skupić się na jego własnym, spłaszczonym nosie. W pamięci stawała mu upalna noc egipska, mocna whisky, zaduch, dotknięcia nagich ciał kurtyzan, sprzeczka z marynarzami Północy o czerwonej cerze, walka w mroku... Zbiegł wreszcie z okrwawioną twarzą na statek, który o świcie podniósł szczęściem kotwicę. Jako prawy śródziemnomorzec nie wysiadał nigdy na ląd, nie zabrawszy z sobą noża za pasem... i nożem wyciąć sobie musiał drogę.
„Co za czasy!“ myślał Tryton raczej z żalem, niźli z wyrzutem sumienia. I dodawał jakby na swe usprawiedliwienie: „Ba, miałem wówczas lat dwadzieścia cztery!“
Pod wpływem tych wspomnień zwracał oczy ku błękitnawej masie, która oku, w szkła nieuzbrojonemu, wydawała się jakby oderwana od lądu. Był to przylądek, kończący się Mongîem, najdalej wysuniętym punktem półwyspu — wielki przylądek Ferrarius starożytnych geografów — zamykający od południa zatokę walencką.
Wyglądał on naksztalt dłoni: góry na nim przypominały przeguby między kłykciami. Palce wbijały się w morze, tworząc cyple San Antonio, San Martin, Nao i Almoraina. (Wielkiego palca brakło). U jednej z zatok, jakie się między niemi tworzyły, leżały strony ojczyste Trytona; dom Ferragutów, niegdyś łowców maurytańskich korsarzy, potem przemytników, gdy się nastręczała sposobność, — stał tam jeszcze.
Tamto Tryton pragnął żyć i umrzeć; nie pożądał już widoku coraz-to nowych lądów; przeciwnie rozbudziło w nim nareszcie owo zamiłowanie do życia osiadłego, jakie chwyta nagle włóczęgów morskich i przykuwa ich do skały nadbrzeżnej, jak mięczaki i morskie porosty.
Przechadzki po porcie szybko nużyły Trytona. Morze w Walencji w jego oczach nie było morzem prawdziwem. Wody rzeczne, wody z kanałów irygacyjnych nadawały mu kolor mętny. Gdy w górach Aragonji padały deszcze, zatokę zdawała się zalewać jakaś ciecz ziemista; fale stawały się rude, a piany żółkły. Doktór też utrzymywał, że ryby z zatoki miały nieznośny posmak błocka. Przytem nie mógł się codziennie rozkoszować pływaniem po morzu. Gdy się zaczął rozbierać na plaży pewnego zimowego ranka, ludzie zbiegli się ze wszystkich stron: zamiar ów wydał się im czemś niezwyklem.
— Jadę sobie! — oświadczał wreszcie państwu notarjuszostwu. — Nie pojmuję, jak wy tu możecie wytrzymać.
Podczas jednego z takich odjazdów Tryton ubrdał sobie, by zabrać z sobą Ulisesa. Był to początek lata; chłopak miał przed sobą trzy miesiące wakacyj, a notarjusz, nie mogąc się zbytnio oddalać od miasta, zamierzał spędzić lato wraz z rodziną w Cabańalu, ohydnej miejcowości nadmorskiej, pociętej cuchnącemi kanałami. Dzieciak wskutek przepracowania w szkole blady był i niedokrwisty. Stryj, oświadczając, że zrobi go silnym i zwinnym nakształt delfina, zdołał uporem wreszcie wyrwać go matce.
Ulises, przybywszy po raz pierwszy do domu doktora, począł się przedewszystkiem zachwycać trzema fregatami, zawieszonemi u sufitu w jadalni: były to trzy cudowne statki, którym nie brakło ani jednego żagla, ani jednego bloku, ani liny, ani kotwicy, a które pływać mogły po morzu bez względu na niepogodę — z lilipucią załogą.
Było to dzieło dziadka Ulisesa, „ojca“ Ferraguta. Pragnąc wyzwolić synów swych od owej ciężkiej służby morskiej, w jakiej rodzina jego trwała od szeregu wieków, wysłał ich obu na uniwersytet do Walencji, by zostali „panami ze stałego lądu“. Starszy, Esteban, ledwie ukończywszy studja, objął urząd notarjusza w Katalonii. Młodszy, Antonio, by staremu się nie przeciwić, został doktorem: ale zdobywszy ów stopień naukowy, począł pełnić swój zawód na statku transatlantyckim. Ojciec zamknął mu drzwi na morze, dał się więc na morze przez okno.
„Ojciec“ Ferragut spędził swa starość w samotności. Gospodarzył: doglądał kilku winnic, leżących jedna ponad drugą na zboczu nad wybrzeżem morskiem, w pobliżu domostwa. Z synem notarjuszem utrzymywał korespondencję w miarowych odstępach. Od czasu do czasu z owych krain odległych, które stary marynarz śródziemnomorski znał ledwie ze słyszenia, dochodziło słówko jakieś od ulubieńca, od młodszego. Stary długie godziny bezczynności wypełniał dłubaniem w cieniu altany owych stateczków, patrząc na morze jaśniejące a błękitne. Z rąk jego wychodziły zawsze wielkie fregaty o przepysznem ożaglowaniu. Pocieszał się w ten sposób, iż w ciągu całego życia bywał kapitanem jedynie na niezdarnych felukach[2] nie różniących się niczem od statków z minionych stuleci; felukami temi woził wino do Cette,[3] albo też ładował na nie zakazane towary, jakie spławiał do Gibraltaru lub na wybrzeża afrykańskie.
Ulises wprędce zdał sobie sprawę z niezwykłej popularności, jaką się cieszył stryj doktór; popularności, na którą zresztą składały się sprzeczne z sobą czynniki. Ludzie uśmiechali się, gdy była o nim mowa, jakby na wzmiankę o szaleńcu; ale uśmiechy te dostrzec można było tylko w jego nieobecności, wszystkich bowiem w stosunku do niego przejmowała pewna obawa. Przytem uważano go też za pewną sławę miejscową. Siła jego była dumą i postrachem całej okolicy, a nadto widział on wszystkie morza na własne oczy!
Parobcy wiejscy, próbując mocy swych pięści w utarczkach z marynarzami ze statków angielskich, przybywających po ładunki suszonych rodzynków, w razie porażki, pocieszali się wspominaniem doktora:
— Ba, żeby doktór tu był... Cóż dlań znaczyłoby z półtuzina Anglików!
Nie było bo próby siły najniezwyklejszej w świecie, o którejby nie twierdzono, iż doktór dać ją jest zdolny. Jak wielcy wodzowie budził wiarę powszechną.
Czasami, w ranki zimowe jasne i rozsłonecznione, cała wieś wylegała na brzeg, z niepokojem patrząc na morze bezludne. Starzy marynarze, grzejący się na słońcu w pobliżu łodzi, wyciągniętych na piasek, wypatrywali gdzieś na skraju widnokręgu jakiś punkt ledwie dostrzegalny, kołyszący się na falach.
Każdy krzykiem donośnym rzucał domysł. Miał to być pływak, wskazujący, gdzie zapuszczono kotwicę, szczątek masztu, resztka jakaś ze statku, co się gdzieś rozbił daleko. Zdaniem kobiet musiał to być topielec...
Aż nagle ktoś napół pytał:
— A może to doktór?...
Następowało długie, niepokojące milczenie... Aż oto kawał drzewa przybierał kształt głowy, trup poczynał się poruszać. Wielu dostrzegało już zapienienie się fal dokoła popiersia, tnącego wody jak dziób statku; miarowy ruch potężnego ramienia... Tak, tak, to był doktór! Podawano sobie wzajem odwieczne lunety, przez które widać było brodę, nurzającą się w wodzie, i twarz, marszczącą się w wysiłku.
Wreszcie, doktór dobijał do brzegu i wychodził z wody, nagi i przeczyście bezwstydny, jak bóg...
Nie było cypla, któregoby nie zechciał, jak delfin, opłynąć dokoła. Zdawało się, iż wyczuwał potrzebę przemierzenia zasięgiem ramion wszystkich zatok i przystani, jak właściciel, sprawdzający pomiary swej posiadłości. Był to człowiek-statek. Ciął sobą piany skłębione dokoła skał podwodnych i wody śpiące, gdzie snują się zwolna śród gwiazd morskich ryby o błyskach perłowej macicy.
By wypocząć, siadał na czarnych złomach skalnych, pokrytych płaszczami wodnych porostów, na skałach, wynurzających się z wód lub kryjących się pod wodą zależnie od igry fal; na skałach, co cierpliwie wyczekują nocy i oślepłego statku, któryby się rozbił o nie, jak łupina orzecha.
Jak płaz wślizgiwał się do grot nieznanych, na uśpione jeziora, których nieruchome wody zdają się być taflą lustrzaną. W powietrzu panował tam mrok, a światło tajemnicze rozesnuwało się w przeźroczej wodzie; i głowa pływaka była jak heban a korpus cały zdawał się być z kryształu. Mięczaki, uczepiono do skał, jakie tam znajdował, zjadał na surowo. Bawiło go, śmiał się, że wielkie ryby, wystraszone, uciekały przed nim, jak strzały, puszczone z cięciwy.
Wieczorami Ulises, patrząc na malutkie fregaty dziadkowe, słuchał, jak stryj opowiadał mu o Rybie-Mikołaju: był to człowiek-ryba, mieszkający w cieśninie Mesyńskiej; Cervantes i inni autorzy mówią o nim... Doktór musiał być zapewne jakimś krewniakiem owego Ryby-Mikołaja. Niekiedy też Tryton wspominał o pewnym Greku, który co noc, chcąc widzieć się z kochanką, przebywał wpław Helespont. Ów czyn tkwił wiecznie w głowie opowiadającemu, który marzył, iż popłynie na Dardanele, by nie sam tylko, pewien poeta, zwany lordem Byronem, odnowić miał w pamięci ludzkiej ową legendarną przeprawę.
Księgi jego, mapy morskie, rozwieszone na ścianach domu, wazony szklane, w których hodował ryby, mięczaki i trawy morskie, a nadewszystko upodobania jego w rozdźwięku były z umysłami zrutynizowanemi sąsiadów. Miał on też z tej racji sławę tajemniczego uczonego: w przekonaniu ogółu był czarownikiem.
Ludzie rozsądni mieli go za szaleńca; ale skoro im coś poczynało dolegać, wierzyli weń równie szczerze, jak ubogie kobieciny, wystające godzinami u jego progu, z oczami utkwionemi w łódź, tańczącą na pełnem morzu, czekające cierpliwie aż wróci, by mu pokazać małe chore dzieci, trzymane na ręku. Był też o tyle lepszy od innych lekarzy, że nie trzeba mu było płacić za poradę; wprost przeciwnie, niejeden z „klijentów* unosił z sobą, wychodząc, kilka sztuk srebra w kieszeni.
Doktór był człowiekiem bogatym; był to człowiek najbogatszy w okolicy; nie wiedział, co robić z pieniędzmi. Codzień oddawał służącej — staruszce, co służyła jeszcze u ojca i znała jego matkę — wszystko, co złowił w morzu; było tam tego więcej, niż na nich dwoje na cały dzień. Tryton, rozwinąwszy żagiel ze świtem, przybijał do brzegu przed jedenastą i wkrótce nad zarzewiem w kominie trzaskała szkarłatna langusta, roznosząc słodkie wonie w powietrzu; zupa gęstniała od smakowitego tłuszczu djabłów morskich; oliwa skwierczała w rynce, w której kąpały się, jak płatki bladoróżowych kwiatów, małe łososie; jeże morskie i czarne małże zgrzytały pod nożem, roniąc żywe jeszcze ciało do rondla.
W zagrodzie, przyległej do domu, stała krowa o nabrzmiałych wymionach; ryk jej głuszył niekiedy gdakanie kur, włóczących się gromadami po dziedzińcu.
Mąka, jaką zaczyniała służąca, i kawa — były to jedyne produkty, które Tryton musiał kupować. A jeśli, wróciwszy czasem z jakiejś wycieczki pływackiej, szukał butelki żytniówki, to tylko, by się nią natrzeć.
Raz w rok pieniądz napływał falą do domu. Dziewczęta, najmowane do winobrania, rozpierzchały się po winnicach, by ciąć grona winne o drobnych a jędrnych jagodach. Następnie rozkładały je na pewnych jakby strzechach, zwących się „riurraus“. W ten sposób to otrzymuje się owe drobne rodzynki, tak poszukiwane przez Anglików do przyrządzania ich puddingów. Zbyt na nie był pewny: przypływały po nie statki aż z morza Północnego. I Tryton, z pięcioma czy sześcioma tysiącami peset w dłoni, popadał w kłopot nielada: co człowiek zrobićby mógł z takiem mnóstwem pieniędzy.
— Wszystko to należy do ciebie, — rzekł kiedyś do bratanka, pokazując mu dom.
Należeć też doń miała i łódź, i książki, i meble staroświeckie, gdzie w szufladach pochowane były pieniądze sposobami naiwnie chytremi, właśnie tak, by ściągnąć na się uwagę.
Ale choć ogłoszono go panem wszystkiego, co go otaczało, niemniej jednak Ulises poddawać się musiał twardemu despotyzmowi umiłowania. Jak że daleko był od matki, owej zacnej pani, co zamykała okna, gdy przechodził, i nie wypuszczała go na dwór, nie zawiązawszy mu przedtem pieczołowicie wraz z macierzyńskim pocałunkiem chustki na szyi.
Jeszcze się grążvl we śnie najgłębszym, gdy nagle stryj go budził, ciągnąc go gwałtownie za nogę — Tryton miał zawsze ruchy porywcze a twarde; — dziecko, rozespane, protestowało napróżno.
— Wstawaj, chłopcze okrętowy!
Czyż bowiem nie byt istotnie chłopcem okrętowym na owym statku, gdzie doktór pełnił funkcje jednocześnie kapitana i załogi? Żelazne ręce Trytona stawiały go na równe nogi wprost przed oknem, w powiewie słonego powietrza. Nad ciemnem morzem unosiły się jeszcze lekkie mgły. Gwiazdy nikły nagle jedna za drugą. Rzekłoby się, że ostatnie z pośród nich mrugały powiekami w zadziwieniu.
Na widnokręgu o szaro-ołowianej barwie rozwierała się blizna: barwiła się przez chwilę na czerwono: rzekłbyś rana, do której krew nabiegała. Na dole, w kuchni, dymiła się już kawa obok sucharów okrętowych. Chłopiec brał kilka pustych koszy. Przed nim szedł patron,[4] podobny do wojownika morskiego, z siećmi, przerzuconemi przez ramie. Szybkie jego stopy zostawiały na piasku nadbrzeżnym potężny ślad. Poza nimi wieś poczynała się budzić. Nad ciemnemi wodami żagle rybacze, lecące ku pełnemu morzu, rozwijały się jak całuny.
Dwa mocarne rzuty wiosłami i barka odbijała od kamiennego obramowania wybrzeża. Tryton przechodził od krawędzi do krawędzi łodzi, napinając żagiel i gotując liny; pod krokami jego kołysała się łódź. Żagiel wznosił się, skrzypiąc; rozwinięty, brał w siebie powietrze, wydymał się i bielał.
— Już jesteśmy na miejscu: a teraz jazda! Słychać było cichy bełkot wód, ciętych na dwie strony dziobem łodzi. Pomiędzy przodem barki a brzegiem żagla widać było skrawek czarny morza i olbrzymią czerwoną brew, wznoszącą się zwolna nad widnokręgiem. Brew stawała się kaskiem, półkolem, łukiem maurytańskim; wreszcie słońce, otoczone łuną pożarów, odrywało się jak bomba od płynnej masy. Chmury o barwach popiołu malowały się nagle krwią; skały nadbrzeżne poczynały się lśnić jak miedziane zwierciadła. Od strony lądu gasły ostatnie gwiazdy. Przed dziobem łodzi pływały stada ognistych ryb. Dokoła przylądków piana na falach stawała się różowa; zdawało się, że to odbłyski podmorskiego wybuchu barwiły tak jej biel.
— Dzień dobry! — wołał doktór do Ulisesa, rozcierającego ręce zgrabiałe od zimnego wiatru.
I doktór, ogarnięty ową młodzieńczą radością, jaką świat budzi w duszach ludzkich, słał swój basowy głos w ciszę morską. Niekiedy nucił on romanze sentymentalne, zasłyszane za czasów młodości; wolał jednakże od nich śpiewy walenckie nadbrzeżnych rybaków, śpiewy, tworzone w czasie splatania sieci, przetykane nieprzystojnościami, jakie się nawijały dla rymu.
Dobiwszy do pewnych przystani, Tryton zwijał żagiel: łódź, już bez napędu, stała w miejscu, zwolna się obracając dokoła liny kotwicznej.
Ulises, patrząc na wodę w pasie cienia, jaki padał od łodzi, widział dno tak dokładnie, że zdawało się, jakby mógł sięgnąć doń końcem wiosła. Skały wydawały się jakby szklane. W szczelinach ich i zagłębieniach porosty poruszały się, jak stworzenia żyjące, zwierzęta trwały nieruchomo jak rośliny lub kamienie. Łódź zdawała się unosić w powietrzu; haczyki wędek spływał zwolna poprzez płynną atmosferę, spowijając ów świat przepaścisty; ryby, liczne a chybkie w ruchach, poruszając ogonami, mknęły ku śmierci. Cudowna gra żółtych ogni, błękitnych łusek, różanych płetw. Niektóre z pośród ryb, drżące i jakby posrebrzane, przypominały swym wyglądem owe połyski subtelne, jakie drżą na powierzchni rtęci; inne pływały powolnie, brzuchate, niekiedy prawie krągłe, zdając się być przyodziane w kolczugi. sporządzone ze złotej łuski. Po skalach włóczyły się skorupiaki, poruszając ciężko podwójnemi rzędami łap, wabione owym ruchem, mącącym spokój śmiertelny głębin morskich, gdzie wszystko ściga coś i pożera, by samemu z kolei by pożartem. Tuż pod powierzchnią unosiły się meduzy naksztalt żywych opalowo-białych parasoli, obrzeżonych fjoletowemi szlarkami.
Dość było pociągnąć za wędki i nowy połów spadał na dno łodzi. Kosze się wypełniały. Wreszcie ta nazbyt łatwa zdobycz nużyła Trytona i jego bratanka... Słońce dobiegało już prawie zenitu: wielkie pasmo złota kładło się na morzu; każde drgnienie wód rwało zeń coraz-to nowy strzęp. Drzewo łodzi parzyło dłonie.
— Tośmy się już napracowali dość na dzisiaj! — mawiał Tryton, poglądając naprzód w niebo, a potem na kosze. — A teraz trzaby zażyć ochędóstwa.
Rozbierał się i rzucał się w morze. Ulises patrzał nań, jak się zanurzał śród pierścienia pian, jaki się czynił dokoła potężnego korpusu. Wówczas dopiero chłopiec zdawał sobie sprawę z głębokości tego fantastycznego świata. Brunatne ciało pływaka nabierało, zagłębiając się, przejrzystości porcelany. Zdawało się stawać błękitnym kryształem, posągiem ze szkła weneckiego, tak kruchym, żeby się stłukł, spadłszy na dno.
A on sunął, jak bożek wód najgłębszych, rwąc rośliny, rękoma goniąc za złocistemi lub czerwonemi błyskawicami, chowającemi się w szczeliny skalne. Upływały długie minuty... A jeśli tak zostanie tam w dole już nazawsze? Jeśli już nie wypłynie nigdy? Już malca przejmował niepokój...
I nagle posąg z przeźroczystego kryształu stawał się zielony... wznosił się, wznosił... nabierał barwy miedzi... i głowa pływaka, prychając i parskając, wynurzała się wreszcie na powierzchnię; ramiona się prostowały, ofiarując chłopcu cały swój zbiór podmorski, a tymczasem potężny głos rozkazywał:
— A teraz na cię kolej!
Próżno się było opierać. Stryj lżył go okrutnie lub przypochlebnie uspokajał, zapewniając bezpieczeństwo. Malec nie wiedział dobrze, czy za pierwszym razem on sam skoczył do wody, czy też stryj go siłą z łodzi wyciągnął. Lecz gdy minęło już pierwsze wrażenie, zdawało mu się, jakgdyby przypominał sobie ruchy zapomniane. Pływał instynktownie, zgadując, co robić powinien, nim nawet nauczyciel zdołał go o tem pouczyć. Odzywały się w nim doświadczenia, nawyki przodków.
Aż nagle myśl, że tam pod nim istniał świat cały, mąciła mu spokój ducha. Czuł, że wyobraźnia go ciągnie, nakształt kuli armatniej, ku głębiom.
— Stryju!... Stryju!...
I przywierał konwulsyjnie do owej wyspy z muskułów, brodatej i uśmiechniętej. Stryj wynurzał się z wody, nieruchomy, jakby kamienne jego stopy w spierały się o dno...
Tak im schodziły poranki na łowieniu ryb i na pływaniu... Potem, po południu, szli na przechadzki na nadbrzeżne skały urwiste.
Doktór znał równie dobrze wyniosłość przylądku, jak i głębie, jakie go otaczały. Ścieżkami kozic skalnych prowadzał malca na szczyty, skąd można było dostrzec wyspę Ivicę.[5] O wschodzie słońca odległa ziemia Balearów wyglądała stamtąd, jak róża, wynurzająca się z wody. Niekiedy znów szli na przechadzkę u stóp skalistych urwisk. Tryton pokazywał bratankowi zapomniane groty, gdzie bałwany morza Śródziemnego odbijały się słabem falowaniem. Były to jakby wielkie sale morskie, gdzie statki zapuszczać mogły kotwicę, kryjąc się tak przed oczyma ludzkiemi. Tam to Berberowie chowali niegdyś swe galery, by znienacka napadać na bliskie wioski.
W jednej z tych grot Ulises spostrzegł pewnego razu stos pak, złożonych na skalnym cokole.
— Chodźmy stad! — rzekł doń doktór. — Każdy zarabia, jak może.
Napotykając gdzieś po drodze samotnego karabinjera, wspartego na lufie i poglądającego na morze, doktór częstował go cygarem lub doradzał mu coś, jeśli tamten się skarżył na jakieś dolegliwości. Biedni ludzie! Tak licho płatni!... Ale prawdziwą sympatją otaczał tamtych, przeciwników prawa. Był bowiem prawym synem owego morza Śródziemnego, gdzie wszyscy, bohaterowie czy marynarze, potrosze byli korsarzami i przemytnikami.
Korsarstwo i przemytnictwo: istotnie w tem streszczała się przeszłość wszystkich owych wsi nadbrzeżnych, jakie zwiedza! Ulises. Stare kościoły wieńczyły się blankami, a mury ich podziurawione były strzelnicami... Tam-to chroniła się ludność, gdy dymy strażnicze obwieszczały im, że na brzeg wylądowali korsarze algierscy. Wzdłuż pobrzeża przylądka ciągnął się łańcuch czerwonych wieżyc; z każdej z pośród nich widać było dwie inne na widnokręgu. Linja ta ciągnęła się ku południu aż do cieśniny Gibraltarskiej, a ku północy — aż do Francji.
Doktór widywał podobne im wieżyce na wszystkich wyspach zachodniej połaci morza Sródziemnego, u brzegów Neapolu i na Sycylji. Było to dziedzictwo wojen tysiącletnich, walki trwającej od dziesięciu stuleci pomiędzy Maurami a światem chrześcijańskim o władztwo nad błękitnem morzem; walki korsarskiej, w czasie której ludzie z ponad morza Śródziemnego — różnych wyznań lecz o duszach podobnych — dotrwali aż do początków XIX wieku śród przygód, godnych Odysei.
We wsi swej Ferragut znał wielu starców, którzy za młodu byli jeńcami w Algierze. W zimowe noce stare kobiety śpiewały jeszcze żałosne pieśni branek, z trwogą wspominały berberyjskich zbójców. Rabusie morscy mieli jakieś pakta tajemne z czartem, który im dawał znać o pomyślnych sposobnościach. Gdy czasem w klasztorze gdzieś, jakieś piękne nowicjuszki składały śluby zakonne, nagle nocą wrota pękały pod ciosami toporów; i wnet korsarze uprowadzali ku swym galerom ładunek ciał dziewczęcych. To znów jeśli się odbywało wesele jednej z dziewcząt z nadbrzeża, znanej z urody, nagle u wyjścia z kościoła jak z pod ziemi jawili się niewierni... Mężczyzn z orszaku mordowano puginałami... Padała salwa z garłaczy i napastnicy nikli bez śladu, unosząc dziewczęta w świątecznych strojach.
Na całem wybrzeżu korsarze obawiali się je dynie mężczyzn z ponad Mariny: bo też ci byli równie odważni, równie waleczni jak oni sami. Maurowie napadali też na ich wsie jedynie pod nieobecność męskiej połowy ludności, mężów, którzy tymczasem łupili niewątpliwie i puszczali z dymem jakąś wieś na afrykańskiem wybrzeżu.
Latem Tryton z bratankiem obiadowali w cieniu altany. Gdy już sprzątnięto nakrycia, Ulises zbliska oglądał dziadkowe fregaty: uczył się nazw masztów, żagli i lin; uczył się, jak rozwijać i zwijać żagle. Niekiedy do późna siadywali na tarasie przed domem, patrząc na morze, srebrzone przez księżyc, lub po którem czasami w ciemne noce ślizgały się wąskie i blade odblaski gwiezdnej poświaty.
W bibljotece swej nagromadził doktór wszelkie książki, mówiące o morzu Śródziemnem, wszystkie poematy, jakie powstały pod wpływem jego czaru; wiedzę tę przelewał też w swego ucznia. Mare Nostrum[6] dawnych Latynów było dla Ferraguta rodzajem jakby błękitnego tworu żyjącego, potężnego a inteligentnego stworzenia naprawdę świętego, podobnie jak owe smoki i węże, w których postaci czci się w pewnych religjach pierwiastki życia...
Doktór prawił długo bratankowi o wodach morza Śródziemnego, o rybach, jakie w niem żyją, o brzegach, jakie je otaczają: najbardziej jednak lubił opowiadać mu o dziejach „swego morza“, będących zarazom dziejami cywilizacji.
Malował więc naprzód przed oczyma chłopca jakieś nędzne szczepy ludzkie, włóczące się po piaskach nadbrzeżnych w poszukiwaniu skorupiaków. wyrzucanych przez morze. Aż z chwilą, gdy się ośmielono puścić na wody, brzegi nagle poczęły się zaludniać. Świątynie, wzniesione niegdyś na dalekich zabrzeżach, odbudowywano na półwyspach i na przylądkach; wnet potem powstały miasta nadmorskie, pierwsze kolebki dzisiejszej cywilizacji. Na owem morzu wewnetrznem ludzie nauczyli się pływać. Wszyscy na wodę pozierali naprzód, nim zaczęli pozierać w niebo. Po tej błękitnej drodze zeszły ku nim cuda życia; z łona jej zrodziły się bogi. Fenicjanie, stawszy się żeglarzami, porzucili swe grody, by szerzyć tajną wiedzę Egiptu i Azji na wszystkich wybrzeżach wewnętrznego morza. Potom zastąpili ich w tem Grecy z nadmorskich republik.
Ateny były demokracją marynarzy i, zdaniem Ferraguta, to właśnie było najpiękniejszym tytułem do ich sławy...
Bóstwa „Naszego Morza“ przejmowały doktora uwielbieniem, pełnem rozkochania. Wiedział, że nie istniały, lecz wierzył w nie, jak w poetyckie symbole sił przyrody.
Świat starożytny domyślał się raczej, niż wiedział coś o olbrzymim Oceanie, wyobrażając go sobie jako pasmo wody, okalające dokoła Ziemię. Okeanos był odwiecznym bogiem o długiej brodzie, z rogami na głowie, mieszkającym w pieczarze podmorskiej wraz z żoną Tetydą i z trzema-set córkami, oceanidami. Żaden z argonautów nie ośmieliłby się dotrzeć do tych bóstw tajemniczych.
Bogowie śródziemnomorscy na pierwszy rzut oka zdawali się być przystępniejsi. Brat oceanid, Nereus, panował nad głębinami morza wewnętrznego. Ów syn Oceana miał brodę niebieską i zielone oczy: ponad oczami i na piersiach rosło mu morskie sitowie. Pięćdziesiąt jego cór, nereid, roznosiło po falach rozkazy boga. Ale synowie Chronosa, zwyciężywszy tytanów, podzielili się światem. Zeus otrzymał ziemię, Hades — otchłanie piekielne, Posejdonowi przypadły morza.
Nereus, wydziedziczony monarcha, uszedł do jednej z pieczar morza Egejskiego, by tam pędzić żywot filozofa. Posejdon zamieszkał w pałacach z masy perłowej, osadziwszy tam śnieżne rumaki o kopytach z bronzu i grzywach ze złota.
Oczy nowego władcy morza w miłosnych wejrzeniach zwracały się ku pięćdziesięciu księżniczkom śródziemnomorskim, nereidom. których imiona wyrażały odcienie lub właściwości fal: Modra, Zielona, Chyża, Przesłodka... Z pośród wszystkich zaś wyróżniał Posejdon nereidę pian, białą Amfitrytę. Ta jednak odpierała jego zaloty. Wiedziała, iż nowy bóg zaludnił już wybrzeża cyklopami i potworami, żywem świadectwem miłostek swych z boginiami i śmiertelniczkami... Mimo to jednak delfin pewien, służący Posejdonowi za wysłannika, zdołał ją nakłonić i wreszcie zgodziła się zostać żoną boga. Morze Śródziemne zdawało się zyskiwać dzięki temu nową krasę. Stawała mu się zorzą różaną; stawała się słodką godziną południowa: dwuwstęgą pian, bramującą obydwie krawędzie dziobu łodzi, wonnym wiatrem, wzdymającym żagle, całunkiem nabożnym, jaki uspakaja i usypia rozbitka, nim nie zapadnie w głębiny.
Amfitryta!... Ferragut opisywał ją tak, jakgdyby widział ją był na własne oczy. Niekiedy, opływając dokoła któryś z przylądków, gdy. jak człowiek pierwotny, wyczuwał dokoła siebie ślepy pęd sił przyrody, — zdawało mu się, że dostrzega wynurzającą się z pomiędzy dwu skał boginię i roześmiany jej orszak. Wracała niewątpliwie z wytchnień gdzieś w jakiejś grocie podmorskiej.
Koncha perłowa była jej kolaską. Sześć delfinów w purpurowej uprzęży z korala ją ciągnęło. Trytony, jej synowie, trzymali wodze Najady, jej siostry, biły rybiemi ogonami o fale morskie, wznosząc ponad nie swe torsy kobiece, upowite w bujne zielone włosy. Na pąkach różanych ich piersi drżały jeszcze krople wody. Gruchając jak gołębie Afrodyty, białe mewy trzepotały skrzydłami ponad pieszczotami i uściśnieniami boskiego orszaku. Ona zaś, władczyni, patrzyła na te igry, naga na ruchomym swym tronie, uwieńczona perłami, jak obłok biała, biała jak żagiel, biała jak piany morskie, a tylko na ustach i na obrzeżach stóp, na piersiach i na łonie miała nieco owej czerwieni, barwiącej róże i nadającej połysk muszlom.

Całe dzieje Europy — czterdzieści wieków wędrówek ludów, starć wzajemnych i wojen — tłumaczył doktór pragnieniem posiadania tego morza, gdzie wszystko było jasnością i harmonją. Przez tysiące lat ludy biły się o posiadanie błękitnego puharu Amfitryty.
Narody, osiadłe ponad brzegami morza Śródziemnego, były dla Ferraguta arystokracją ludzkości. Klimat wyposażał ich w dzielność. Przepojeni słońcem i energją, marynarze ich stawali się posągami ze spiżu. Ludzie z Północy mogli być silniejsi, śródziemnomorcy bardziej byli wytrwali.
Po obu brzegach morza ludzie, krajobrazy, góry, rośliny wzajem były do się podobne. Katalończycy, Prowansalczycy lub Sycylijczycy więcej mieli rysów wspólnych z mieszkańcami wybrzeży afrykańskich, niż z tymi z pośród swych współrodaków, którzy zamieszkiwali na dalekich zabrzeżach.
Jak muszle morskie, co mimo wszelkie burze trwają uczepione u skał, śródziemnomorzec naginał się do okoliczności, przystosowywał do najrozmaitszych ustroi. Jedynym warunkiem, na jakim mu zależało, była możność przemieszkiwania w pobliżu lazurowego morza. Widywało się też Hiszpanów, wiosłujących na rzymskich galerach, a w średniowieczu chrześcijan, służących na statkach saraceńskich: jeden z poddanych Karola Piątego z galer, żeglujących pod znakiem Krzyża, przeniósł się na galery pod znakiem Półksiężyca, został panującym w Algierze i imię swe wsławił śmiałością wypraw morskich.
Bohaterowie czasów mitologicznych, zdobywcy, żeglarze, wodzowie, zrodzeni nad brzegami morza Śródziemnego, budzili w Ferragucie szczególne zaciekawienie; przez długie godziny umiał też opowiadać bratankowi legendy o nich lub dzieje ich życia. Ludzie z ponad morza Śródziemnego mogli być świętymi lub zbójcami, nigdy jednak nie byli dlań przeciętnymi... Pod wpływem owych rozmów Ulises z szacunkiem poczynał patrzeć na starożytne wazy, na posążki, mułem okryte, zdobiące pokój sypialny stryja.
Były to przedmioty, wyrzucone na brzeg przez morze: amfory z muszlami przyrosłemi do nich przez długi czas pobytu na dnie wód: skamieniałe kawałki lin; pazury kotwic, rozsypujące się za najlżejszem dotknięciem w rdzawe rozpryski.
Na niektóre ze statui, przeżartych przez sól morską. chłopiec poglądał z tem samem uwielbieniem, co na dziadkowe fregaty. Śmiał się i drżał równocześnie na widok owych bóstw, jakie niegdyś broniły birem[7] fenickich czy kartagińskich, śmiesznych a straszliwych kabirów,[8] krzywiących twarze w chutliwe a okrutne wyrazy.
Niektórzy z owych bogów morskich, muskularni a brodaci, zdawali się być krewniakami Trytona. Tak niekiedy musiał sam on wyglądać. Czasem, jakieś zdanie, rzucone przez rybaka, zwróciło uwagę Ulisesa... Widywał też, jak kobiety przyśpieszały kroku z wyrazem niepokoju w oczach, napotykając doktora w jakimś odludnym zakątku wybrzeża. I tylko obecność bratanka nieco im dodawała pewności siebie.
Z morza płynęły niekiedy ku Ferragutowi owe potężne nawałnice zmysłów. Zgadywał, jak Posejdon pojawiał się znienacka, by sprzewracać boginię lub śmiertelnicę. Kobiety porzucały praną bieliznę i uciekały, wzorem owych księżniczek greckich na malowanych wazach, przerażonych widokiem przedsiębiorczego trytona. Nienawidził on miłości śród czterech ścian, trzeba mu było pościgu czasów pierwotnych, trzeba mu było ruchliwej pieszczoty fal, gdy jak potwór morski chwytał swą ofiarę w dziki uścisk.
Czasami wieczorem, gdy latarnie morskie świecić się poczynały jak gwiazdy w zapadającym mroku, doktorem owładała melancholja i, zapominając o różnicy wieku, dzielącej odeń bratanka, zwierzał mu się, jakby dawnemu towarzyszowi wspólnych włóczęg. Żałował, że się nie ożenił. Miałby już był syna w tym samym wieku. Znał przecie kobiety wszelkich barw, białe, czerwone, żółte, oliwkowe... Miłość jednak raz tylko w życiu napotkał... Daleko, hen! tam, po drugiej.stronie kuli ziemskiej, w Valparaiso.
I zdawało mu się, że widzi jeszcze tę pełna wdzięku Chilijkę, udrapowaną w czarny szal, niby bohaterka Calderona, malutka, drobną, z wielkiemi oczyma, ciemnemi a pałającemi, o głosie tak słodkim, iż niekiedy skarga, się wydawał.
Lubiła romanze i wiersze z warunkiem, by były bardzo smutne; i Ferragut pożerał ją wzrokiem, gdy nuciła, wtórując sobie na gitarze, pieśni Malek-Adhela i inne romanze o „różach, o westchnieniach i o Maurach Grenady“, Lecz niechby chciał jej rękę uścisnąć, już się dąsała: „To na potem!“ Zgodziła się wyjść zań za mąż; chciała ujrzeć Hiszpanję... I spełniłyby się wszystkie pragnienia doktora, gdyby jakaś dobra dusza nie uprzedziła go, że nocami o późnej godzinie krajowcy się schodzili również, by słuchać tych pieśni — w samotności... Eh, kobiety! Ferragut winszował sobie w duchu, iż pozostał bezżennym, wspominając o końcu owej idylli.
Już późno jesienią notarjusz osobiście musiał się udać nad brzegi Mariny, by brat zgodził się wreszcie puścić od siebie Ulisesa. Chłopak dzielił najzupełniej poglądy stryja. Nie pojmował, jak można było wyrzec się zimowych połowów, zimnych rozsłonecznionych ranków, widoku wielkich burz jedynie dla tak błahego powodu, iż instytut rozwarł swe podwoje i że gotować się trzeba było do bakalaureatu!...
W roku następnym dońa Cristina sprzeciwiła się, by Tryton miał zabrać znów jej syna. Chłopak mógł przecież tylko nabrać złych manjer i złego smaku w starem domostwie Ferragutów. Pod pozorem więc koniecznych odwiedzin swej rodziny zostawiła notarjusza samego w Walencji pojechała z synem nu lato na wybrzeże katalońskie, w pobliżu granicy francuskiej.
Była To pierwsza prawdziwa podróż Ulisesa. W Barcelonie poznał swego wuja „bogacza“, największego z pośród Blanesów finansistę, jednego z braci swej matki, posiadającego wielki handel żelazem w jednej z wąskich, wilgotnych, przeludnionych uliczek, wychodzących na Ramblę.[9] Zawieziono też Ulisesa i do innych wujów. Mieszkali oni w jednej z osad tuż u przylądka Creus. Cypel ów o dzikich wybrzeżach przypominał chłopcu okolice, gdzie mieszkał Tryton. I tu również pierwsi żeglarze heleńscy założyli niegdyś miasto; i morze wyrzucało tu na brzegi również amfory, statuetki i skamieniałe żelaziwa.
Blanesowie wiele żaglowali. Jak Tryton i oni kochali morze, ale miłością zimną i bez słów. Cenili w niem nie piękno, lecz zyski, jakie zeń można było ciągnąć. Podróżowali zwłaszcza po wodach amerykańskich na własnych brygantynach.[10] Wozili cukier z Hawany i kukurydzę z Buenos-Ayres. Morze Śródziemne było dla nich drobnym etapem w podróży, jaki przebywali, pełni roztargnienia, przy wyjeździe i za powrotem. Żaden z nich nie słyszał nawet nigdy o Amfitrycie.
Wreszcie nie mieli oni owego romantycznego, niedbałego wyglądu samotnika z Mariny, gotowego zawsze do rzucenia się w morze wzorem ziemnowodnych. Byli to „panowie“ nadbrzeżni, co, nie pływając już sami, powierzali statki swe kapitanom, służącym im za pilotów. Nabrawszy zwyczai miejskich, nie obywali się już bez krawata ani bez jedwabnej czapeczki, symbolu swych wysokich stanowisk w mieście rodzinnem.
Miejscem, gdzie się schodzili ludzie bogaci, było Ateneum. Mimo tej nazwy w klubie owym znaleźć można było z druków ledwie dwa katalońskie dzienniki. Tytułem do sławy natomiast członków klubu była wielka luneta na trójnogu, wymierzona na port. Dość było, by któryś z wujów Ulisesa zbliżył oko do soczewki, a już mógł określić kategorię i narodowość statku, pojawiającego się ponad linją widnokręgu. Owi weterani morza rozmawiali jedynie o frachtach okrętowych, o tysiącach duros, zarobionych kiedyś tam w ciągu jednej podróży, nadewszystko zaś i przedewszystkiem o straszliwej konkurencji, jaką mi czyniły, obecnie parowce.
Próżno spodziewał się Ulises, że kiedyś wreszcie wspomną, o nereidach czy innych poetycznych stworzeniach, jakich istnienie doktór Ferragut wyczuwał zawsze w pobliżu swego przylądka. Blanesowie nie widywali nigdy tych niezwykłych tworów. W morzach ich istniały tylko ryby. Byli to ludzie zimni, w słowach zwięźli, oszczędni, szanujący porządek i hierarchję społeczną. Ulises odgadywał. iż zdolni są do pokojowej, chłodnej energji. Bohaterstwo ich musiało być owem bohaterstwem kupców, gotowych znieść wszystko, jeśli ładunek ich nie jest zagrożony, lecz przeistaczających się w dzikie zwierzęta, skoro tylko ktoś sięgnąłby po ich skarby.
Członkowie Ateneum, wszyscy już w wieku poważnym, stanowili przez większą część roku niemal całą męską połowę ludności osady. Było tam też kilku karabinjerów. osadzonych w koszarach, i kilkunastu robotników, stukających wciaż młotkami w pudło jakiegoś dwumasztowca Blanesów. wymagającego naprawy.
Wszyscy zaś mężczyźni w sile wieku byli na morzu, jedni w drodze do Ameryki, jako majtkowie na jakimś katalońskim żaglowcu; inni (nieśmiali czy nieszczęśliwi) poprostu na połowie ryb. Co do parobczaków najśmielszych i najambitniejszych, to ci trudnili się przemytnictwem nad granicą francuską, hen, po drugiej stronie przylądka. W osadzie zaś były kobiety i tylko kobiety. Niektóre, siedząc we drzwiach na progach, robiły ...... inne, skupiwszy się w grupy, rozprawiały z ożywieniem w obliczu owego morza, gdzie byli ich mężowie; nagle głosy się podnosiły, wzrastały jeszcze, wreszcie wybuchały burze... Ojciec Jordi, ksiądz proboszcz, był ofiarą owego kobiecego narodu; wskutek kłótni ich i utarczek gorzkniało mu życie. Człowiek boży kochał samotność i spokój; spieszył więc jak mógł ze mszą, by móc się jaknajrychlej schronić gdzieś w jakimś zakątku wybrzeża wraz z wędkami i siećmi.
Nikt lepiej odeń nie znał przyczyny owej skłonności do swatów kobiecych. Wiecznie prawie same, zmuszone wciąż do ustawicznego współżycia, poczynały się wreszcie nienawidzieć, jak pasażerowie na statku w czasie zbyt długich podróży. Nie było dnia, by w jednej z ulic połowa owych kumoszek nie kłóciła się z drugą połową, nie było dnia, by osada nie podzieliła się na dwa swarliwe stronnictwa. I zacny ojciec Jordi, którego język miał brutalna szczerość prostaczków, rozpaczał wskutek szałów owych furyj, poddanych jego duchowym rządom.
— Kiedyż wreszcie wrócą ci, co są na morzu, by spokój tu już zapanował!... Kiedyż wreszcie mężczyźni spać będą po domach, byście się uspokoiły!...
Mądrość tak przemawiała przez jego usta. Załogi coraz-to lądowały; kończyły się ich podróże. Ulice wówczas pustoszały. Nie było już grup walczących. A jeśli pojawiały się u progów domostw kobiety, to z uśmiechem na ustach i z blogiem uczuciem wychodzącego z gorącej łaźni w całem jestestwie. I stary proboszcz mógł przez kilka tygodni oddawać się w spokoju ducha połowom ryb, nie potrzebując rzucać się w środek garści walczących kumoszek.
Była wszakże okoliczność, gdy kobiety nawet w czasie swego wdowieństwa stawały się nagle zgodne, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Byłv to rewizje, dokonywane przez karabinjerów. Istotnie, niekiedy przedsiębrali oni poszukiwania po domach, pragnąc odnaleźć paki towarów, przyniesione przez przemytników. Trzebaż było widzieć wówczas, do jakiej amazonki te zdolne były energji. Wykazywały one chytrość dzikich w przenoszeniu ze schowka do schowka zakazanych towarów.
Gdy zaś strażnicy celni, domyśliwszy się wreszcie, gdzie paki ukryto, szli na cmentarz, — znajdywali już jeno puste mogiły. I tylko na spodzie, śród spróchniałych napół czaszek znajdywali jeszcze po garści cygar. Komendant nie śmiał dokonywać rewizji w kościele. Nie dlatego zresztą, by ojca Mosena Jordiego uważać miał za najzupełniej wolnego od podejrzeń. Przeciwnie, sądził on, że ów święty człowiek najchętniej zezwoli na schowanie tytoniu choćby poza ołtarzem, byleby móc w spokoju oddawać się rybołówstwu.
Ulises w osadzie znalazł przyjaciela. Był to sekretarz magistratu, jedyny człowiek na całą okolicę, który posiadał trochę książek. Traktowany, przez bogaczy z pewną pogardą, poszukiwał towarzystwa chłopca, który, jeden jedyny, słuchał go z zaciekawieniem.
Jak doktór Ferragut, i sekretarz równie ubóstwiał morze Śródziemne. Nie troszczył się wszakże ani o nawy fenickie czy egipskie, ani o tryremy[11] greckie czy kartagińskie, ani o monstrualne galery tyranów sycylijskich, podobne do pływających pałaców, zdobnych w posągi, wodotryski i ogrody. Zaciekawiało go jedynie morze Śródziemne z czasów średniowiecza. I jakby obawiając się zadrapnąć walencką miłość własną młodego słuchacza, nieszczęsny sekretarz rozwodził się w wyjaśnieniach.
— Owa flota, zwana katalońską, nie należała przecież wyłącznie tylko do Katalonji: stanowiąc własność monarchów Aragonji, skupiała w sobie siły wszystkich ich prowincyj nadmorskich. Gdy, królowie tworzyli flotę, składała się ona z trzech eskadr: katalońskiej, majorkańskiej i walenckiej. Stocznie walenckie głośne były dzięki statkom, przez nie wybudowanym. Stamtad to pochodziły najlepsze hiszpańskie okręty. „Galera genueńska a okręt kataloński“ miały być, zdaniem średniowiecznych żeglarzy, „nec plus ultra“ w zakresie budownictwa morskiego.
Od brzegów aragońskich aż po krańce morza Czarnego całe morze Śródziemne roiło się od statków floty katalońskiej...
I w porywach entuzjazmu sekretarz kreślił Ulisesowi dzieje walk pomiędzy Katalończvkami a Genueńczykami, by wreszcie dotrzeć do opowieści o słynnej wyprawie Katalończyków i Ara- gończyków do Konstantynopola.
Dońa Cristina jednak spieszyła się z powrotem do męża, by mu znów dać możność, rozkoszowania się tem uczuciem dobrobytu, jakie daje dom dobrze rządzony. Wyrwała więc znów Ulisesa z owego nadbrzeżnego życia.
Przez szereg lat chłopiec z mórz widywał tylko zatokę walencką. Notarjusz wynajdywał przeróżne pozory, by doktorowi uniemożliwić zabranie do siebie bratanka.
Tryton kilkakrotnie przyjeżdżał do Walencji. Począł on żywić iście ojcowskie uczucia dla chłopca i, wytrącony z równowagi życiowej wskutek jego braku, narażał się na najrozmaitsze przykrości i niebezpieczeństwa tych lądowych wycieczek.
W czasie rozmów z Labarta o przyszłości Ulisesa przybierali obaj miny wspaniałomyślnych regentów, którym powierzono wychowanie książątka. Zdawało się, jakgdyby chłopiec do nich raczej niż do ojca należał. W czasie pobytu lekarza w mieście rozmowy poobiednie toczyły się jedynie dokoła studjów Ulisesa i jego przyszłych losów.
Don Esteban z pewnem zadowoleniem wychwalał wobec brata urok życia osiadłego a lukratywnego.
— Tam, na wybrzeżu katalońskiem mieszkają moi szwagrowie, Blanesowie; istne wilki morskie; wilki morskie, temu przecież nie możesz zaprzeczyć! I cóż, synowie ich pracują w Barcelonie, jedni jak pracownicy handlowi, inni jako kanceliści w biurach swego stryja bogacza. Wszyscy są synami marynarzy, a przecież uwolnili się od owych więzów morskich. Prawdziwe interesy robi się tylko na lądzie. Jeno szalone pałki mogą marzyć o statkach i o przygodach.
Na te docinki Tryton odpowiadał jedynie lekkim uśmiechem, ale jednocześnie zamieniał z bratankiem porozumiewawcze spojrzenia.
Obu ich wiązała pewna tajemnica. Ulises, kończący już swe przygotowania do bakalaureatu, przechodził jednocześnie w instytucie kurs nawigacyjny. Jeszcze tylko dwu lat mu brakowało do ukończenia studjów. Stryj łożył na kupno skryptów i książek; nadto polecił go jednemu z profesorów, wespół z którym odbył długi szereg morskich podróży.




  1. Tancerka egipska, kojarząca taniec ze śpiewem.
  2. Mały statek, wąski a długi, opatrzony wiosłami.
  3. We Francji na zachód od Marsylji.
  4. Na statku — najstarszy z majtków i ich przełożony.
  5. Pomiędzy cyplem Nao a wyspą Majorką.
  6. Nasze morze.
  7. Okręt starożytnych o dwu rzędach wioseł
  8. Bóstwa pogańskie Saniotracji.
  9. Główna aleja Barcelony.
  10. Niewielki statek dwumasztowy o jednym pomoście.
  11. Okręty o trzech rzędach wioseł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.